wtorek, 18 grudnia 2001

Zwykła historia

Jesienią 2001 roku skontaktował się ze mną, za pośrednictwem poczty elektronicznej, dziennikarz naszej lokalnej gazety. Przedstawił się jako niepijący alkoholik i zaproponował, żebym napisał artykuł o sobie na potrzeby jego dziennika. Zgodziłem się, głównie dlatego, że wtedy jeszcze każdy alkoholik utrzymujący abstynencję wydawał mi się przyjacielem, którego prośbę powinienem spełnić. Powstała wówczas „Zwykła historia”, mój pierwszy tekst dotyczący uzależnienia od alkoholu. Artykuł ukazał się, jeśli dobrze pamiętam, zimą, jednak w wersji, która od mojej opowieści odbiegała w sposób dość istotny. Kiedy nieco poirytowany zapytałem o tę transformację, dowiedziałem się, że aby uzyskać efekt bardziej dramatyczny, dziennikarz skleił mój tekst w jedną całość z innym jeszcze „piciorysem”, który zresztą zdobył w podobny sposób. Doświadczenie to nauczyło mnie raz na zawsze zwracać uwagę redaktorom różnych pism, do których pisuję, że moje artykuły, eseje czy inne teksty mają być zamieszczane bez ich poprawek i ingerencji (pomijam tu oczywiście niezbędną korektę), a jeżeli faktycznie potrzebne będą jakieś istotne zmiany, to jedyną osobą właściwą do ich wprowadzania jestem ja.


Zwykła historia, czyli… „piciorys”

Rok 1989 był w moim życiu wyjątkowo bogaty w wydarzenia. I to z gatunku takich paskudnych raczej. Zmarła moja matka. Na raka. Rozwiodłem się. Zmieniłem pracę, a raczej zostałem do tego zmuszony. Przerwałem studia. Zmieniłem nazwisko. Mój brat wyjechał na stałe do Niemiec.
Wysypało się, prawda? Jak z puszki Pandory… W tym parszywym roku jednego za to jestem pewien: wtedy jeszcze nie miałem problemów z nadużywaniem alkoholu. Kiedyś mawiałem, że tego roku nie byłem jeszcze alkoholikiem, ale później przestałem być tego taki pewny.
Dziś myślę, że alkoholikiem to ja byłem od urodzenia, a przynajmniej od wczesnego dzieciństwa. Tyle, że nadużywać alkoholu zacząłem późno, bo po trzydziestce. Dotarło bowiem do mnie, że problemem alkoholika nie jest alkohol. A jest nim niedojrzałość emocjonalna, brak odporności na stresy, frustracje, rozczarowania, zawody. Nieumiejętność radzenia sobie z uczuciami a nawet ich rozpoznawania i nazywania. Kompleksy, nieumiejętności i lęki. Ale alkohol – nie. Jest on jedynie skutkiem, a nie przyczyną.
 
Zmieniłem, więc pracę. O ile przedtem było to biuro, do którego petenci nie mieli wstępu, z jego codzienną porcją nieważnych papierów do przełożenia z kupy na kupę, to teraz był to handel, sklep, praca za ladą i kontakt z setkami ludzi dziennie.
Bałem się tych ludzi. Bałem się ich żądań, pytań i tego, że nie będę umiał na nie odpowiedzieć. Bałem się stale o to, czy sobie poradzę i przede wszystkim, bałem się śmieszności. Stale byłem skrępowany, „sztywny” i sfrustrowany.
 
Po mniej więcej roku takiej mordęgi odkryłem, że alkohol pomaga na to wszystko. Wystarczyła jedna szklanka koktajlu o nazwie Manhattan i stawałem się pewny siebie, rozluźniony, elokwentny i swobodny. Na lekkim haju pracowało mi się świetnie. Pstryk! Pstryk – białe, pstryk – czarne.
 
Zmarła matka. Nie wywarło to na mnie jakiegoś porażającego wrażenia, a może moich prawdziwych uczuć nie byłem w stanie wtedy określić? Od dawna wiadomo było, że ma raka i że w związku z tym umrze. No i umarła. Pogrzebem zajęła się moja była (była – od kilku miesięcy) żona. Na mnie spadł, już po pogrzebie, obowiązek likwidacji mieszkania po matce.
 
Jestem świetnym organizatorem, więc zrobiłem to wręcz idealnie. Aż za dobrze nawet. W ciągu jednego dnia miałem czas przejrzeć jej prywatne rzeczy, ciuchy, jakieś świadectwa, listy itp. i wszystkie, albo większość, wywalić na śmietnik. Następnie, na uzgodnione wcześniej godziny, przychodzili poszczególni członkowie rodziny i każdy już wiedział, co z mebli czy wyposażenia ma zabrać i w wyniesieniu, czego mi pomóc. Wszystko grało jak w zegarku. Po 6-8 godzinach w mieszkaniu matki pozostały puste ściany.
 
I wtedy mnie „walnęło”. To tyle warte jest czyjeś życie? Garść śmieciowatych pamiątek, które miały wartość tylko dla niego samego? To wystarczy kilka, czy kilkanaście godzin pracy, żeby po człowieku (poza pamięcią tak zwanych bliskich) nie został żaden ślad? W takim razie, to wszystko jest całkowicie bez sensu!!!
 
Na to poczucie beznadziejności i bezsensu alkohol też był świetnym lekiem.
Potem wszystko potoczyło się już błyskawicznie. W sklepie byłem już szefem, więc komfort picia miałem zapewniony. Butelka Manhattanu początkowo wystarczała mojej koleżance i mnie na dwa a nawet trzy dni. Picie w pracy uważałem za coś w rodzaju psikusa, kawału. Miało być nagrodą za ciężką pracę, awans na kierownicze stanowisko po dwóch miesiącach, stresy związane ze specyfiką pracy w handlu, a także manifestacją mojego „luzackiego” podejścia do życia, które i tak jest przecież gówno warte.
 
Dobry byłem w tym, co robiłem. Awansowałem na kierownika coraz to większych i lepszych sklepów. I piłem. Coraz częściej i coraz więcej. Z kimś z podwładnych lub samemu. To ostatnie jakoś nigdy nie sprawiało mi kłopotów, nie budziło oporów.
 
Ten żywiołowy rozwój choroby alkoholowej zahamowany został, gdy z wrzodami na żołądku wylądowałem w szpitalu. Kiedy z niego wychodziłem, lekarz prowadzący radził mi pić tylko czystą wódkę, żadnych piw, win, koniaków. Tak rozstałem się z koktajlem Manhattan.
Zresztą po opuszczeniu szpitala nie piłem przez kilka tygodni w ogóle. Bałem się bólu, nawrotu choroby, operacji. Później jedna impreza, druga, jakieś imieniny… Okazało się, że nic złego mi się nie dzieje, więc… Tak wróciłem do picia.
 
Wydaje mi się, że wtedy, w tamtym momencie mogłem jeszcze wycofać się, wrócić. Po kilku miesiącach intensywnego picia, jakby dla odrobienia zaległości, było już na to za późno.
 
Dość długo nie ponosiłem żadnych, zauważalnych dla mnie, kosztów i konsekwencji swojego picia. Zarabiałem nieźle, więc tu kłopotów nie było. Mieszkałem z byłą żoną, prowadziliśmy wspólne gospodarstwo domowe, w związku z tym dom był jakoś zadbany, a czepiać się nie było, komu, bo w końcu „żonaty przecież nie jestem”.
Jak widać i od tej strony potrafiłem, choć nieświadomie, zorganizować sobie komfort picia. Tego, że gdzieś tam obok, w sąsiednim pokoju, dorasta mój kilkunastoletni syn, już nie widziałem. W końcu zabawki i sprzęt zawsze miał takie, jak niewiele dzieci znajomych czy sąsiadów... 
 
Mijały lata. Handel państwowy „miał się” coraz gorzej. A ja z nim. Zarabiałem cały czas tyle samo, tylko, że inflacja zjadała moje pobory miesiąc za miesiącem. W domu zaczęły pojawiać się problemy finansowe. Na to też wódka pomagała. Mogłem ich nie widzieć, albo bagatelizować, albo snuć wspaniałe plany odbicia się od dna. Zależnie od dawki alkoholu.
 
Żeby mieć na picie zacząłem robić najrozmaitsze szwindle, machloje i przekręty. Kiedy pracujesz w handlu, tj. od 10 do 18 (zwykle było potrzebne jeszcze przynajmniej pół godziny przed i po), nie masz zbyt wiele okazji do dorobienia sobie. Ja jednak znalazłem firmę ochroniarską, która mnie przyjęła. Pracowałem w niej po zamknięciu „swojego” sklepu, wieczorami po kilka godzin oraz w niedziele i święta. Jeździłem samochodem z kierowcą, odbierałem pieniądze w różnych punktach miasta (sklepy, urzędy, stacje paliw, itp.), czy województwa, zależnie od trasy, i odwoziłem je do banku. Jeździłem z bronią jako ochroniarz tego konwoju. I często jeździłem pijany.
 
Raz szef firmy zorientował się, że nie jestem trzeźwy i nie pozwolił jechać. Następnego dnia miałem „mowę do narodu”. Obiecywałem sobie i jemu, że kiedy jadę, nie będę pił. Wytrzymałem w tym postanowieniu może nawet z miesiąc...
Kiedy złapano mnie następnym razem, wyleciałem z firmy na zbitą twarz. A w domu i znajomym mówiłem, że zrezygnowałem z tego zajęcia sam, bo za mało płacili. Chyba nawet i ja uwierzyłem w tą wersję po pewnym czasie...
 
Niedługo potem miało miejsce dość szczególne wydarzenie. W jakiś wolny dzień wybrałem się odwiedzić znajomych w ich sklepie. Nie zastałem ich, ale okazało się, że pracuje u nich moja dawna sprzedawczyni. Postanowiłem, więc poczekać i pogadać z nią o dawnych czasach. Oczekiwanie na znajomych przedłużało się, żeby się nie nudzić kupiłem sobie ćwiartkę (wypiłem ja w toalecie), potem następną, i jeszcze jedną. Kiedy znajomi wrócili do sklepu zastali mnie, jak kompletnie pijany próbuję pomagać w pracy ich sprzedawczyni. Odwieźli mnie natychmiast do domu. 
 
Następnego dnia dzwoniłem do nich z przeprosinami. Poszło bez kłopotów. Zatelefonowałem też w tym samym celu do sprzedawczyni. Powiedziała mi, że przepraszać nie ma, za co (???) i zaprosiła mnie do siebie. Poszedłem na to spotkanie. Poszedłem, choć wiedziałem, co najprawdopodobniej usłyszę. Sprzedawczyni miała męża alkoholika i kiedy jeszcze pracowaliśmy razem, często opowiadała o swoich perypetiach.
 
Stało się tak, jak przewidywałem. Powiedziała mi, wprost, że uważa, iż jestem chory na chorobę alkoholową. Pożyczyła książkę Wiktora Osiatyńskiego „Grzech czy choroba” i zaproponowała spotkanie ze znajomym alkoholikiem i terapeutą.
 
Książkę przeczytałem i nie tylko tą. Z tym jej znajomym spotkałem się w jego gabinecie w poradni odwykowej i przegadaliśmy prawie dwie godziny. Ja oczekiwałem, aż on powie mi, zdecyduje – jestem, czy nie jestem alkoholikiem. On tego zrobić nie chciał i może nie mógł. Proponował zarejestrowanie się w poradni odwykowej, a na to ja nie chciałem się zgodzić bez diagnozy. I tak stanęliśmy w martwym punkcie. Wychodząc od niego, w jakimś przebłysku jasnowidzenia, stwierdziłem, że wydaje mi się, mam nieodparte wrażenie, że jeszcze się spotkamy. Tak się zresztą stało.
 
Dalej myślałem, że sobie sam jakoś poradzę, i piłem nadal. Coś jednak się zadziało. Od tego momentu nie mogłem już udawać, że wszystko jest OK. Oczywiście nie przyznałbym się głośno (ani nawet cicho, czy w myślach), że jestem alkoholikiem, ale tak naprawdę ja już wiedziałem, że tak jest. Tyle tylko, że jeszcze nie byłem gotowy, czy może dostatecznie zdesperowany, żeby coś z tym zrobić. I tak, w sposób coraz bardziej destrukcyjny piłem jeszcze przez ponad trzy lata.
 
Styczeń 1998. Kolejny awans. Tym razem już do dyrekcji. I pierwsze próby zrobienia czegoś ze swoim życiem. Bezsensowne, czy wręcz chybione (sanatorium dla nerwicowców, szpital nefrologiczny), ale jednak podejmowane. Po kilku miesiącach od tego awansu dostałem naganę za samowolne oddalenie się z miejsca pracy. W domyśle: pod wpływem alkoholu. Ale tego mi nie udowodniono, właśnie, dlatego, że wyszedłem. Prawdę mówiąc zupełnie nie pamiętam tego incydentu i swojego wyjścia, taki byłem pijany...
 
Bardzo ostra rozmowa z szefem. Sypią się moje wyobrażenia. Szef od dawna wie, że piję. Ostatni awans nie jest wynikiem uznania, ale chęcią ulokowania mnie gdzieś blisko, abym był pod kontrolą. Sugestia żebym zmienił pracę.
Prosiłem, żebrałem i przekonywałem. A co najgorsze, dałem słowo honoru, że nie będę pił w pracy. Nawet sam wierzyłem, że dam radę, że potrafię pić tylko po pracy i w weekendy.
Około miesiąc później, 30.06.98 poproszono mnie do gabinetu szefa. Czekało tam na mnie dwóch panów w mundurach i z alkomatem. Miałem we krwi 1,4 promila alkoholu, efekt picia przez pół nocy i przed południem, żeby jakoś funkcjonować, nie dygotać.
 
Straciłem pracę. Pozwolono mi odejść na mocy porozumienia stron, ale nie było wątpliwości, że wyleciałem za wódę. Formalności związane ze zwolnieniem załatwiliśmy w dwie godziny. Ależ musieli mnie mieć dosyć!
Kiedy wychodziłem z firmy oprócz strachu przed przyszłością, wstydu i upokorzenia czułem... ulgę. Ostatnie pół roku, może rok, a może i jeszcze więcej, żyłem jak w jakimś koszmarnym śnie. Ciąg picia, 2-3 dni przerwy, ciąg, przerwa, picie... To było jak obłęd. Podświadomie czekałem aż coś się wydarzy, stanie, zadzieje.
 
Dwa dni później, 02.07.98 zgłosiłem się do poradni odwykowej i rozpocząłem terapię w systemie ambulatoryjnym, tj. spotkania dwa razy w tygodniu po dwie godziny.
 
Starałem się w tym czasie nauczyć trzeźwości. Dziś piszę o tym lub opowiadam z pewnym rozbawieniem, ale wtedy wierzyłem, że jest to możliwe.
 
Po czterech miesiącach znalazłem pracę jako magazynier w hurtowni artykułów spożywczych (w tym alkoholu). Ale przedtem jeszcze napiłem się. Raz, drugi... I nie przyznałem się do tego ani na mityngu AA, ani na terapii, ani sponsorowi. Koszmarny błąd, ale ja właśnie wierzyłem, że wreszcie, jak inni, nauczę się zachowywać abstynencję.
 
Kontakt z alkoholem w miejscu pracy spowodował, że znowu wszystko wymknęło mi się spod kontroli, nie potrafiłem się powstrzymać. Kiedy w magazynie po raz drugi złapano mnie na piciu (przez 1,5 miesiąca!), bałem się już tam wrócić. Próbowałem uciec do szpitala symulując atak wyrostka. Nie udało się.
 
Mogłem w tym momencie zrobić dwie rzeczy: dalej pić lub znowu poprosić o pomoc w poradni odwykowej. Zrobiłem to drugie. Poszedłem tam. „Ze spuszczoną głową, powoli”. Wreszcie doszedłem. Przyznałem się, że przez ostatnie dwa dni piłem. Tak naprawdę piłem trzy dni i nie powiedziałem, że podczas terapii nie było to po raz pierwszy, ale nawyki alkoholowego kłamania, oszukiwania i kręcenia były w tym momencie silniejsze.
Lekarz zapytał, czy jestem gotów rozmawiać o leczeniu w ośrodku zamkniętym. Odparłem, że tak, było mi już wszystko jedno, wszystko mi się posypało, rozlazło, z niczym już sobie nie radziłem. Moje życie było w gruzach. Zapytałem tylko, kiedy mam jechać? Zaskoczył mnie mówiąc, że dzisiaj, ale i to przyjąłem.
 
Ze skierowaniem w kopercie wróciłem do domu, zadzwoniłem na informację PKS, żeby dowiedzieć się o autobus, spakowałem się i pojechałem do ośrodka imienia Buxakowskiego, na odwyk zamknięty.
Następny dzień, 15.01.1999 przyjąłem za pierwszy dzień swojej, nieprzerwanej jak dotąd, abstynencji.
 
Swoje życie alkoholika podzieliłbym na trzy okresy. 
W pierwszym nie mogłem, nie potrafiłem, przestać pić. Wtedy właśnie zgłosiłem się po raz pierwszy do poradni odwykowej i przeprowadziłem rozmowę z terapeutą i alkoholikiem, z której nic nie wynikło.
W drugim nie mogłem, nie wolno mi było pić. Był to, mniej więcej, półroczny okres terapii ambulatoryjnej z częstymi zapiciami.
W trzecim, który zaczął się niezauważalnie dla mnie podczas terapii zamkniętej w ośrodku, ja już nie chciałem pić. I tak jest zresztą do dziś. Ja mogę pić, bo i któż mi zabroni? Tyle, że już nie chcę. A nie chcę, bo zdając sobie sprawę ze swojego trwałego uzależnienia wiem, że konsekwencje mojego picia mogą być zupełnie nieprzewidywalne. Opowiadając o tym okresie mówię zwykle, że Bóg, w którego wówczas nie wierzyłem, odebrał mi, lub uwolnił mnie, od obsesji picia.
 
I jeszcze jedno. Czemu nie powiodła się ta pierwsza, ambulatoryjna terapia? Myślę, że z kilku powodów.
Po pierwsze – podjąłem ją trochę tak… manifestacyjne, po utracie pracy. Wydaje mi się, że chciałem udowodnić otoczeniu i sobie, że coś zrozumiałem i zaczynam działać na poważnie.
Po drugie – nie do końca byłem przekonany o własnej bezsilności wobec alkoholu. Miałem to zagadnienie świetnie rozpracowane teoretycznie, ale w praktyce niewiele z tego wynikało.
Po trzecie – starałem się nauczyć trzeźwości. Chodziłem na mityngi i terapię, robiłem zadania zlecone przez terapeutów i to podobno całkiem nieźle tylko, że tak naprawdę nie robiłem nic, żeby trzeźwieć. Bo pisanie zadań, udział w terapii czy mityngach, to nie trzeźwienie, a jedynie i co najwyżej narzędzia. Tyle, że ja na początku jeszcze tego nie zrozumiałem.
I po czwarte – żyłem wówczas w przekonaniu, że będę w stanie żyć dokładnie tak samo, jak przedtem, ale bez alkoholu. Nie usłyszałem jeszcze, albo może słyszałem lecz nie rozumiałem, głębokiego sensu pewnego powiedzenia powtarzanego często podczas spotkań Wspólnoty Anonimowych Alkoholików: „Przestać pić? To jest najłatwiejsze ze wszystkiego - wystarczy tylko zmienić całe swoje życie”.
 
Czy żałuję tej przerwanej terapii? W końcu mógłbym mieć pół roku abstynencji więcej? Nie żałuję, choć na początku tak było. Wymyśliłem sobie takie powiedzenie: „Jeśli już wdepniesz w gówno, to wykorzystaj to jako okazję, żeby się nauczyć dobrze czyścić buty”. Myślę, że wykorzystałem tą lekcję. Dziś zyski z tego doświadczenia czerpię i ja i inni.
 
W tym roku mój syn skończył 21 lat. Nigdy nie byliśmy w lesie bawić się w Indian. Nigdy nie uczyłem go jeździć na rowerze. Nigdy… Tak wielu rzeczy nie robiłem z nim nigdy. I nigdy już nie zrobię. Czas na nie minął bezpowrotnie. Z tą świadomością muszę nauczyć się żyć.




Dużo więcej w moich książkach



6 komentarzy:

  1. Może dzięki takim wpisom dzieci innych rodziców zdążą się z nimi wspólnie uczyć jeździć na rowerze i hasać po lesie jako indianie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Chcę w to wierzyć, zresztą... taki przecież był cel tego pisania.

      Usuń
  2. Od dawna śledzę to, co piszesz w sieci, co jest Twoim świadectwem. Ostatnie zdanie tego tekstu zabolało mnie szczególnie. Tak się składa, że jestem po drugiej stronie wydarzenia zwanego alkoholizmem. I mam żal do ojca o brak refleksji. On nigdy nie zrozumiał swojego problemu. Mam nadzieję, że uda Ci się zbudować dojrzałą relację z synem. Tego Ci życzę. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uderzyly mnie słowa "potem wszystko potoczylo się już błyskawicznie",to tak jak u mnie.Marta

    OdpowiedzUsuń