poniedziałek, 18 grudnia 2006

Proces uwalniania się od wad

W obietnicach Wielka Księga podaje: "zyskamy nową wolność i nowe szczęście".
Dlaczego mówimy o "uzyskaniu wolności od wad"? Czyżby nas zniewalały?
Dlaczego? Jaką wolność dostaję/dostałem w wyniku działania Programu?


Jak uwolnić się od wad charakteru?

Moje własne rozumienie tych tematów wygląda następująco:
 
1. Kiedy piłem, nie byłem wolny. To chyba oczywiste zważywszy na to, że byłem uzależniony od alkoholu. UZALEŻNIONY człowiek nie jest wolny. Jako czynny alkoholik piłem, bo nie byłem w stanie przestać, piłem choć nie chciałem pić.
 
2. Wspominałem już w którymś tekście, że moje wady to jak skrzynka z narzędziami, którą zawsze mam przy sobie. 
 
3. Jeśli jakiejś wady nie mam, na przykład nigdy ona w moim życiu nie wystąpiła, to trudno mówić o wolności. Tak jak trudno byłoby mi jako mężczyźnie mówić o wolności od ciąży. Ja w ciąży być nie mogę, to mnie nie dotyczy, a wiec i wolności w tym żadnej. Podobnie jak w przypadku braku pieniędzy - nie jest wolnością to, że nie musze, bo nie mam ani grosza, wybierać miedzy chlebem a piwem.
 
4. Wolność to możliwość dokonywania wyborów. Analogicznie - brak możliwości dokonywania wyborów nie jest wolnością. Bóg (chrześcijański) dał ludziom wolną wolę, a wiec właśnie możliwość dokonywania wyborów.
 
5. Kiedy jestem wolny? Okazuje się, że tylko w pewnej niewielkiej chwili, pomiędzy bodźcem a reakcją. (Nazywa się to proaktywnością, ale to inna sprawa). Chodzi o to, żebym nie reagował jak zwierzę, pod wpływem impulsów, albo jak człowiek zniewolony uzależnieniem - pod wpływem choroby, tylko dał sobie czas na rozważenie sprawy i trzeźwe podjecie decyzji. I właśnie tylko w tej jednej chwili jestem wolny - mogę świadomie dokonywać wyborów.
 
Dlaczego mówimy o "uzyskaniu wolności od wad"?
 
To bardzo ciekawe pytanie. Ciekawe, gdyż z powodu specyfiki języka polskiego może być rozumiane dwojako. Znaczenie pierwsze, z którego wypływa najwięcej chyba nieporozumień dotyczących Kroków VI-VII mówi, że wolność od wad, to brak wad; nie ma ich, nie istnieją, zero. Przy takim rozumieniu oczekiwać na to, ze Bóg "zniknie" wszystkie moje wady, to ja sobie mogę w nieskończoność. Mając przy okazji błogą świadomość, że On nigdy tego nie zrobi - bo przecież dał mi wcześniej wolną wolę.
 
Czym w takim razie jest ta wolność od wad? Ano, jest możliwością dokonywania trzeźwych wyborów. Jestem alkoholikiem, Bóg odebrał mi obsesję picia, ale to nie znaczy, że "zniknął" moją chorobę alkoholowa. On uwolnił mnie od tej wady, czyli stworzy warunki, w których ja, alkoholik, mogę wybierać, czy się napić, czy nie.
Ja nikotynista mogę wybierać, czy zapalę, czy nie.
Ja złodziej mogę wybierać, czy ukradnę, czy nie.
Itd.
Itd.
Itd.
 
Ja nadal i po kres życia będę nosił ze sobą swoją skrzynkę z narzędziami/wadami. Ale z pomocą Boga mogę być od tych wad wolny - one nie muszą determinować mojego życia.




Dużo więcej w moich książkach

sobota, 18 listopada 2006

Otwarty mityng AA


Kilka dni temu obserwowałem ciekawe wydarzenie, które skłoniło mnie do przemyślenia problemu zamkniętych i otwartych mityngów AA.


Otwarty mityng (spotkanie) grupy AA

Właśnie na otwartym mityngu zjawiło się czworo nowicjuszy z problemem alkoholowym, deklarujących chęć przystąpienia do Wspólnoty. Powstał kłopot - ta grupa nie przyjmuje "nowych" podczas otwartych spotkań. Odmówić nowicjuszom, czy zmienić status mityngu? Po konsultacji z sumieniem grupy wybrano to drugie - mityng zmieniono na zamknięty. 
Kiedy nowicjusze szczęśliwie zostali przyjęci, zjawił się z kilkuminutowym spóźnieniem nowy gość pragnący uczestniczyć w spotkaniu AA. Człowiek ten oświadczył, że w chwili obecnej absolutnie nie czuje się gotowy do składania jakichkolwiek deklaracji dotyczących swojego stanu zdrowia lub picia, czyli innymi słowy mówiąc, nie jest jeszcze pewien, czy jest uzależniony. A przyszedł właśnie tego dnia, bo w poradni odwykowej poinformowano go, że będzie mityng otwarty, a na takim może być każdy, nie tylko alkoholicy.  
Teraz prowadzący miał już rzeczywiście duży problem. Starał się wyjaśnić nowoprzybyłemu, że mityng był otwarty jeszcze kilka minut temu, teraz jest zamknięty, bo są nowicjusze... Pomieszanie prowadzącego rosło, "gość" z kolei wyraźnie coraz mniej z tego wszystkiego rozumiał; wreszcie zapadła pełna skrępowania i napięcia cisza. Po kilkuminutowych dyskusjach, szeptanych konsultacjach, gorączkowym poszukiwaniu rozwiązań w materiałach AA i ostatecznie po kolejnym głosowaniu, zdecydowano ponownie "otworzyć" mityng.
 
Dalej wszystko potoczyło się już gładko, ale... Pewien niesmak pozostał. Czy potrzebne było to całe zamieszanie i nerwy?
 
Zacząłem się zastanawiać nad potrzebą dzielenia mityngów AA na otwarte i zamknięte. Słyszałem, że w wielu krajach takie podziały nie istnieją, ale nie wiem, czy to prawda.
 
Jaki jest cel organizowania mityngów otwartych? Odpowiedź jest oczywista: żeby mogli przyjść na nie niezdecydowani, tacy, co to jeszcze nie są pewni, jeszcze nie są gotowi składać deklaracji typu- "tak, jestem alkoholikiem". Jest to szansa zaprezentowania Programu AA i jego działania ludziom z zewnątrz, może rodzinie alkoholika.
 
Czemu w takim razie służą zamknięte mityngi? Tu też odpowiedź z pozoru wydaje się prosta: po to, żeby alkoholicy mogli w swoim bezpiecznym gronie omówić krępujące, osobiste, drażliwe, sprawy czy tematy - głównie z okresu picia. Czemu "z pozoru"? Bo, jak wykazuje praktyka, anonimowość potrafi być w AA równie trwała jak mydlana bańka. I między innymi po to powstała instytucja sponsora, by te naprawdę ważne, intymne sprawy omawiać w rzeczywiście bezpieczny sposób i w cztery oczy, a nie w grupie dość przypadkowych osób. Faktem jest, że wielu znajomych skarżyło się, że po wyznaniu podczas mityngu jakiejś bolesnej prawdy, trafiała ona po pewnym czasie do ich rodzin czy przełożonych. Zamknięty mityng też, jak się okazuje, nie gwarantuje bezpieczeństwa.
 
Rozważając kwestię spotkań zamkniętych i otwartych wspominam swoje pijane złudzenia. Zawsze przecież wydawało mi się, że nikt nic nie wie, niczego się nie domyśla, nic nie widzi. Tymczasem moje pijackie wyczyny czy ekscesy nie były tak naprawdę żadną tajemnicą dla osób z mojego otoczenia. Co wyprawiałem i jak się zachowywałem, to wszyscy wokół wiedzieli nawet lepiej niż ja sam, bo przecież mnie się często film urywał w połowie jakiegoś działania. Tak więc chowanie czegoś teraz i nadal, za zamkniętymi drzwiami sali mityngowej, wydaje mi się w najlepszym wypadku zabawnym nieporozumieniem. Kiedyś nie wstydziłem się iść przez miasto kompletnie pijany, w jednym bucie, bo drugi zgubiłem gdzieś po drodze. To czego mam się wstydzić teraz? No, przecież podobno coś zmieniłem w tym swoim życiu. I podobno na lepsze. To co tu ukrywać?
 
Zapytałem kiedyś kolegę, co według niego by się stało, gdyby wszystkie mityngi były otwarte. Powiedział, że on by się bał, bo na pewno na każdy mityng zwalała by się kupa nie wiadomo jakich ludzi, ciekawskich, dziennikarzy, reporterów itp.
 
Rozumiem go. Też dość długo myślałem w ten sposób. Dziś jednak wydaje mi się, że to typowy dla nas, alkoholików egocentryzm podsuwa nam przekonanie, że cały "normalny" świat tylko czyha na nasze zwierzenia i wspomnienia z czasów picia. Myślę, a nawet jestem pewien, że zdrowi ludzie potrafią znaleźć sobie ciekawsze zajęcia niż przysłuchiwanie się żałosnym pijackim opowieściom podczas mityngów Anonimowych Alkoholików.
 
Tak więc pytanie pozostało. Czemu służą zamknięte mityngi AA?




Dużo więcej w moich książkach



środa, 18 października 2006

Przyjmowałem ludzi do AA

Dość długo uważałem za normalne i oczywiste, że nowicjuszowi przychodzącemu po raz pierwszy na mityng AA, prowadzący zadaje dwa pytania. Jedynie odpowiedź twierdząca na obydwa, upoważnia nowicjusza do uczestnictwa w zamkniętych mityngach Anonimowych Alkoholików.
Lata mijają, a ja mam coraz więcej wątpliwości...
Te dwa pytania, które zresztą i mnie kiedyś zadano, a które budzą we mnie coraz większe opory i wątpliwości, brzmią następująco:

1. Czy zauważyłeś, że picie alkoholu komplikuje twoje życie i masz kłopoty?
2. Czy masz szczerą chęć zaprzestania picia?


Przyjmowałem ludzi do Wspólnoty AA

Czy jest w tych pytaniach coś złego, szkodliwego? Pozornie niby nie, ale... W każdym razie swoje wątpliwości, o których wyżej wspominałem podzieliłbym na dwie grupy.
 
• Dlaczego nowicjuszowi zadawane są dwa pytania? Czemu nie jedno?
 
III Tradycja Wspólnoty mówi, że "Jedynym warunkiem przynależności do AA jest chęć zaprzestania picia". Jeżeli istnieje "jedyny" warunek to czemu służą dwa pytania oraz żądanie, żeby nowicjusz przyznał, że picie komplikuje mu życie i ma kłopoty? A poza tym "jedynym" warunkiem jest "chęć zaprzestania picia", a nie "szczera chęć zaprzestania picia".
 
Kiedy próbowałem o tym rozmawiać w gronie znajomych z AA, usłyszałem, że nowicjusz jest tak "zakręcony", że się w tym i tak nie połapie. Może to i prawda, ale, czy w takim razie "starzy AA-owcy" mają wykorzystywać wiadomy stan osoby, która na mityng AA przyszła pierwszy raz w życiu? A przede wszystkim - po co? Czy może po to, aby nadal istniała wątpliwej jakości tradycja, do której już się przyzwyczaili, a nawet przywiązali?
 
Poza tym, o zgrozo! dalej w pewnych miejscach funkcjonują scenariusze, według których najpierw przyjmuje się nowicjusza, a dopiero później czyta Preambułę AA - czyli "najpierw cię przyjmiemy, a dopiero później dowiesz się do czego cię przyjęliśmy"? Ale to uważam już za jawną kpinę.
 
W 2001 roku uczestniczyłem czynnie w zakładaniu nowej grupy. Udało mi się wtedy przeforsować sprawę nowego scenariusza. W każdym razie na dzień dzisiejszy są w moim mieście cztery mityngi tygodniowo, na których nowo przybyłym zadaje się pytanie (jedno!): "Czy masz chęć zaprzestania picia?" i tylko tyle, nic więcej. Choć, moim zdaniem, jest to i tak za dużo...
 
Całkiem niedawno doczekałem się "ciekawej" sytuacji: na jednej z grup "staroscenariuszowych" zjawił się nowicjusz, zadeklarował się jako alkoholik, przyznał, że chce przestać pić, ale... nie zgodził się z twierdzeniem, że ma kłopoty i że picie komplikuje mu życie. Nie byłem na tym mityngu, opowiadano mi o tym tylko, a mój rozmówca był tak skrępowany całą tą sprawą, że ostatecznie nie wyjaśnił mi, czy ten nowicjusz został w końcu przyjęty do AA i czy pozwolono mu zostać na zamkniętym mityngu.
 
Uważam, że takich sytuacji będzie coraz więcej. Tak zwane "dno" cały czas się podnosi, do AA trafiają ludzie, którym alkohol nie wyżarł jeszcze połowy mózgu (za mało "zakręceni"?) i nawet na swoich pierwszych mityngach będą mieli wątpliwości i obiekcje.
 
 
• Zmiany w scenariuszu jednej czy drugiej grupy nie w pełni mnie satysfakcjonują. Cały czas mam ważniejsze pytanie czy wątpliwość:
 
Kto mnie, jako prowadzącego mityng AA, upoważnił do przyjmowania lub nie przyjmowania do AA kogokolwiek? Jakie ja mam prawo, ja lub ktokolwiek prowadzący mityng, do zadawania komuś pytań (wszystko jedno, ilu) i od otrzymanych odpowiedzi uzależniania "prawa" tej osoby do udziału w mityngu Anonimowych Alkoholików?
 
Mogę powiedzieć, że przeczytałem większość literatury AA-owskiej. Niektóre pozycje więcej niż jeden raz. I nie znalazłem odpowiedzi na swoje pytania. Może dlatego, że nigdzie nie znalazłem żadnej instrukcji dotyczącej przyjmowania bądź nie przyjmowania kogokolwiek do AA. Moim zdaniem czegoś takiego po prostu nie ma, a przyjmowanie do polskiego AA jest jakimś wynaturzeniem. Do Wspólnoty Anonimowych Alkoholików nie ma przyjęć.
 
Jestem nawet w stanie to zrozumieć. Ludzie, którzy prawie 40 lat temu tworzyli w Polsce od podstaw Wspólnotę Anonimowych Alkoholików, z jednej strony byli przekonani o wartości obowiązujących w niej zasad, ale z drugiej byli wychowankami systemu totalitarnego (cokolwiek o nim myśleli) i pewne rzeczy po prostu i zwyczajnie nie mieściły się im w głowach. "Żadnych zapisów? No, dobrze. Żadnych kartotek? No, dobrze. Ale tak zupełnie żadnych formalności??? To może chociaż jakaś słowna deklaracja?! Ludzie nie będą cenić tego, co tak zupełnie bez niczego dostali!". Tak sobie wyobrażam, że być mogło. Poza tym to nie byli alkoholicy, o AA pojęcia wielkiego nie mieli.
 
Przez ostatni rok miałem okazję stykać się z wieloma ludźmi, którzy na mityngi AA uczęszczają w rozmaitych miejscach na Ziemi. Okazuje się, że przeczucia mnie nie myliły: przyjmowanie (lub nie) do AA i stawianie pytań, które to przyjęcie warunkują, jest wymysłem lokalnym.
 
• Żeby krytyka była konstruktywna, to napiszę może, jak ja to sobie wyobrażam.
Jeśli prowadzący mityng zauważy kogoś, kogo nie zna, może zadać pytanie: "Czy jest wśród nas ktoś, kto w tym gronie znalazł się pierwszy raz?" W przypadku odpowiedzi twierdzącej: "Trafiłeś na zamknięty mityng Anonimowych Alkoholików. Jeśli tu właśnie chciałeś się znaleźć, to witamy cię serdecznie i cieszymy, że jesteś dziś z nami". I to w sumie wszystko, na co można sobie pozwolić nie naruszając Tradycji. Oczywiście dotyczy to sytuacji, gdy nowa osoba nie została "wyłapana" przez odpowiednie służby jeszcze przed rozpoczęciem mityngu.
 
• Latem tego roku (2006) w Strzyżynie brałem udział w rozmowach na temat czytania literatury nie AA-owskiej podczas mityngów AA. Padł oczywiście w pewnej chwili argument odwołujący się do Tradycji: "Każda grupa jest niezależna we wszystkich sprawach...". I bardzo mi się spodobała odpowiedź: "Ależ tak! Masz rację. Macie prawo czytać co tam sobie ustalicie, choćby "Małego Księcia" - ale MY w AA czytamy literaturę AA".
 
I tak mi się czasem marzy, że może doczekam jeszcze czasów, gdy usłyszę: "Możecie nawet kwestionariusze osobowe kazać wypełniać, ale MY w AA działamy zgodnie z Tradycjami AA.




Dużo więcej w moich książkach



wtorek, 17 października 2006

Absolutnie nie porównywać!

W środowisku ludzi związanych z terapią odwykową, a zwłaszcza i przede wszystkim ze Wspólnotą Anonimowych Alkoholików, krąży całkiem pokaźna liczba rozmaitych powiedzeń, przysłów i innych "prawd". Wiele z nich, w niesamowicie prostej formie, zawiera cały ogrom mądrości życiowej wielu pokoleń trzeźwiejących alkoholików. Ale czy faktycznie wszystkie? Czy można podchodzić do nich całkowicie bezkrytycznie. Od powstania Wspólnoty Anonimowych Alkoholików (15 czerwca 1935) minęło 70 lat - na ile zadziałała zasada "głuchego telefonu"?


Tylko, broń Boże, nie porównywać i nie oceniać!

Hasło to wraca jak bumerang. I prawdę mówiąc mam coraz więcej wątpliwości... Skąd mam brać opinie o ludziach, rzeczach, zjawiskach, wydarzeniach, bez oceny? W jaki sposób, nie oceniając, mam się zorientować, że ktoś jest dla mnie dobry czy zły, pomaga mi czy szkodzi? Jak mam normalnie funkcjonować bez trzeźwej oceny sytuacji? 
 
Jak to się mówi delikatnie? Acha, no więc mam odruchy wymiotne kiedy słyszę hasło "nie oceniać". I zawsze (no, prawie zawsze) mam wrażenie, że prawdziwy przekaz osoby coś takiego propagującej brzmi: "tylko mnie nie oceń krytycznie, tylko mi nie zwróć uwagi na moje braki, słabości i błędy, ja tak nie chcę ich zauważać, tak nie chcę znów nad czymś pracować, tak nie chcę już nic zmieniać, tak nie chcę burzyć swojego spokoju i samozadowolenia". 
 
Często zastanawiam się skąd w AA i okolicach biorą się te wszystkie dziwolągi. A jeśli już nie całkowite dziwolągi, to cudaczne mutacje. 
 
Zakaz oceniania jest narzędziem terapeutycznym, dzięki któremu pacjenci na zajęciach terapii grupowej mogą się czuć pewnie i bezpiecznie. Ale przecież AA to nie terapia, życie to nie terapia!  "Nie porównuj się z innymi, bo możesz..." pochodzi z Dezyderaty Maxa Ehrmanna, ale czemu alkoholicy "łyknęli" to zdanie tak gładko i zrobili z nim to, co zrobili, pozostaje dla mnie zagadką. 
 
Cały system szkolnictwa na świecie opiera się na porównywaniu i ocenianiu: jeśli 99 dzieci w wieku lat 8 umie czytać, a jedno nie, to z tym jednym coś jest nie w porządku, być może jest dyslektykiem, może trzeba skierować je na jakieś dodatkowe zajęcia... 
 
System wynagrodzeń opiera się prawie w całości na ocenianiu i porównywaniu: jeśli dwudziestu robotników wykopało w ciągu dnia po jednej dziurze w ziemi, a robotnik numer 21 wykopał dwie, to on jest lepszym kopaczem niż pozostali i należy mu się nagroda. 
 
Czy słoń jest duży? No, to chyba zależy, do czego się go PORÓWNUJE, prawda? W PORÓWNANIU do mrówki duży, do kuli ziemskiej malutki. 
 
Jeśli znam tabliczkę mnożenia do 5, to skąd mam wiedzieć, czy to jest wystarczająco dużo, tyle ile potrzeba i ile wszyscy znają? Dopiero jak porównam się z innymi i zorientuję, że wszyscy pozostali znają tabliczkę mnożenia do 7, to będę wiedział, że muszę jeszcze się czegoś nauczyć.
 
Na systemie porównywania i oceniania opiera się cały system prawny. Ktoś ocenił, porównał szkodliwość i zdecydował, że wódkę i papierosy można sprzedawać legalnie, a marychę - nie.
Itd. itd. itp. 
 
Myślę, że z tymi porównaniami i ocenami jest jak z... młotkiem. Młotkiem można zbić łóżko, stół i szafę, ale młotkiem można też zamordować szwagra. 
Z porównania i oceny: "wszyscy w życiu świetnie sobie radzą, tylko ja jestem beznadziejny" - nie wynika w najlepszym wypadku nic. W gorszym, czymś takim mogę sobie zrobić krzywdę.  Ale jeśli stwierdzę, że "Marek, Wacek, Józek, Zbyszek i Wojtek potrafią pływać, a ja nie (porównanie). Nauczę się też, żebym w naszej paczce nie czuł się gorszy (ocena), żebym mógł z nimi wybierać się na żagle lub kajaki" - to to ma sens, z tego może coś pozytywnego wyniknąć.
 
Przez kilka lat obserwowałem przedziwną metamorfozę "Programu 24 godzin". Nie pamiętam już, czy dostałem go "do wykonania" na terapii czy mityngu AA, nieważne. W każdym razie było to zaraz na początku mojej abstynencji. 
 
Po latach słyszę jak facet odpowiada żonie pytającej, czy jutro załatwi hydraulika: "A skąd ja mam wiedzieć, co będzie jutro?! Jutro to ja się mogę napić lub umrzeć! Wiesz przecież, że ja muszę żyć Programem 24 godzin!". Zaskoczyło mnie to, więc starałem się go delikatnie podpytać o ten program 24 godzin i okazało się, że dla niego jest to decyzja, że dziś nie pije, a jutro, to nie wie i nie chce wiedzieć, co będzie. 
 
Ja jednak Program 24 godzin, zwany też Oazą spokoju lub tekstem Tylko dzisiaj, pamiętam w takiej formie :
 
• Właśnie dzisiaj chcę spróbować przeżyć ten dzień dobrze i nie od razu załatwić w nim problemy całego mojego życia. Spróbuję przeżyć go tak, jak nie miałbym jeszcze odwagi żyć przez resztę mojego życia. 
 
• Właśnie dzisiaj chcę być szczęśliwi. Zakładam, że prawdą jest "najczęściej ludzie są na tyle szczęśliwi na ile postanowią nimi być". 
 
• Właśnie dzisiaj chcę dostosować się do tego co jest, a nie próbować dostosowywać wszystko do moich własnych życzeń. Chcę sprostać mojemu losowi jakikolwiek on będzie.
 
• Właśnie dzisiaj chcę ćwiczyć mój umysł. Chcę poznawać rzeczy godne poznawania. Chcę nauczyć się czegoś użytecznego. Chcę czytać coś wymagającego wysiłku, myślenia, skupienia.
 
• Właśnie dzisiaj chcę ćwiczyć moją wolę na trzy sposoby:
1. zrobię coś dobrego i nie wypomnę tego ani nie pochwalę się tym 
2. dokonam co najmniej dwu rzeczy, na które zwykle nie mam ochoty
3. nie okażę nikomu, że moje uczucia zostały zranione 
 
• Właśnie dzisiaj chcę mieć plan postępowania; mogę nie trzymać się go ściśle, lecz spróbuję uchronić się od pochopności i niezdecydowania. 
 
• Właśnie dzisiaj znajdę spokojną chwilę dla siebie i spróbuję się odprężyć. Spojrzę wtedy na moje życie z lepszej perspektywy. 
 
• Właśnie dzisiaj chcę pozbyć się obaw i cieszyć się tym co piękne. Ufam, że dając z siebie dużo światu, dużo przez to zyskuje.
 
• Właśnie dzisiaj chcę być zgodny z otoczeniem. Chcę dobrze wyglądać być odpowiednio ubrany, mówić spokojnym tonem, być uprzejmym, nie krytykować niczego, nie wyszukiwać "dziury w całym" i nie zmieniać nikogo z wyjątkiem samego siebie. 
 
To, co teraz przez wielu młodszych uczestników mityngów znane jest jako Program 24 godzin, to chyba ten fragment „spróbuję przeżyć go tak, jak nie miałbym jeszcze odwagi żyć przez resztę mojego życia” w postaci stwierdzenia, że dziś nie piję, a jutro to ja nie wiem, co będzie. I na tym koniec. Oni po prostu nawet nie słyszeli, że Program 24 godzin to coś więcej.
 
Znajomy, zwany przeze mnie Hipnotyzerem, podsunął mi kiedyś tekst w broszurce "Mityng", nie pamiętam już niestety, czyjego autorstwa, chyba własnego.
W opowiastce tej przychodzi nowicjusz na mityng AA. Zostaje przywitany brawami i oficjalnie przyjęty do Wspólnoty. Na tym swoim pierwszym mityngu nowicjusz niewiele rozumie, mało do niego dociera, ale udaje mu się wynieść stamtąd dwie rzeczy: po pierwsze wie, że od teraz to on też jest AA, a po drugie zapamiętał jakieś dwa-trzy zdania. Może trochę wyszarpane z kontekstu, ale z tego nie zdaje sobie sprawy. 
Mijają 3-4 tygodnie. Na kolejnym mityngu nasz nowicjusz decyduje się zabrać głos- jest w końcu członkiem Wspólnoty AA. Chcąc dobrze wypaść wypowiada te zapamiętane zdania, odrobinkę przekręcone, troszkę zmienione przez własną imaginację, ociupinkę zniekształcone przez wczesnoterapeutyczne mądrości, nieco wzbogacone o własne doświadczenia... 
I nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że na tymże mityngu był kolejny, całkiem "świeży" nowicjusz. Właśnie przywitano go brawami i oficjalnie przyjęto do Wspólnoty. Na tym swoim pierwszym mityngu "świeży" nowicjusz niewiele rozumie, mało do niego dociera, ale udaje mu się wynieść stamtąd dwie rzeczy: po pierwsze wie, że od teraz to on też jest AA, a po drugie zapamiętał jakieś dwa-trzy zdania z wypowiedzi naszego trzytygodniowego AA-owca.
"Mądrość AA przemówiła" pomyślał "świeży" nowicjusz i postarał się skrzętnie zapamiętać owe trzy zdania. A za cztery tygodnie, po kilku spotkaniach z terapeutą, na swoim piątym mityngu postanowił zabrać głos - jest w końcu członkiem Wspólnoty AA. Chcąc dobrze wypaść wypowiada te zapamiętane zdania, odrobinkę przekręcone, troszkę zmienione przez własną imaginację, ociupinkę zniekształcone przez przekazaną na terapii odwykowej wiedzę mądrości, nieco wzbogacone o własne doświadczenia...  
I tak zabawa w "głuchy telefon" trwa. Mądre i ważne sprawy przekazywane w taki sposób ulegają coraz to większym zmianom, przekręceniom i przeinaczeniom. Natomiast powtarzane wielokrotnie awansują do rangi fundamentalnych "prawd" Anonimowych Alkoholików.
 
W starszych scenariuszach mityngów (spotkań AA) czytamy: "Tak powstaje skarbiec mądrości AA...” Czy rzeczywiście skarbiec? Ile jest w nim dziwolągów, wykoślawionych powiedzonek, śmieci bez większej wartości? 
 
Sprawa wydaje się być dość poważna. Z jednej strony, żeby skorzystać w pełni z propozycji Anonimowych Alkoholików, potrzebna jest całkiem niezła doza zaufania. Z drugiej, okazuje się, że bez pewnego zdroworozsądkowego sceptycyzmu można "kupić" na mityngu coś, co zupełnie nie jest nam potrzebne, a wręcz przeciwnie.
 
Sądzę, że między innymi z tych powodów radzi się nowicjuszom, żeby podczas swoich pierwszych mityngów wyjęli watę z uszu i włożyli do ust. Pomijając całą obrzydliwość tego powiedzonka, sens przedstawia się następująco: "przestań tyle paplać, posłuchaj tego, co mówią inni, a nie tylko siebie". Poza tym: "starym AA-wcom krzywdy nie zrobisz, ale nie przemyślanymi wypowiedziami możesz skrzywdzić kogoś, kto dziś jest na mityngu pierwszy czy drugi raz".




Dużo więcej w moich książkach



wtorek, 18 lipca 2006

Zwykły przypadek losowy

Mój syn (lat 26) wybrał się z chłopakami grać w piłkę nożną. Wrócił do domu ze złamanym obojczykiem. Gips, wiele tygodni zwolnienia chorobowego, lęk o utratę pracy w związku z tym... W jakiejś rozmowie z matką syn użył na to zdarzenie określenia „przypadek losowy”. Do samej dyskusji się nie włączałem, ale stała się ona bodźcem do rozważenia roli przypadków w życiu, a w życiu alkoholika w szczególności.


Przypadki losowe w życiu alkoholika

Osobiście w przypadki jako takie nie wierzę. Uważam, że wszystko i zawsze ma swój sens, cel i przyczynę- ja mogę ich nie widzieć lub nie rozumieć, ale to inna sprawa. Taka postawa nie przeszkadza mi zupełnie w używaniu (czasami) w rozmowie słowa „przypadkiem”. Nie narzucam swojej koncepcji nikomu, a w ten sposób określam zdarzenie, którego nie można było przewidzieć, lub którego prawdopodobieństwo było bardzo małe.
 
W tym jednak miejscu na alkoholika (DDA, Al-anon) czyha pułapka. Czy faktycznie czegoś tam nie można było przewidzieć? Czy rzeczywiście prawdopodobieństwo zdarzenia było tak nikłe, że można go było nie brać pod uwagę? Odpowiedzi na takie pytania wiążą się bezpośrednio z innymi: odpowiedzialność, realna ocena, konsekwencje, trzeźwość...
 
Nieomalże całkowicie bezpiecznie przewracać się może dziecko do lat 4-6. Czy facet o 20 lat starszy powinien przewidzieć, że podczas gry w piłkę może doznać kontuzji, albo choćby tylko przewrócić się? Jeśli ja, mężczyzna przed pięćdziesiątką, wybiorę się z dzieciakami skakać z dachu garażu na kupę piachu i podczas tej przemiłej rozrywki coś sobie złamię, to będzie to efekt mojej nieodpowiedzialności i braku wyobraźni czy przypadek losowy?
 
Granica może być niezwykle delikatna, trudna do uchwycenia i, być może, nie aż tak istotna dla tzw. normalnych ludzi, ale jeśli ja, alkoholik, będę zbyt często popełniał błędy w ocenie, to w konsekwencji może mnie to kosztować życie. Wiąże się to ściśle z odpowiedzialnością (głównie za siebie), którą to strefę zarówno alkoholicy, jak i DDA czy osoby wspołuzależnione mają, delikatnie mówiąc, mocno zaburzoną. Jeśli coś stało się przypadkiem, to nie ja ponoszę za to winę, nie odpowiadam za to. Ale, jeżeli konsekwencje lub efekty, działania lub zaniechania, myślenia lub postępowania, mogłem przewidzieć, to...
 
Gdy efekty swojego braku wyobraźni i/lub rozsądku, popędliwości, lekkomyślności, zachłanności, lenistwa i stu innych wad, zacznę nazywać „przypadkiem losowym”, to znowu wkroczę w krainę iluzji i ułudy, w której funkcjonowałem w czasach picia. A stąd do kieliszka już tylko jeden mały krok...
 
Kiedy szedłem ulicą spadła mi na głowę dachówka. Przypadek losowy czy moja wina? Przypadek - nie da się chodzić ulicami z głową zadartą tak wysoko, żeby móc obserwować krawędzi dachów. Poza tym dachówki spadają same raz na sto lat. Na przejściu dla pieszych potrącił mnie pijany kierowca. Czy to też tylko przypadek losowy? Oczywiście wina była kierowcy, ale... Czy do wypadku doszłoby, gdybym bardziej uważał? W końcu nikt mi nie obiecywał całkowitego i absolutnego bezpieczeństwa na pasach. 
Oczywiście nie chodzi o to, by brać na siebie odpowiedzialność za całe zło świata, tak by się nie dało żyć. Natomiast istotne jest dostrzeganie własnego udziału w tym, co nam się przydarza... „przypadkiem".
 
Znasz takie niesamowite słowo jak „proaktywność”? To tylko dzięki niemu mogę się czuć człowiekiem wolnym. To, niewielka czasem, chwila zastanowienia pomiędzy bodźcem, a moją na niego reakcją, pomiędzy zachcianką, a działaniem. W tej chwili daję sobie czas na zastanowienie, na rozważenie, na odwołanie się do mojego systemu wartości, na realną ocenę sytuacji i w końcu na podjęcie decyzji. I tak się jakoś składa, że im bardziej potrafię być proaktywny, tym mniej „losowych przypadków” zdarza mi się w życiu.




Dużo więcej w moich książkach


Z Iluzji do Strzyżyny

Krok Ósmy Programu Dwunastu Kroków Wspólnoty Anonimowych Alkoholików brzmi: Zrobiliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy i staliśmy się gotowi zadośćuczynić im wszystkim, a Krok Dziewiąty: Zadośćuczyniliśmy osobiście wszystkim, wobec których było to możliwe, z wyjątkiem tych przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych.
17 lipca 2006, w środku nocy, wyruszyłem w drogę do Warszawy, a stamtąd do Strzyżyny koło Warki. W Instytucie Psychiatrii i Neurologii zakwalifikowali mnie do udziału w turnusie rehabilitacyjno-terapeutycznym na poziomie Kroków Ósmego i Dziewiątego AA. Jechałem z jasno sprecyzowanymi celami, które chciałem tam osiągnąć oraz z wyobrażeniami o tym miejscu, ludziach, programie i sobie samym.


Z Iluzji do Strzyżyny


Nie, ja nie mieszkam w Iluzji. Takie miasto czy wieś w Polsce najprawdopodobniej nie istnieje. Tym niemniej w 2006 roku do Strzyżyny wyruszyłem właśnie z takiego „miejsca”. Choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałem i nawet nie zdawałem sobie sprawy… 

Do Wspólnoty trafiłem w 1998 roku. Mój pierwszy sponsor (kazała go sobie znaleźć terapeutka), był wtedy jedną z bardzo niewielu osób wśród opolskich AA, które były w Strzyżynie. Opowiedział mi o niej odrobinę, ale wystarczyło, żebym połknął bakcyla. Strzyżyna zaczęła mi się jawić, jako Mekka polskich AA-owców, którzy tam, w domkach pośród drzew, bez nadzoru jakichkolwiek terapeutów czy psychologów pracują nad Programem 12 Kroków, jednocześnie tworząc, uzupełniając i wzbogacając materiały związane z programem. 

Potem się napiłem. Później napił się mój sponsor. Po sześciu miesiącach wróciłem do Wspólnoty i na terapię. Mój sponsor… No cóż… Na niego nadal czekamy. 
Jednak to wydarzenie nie wpłynęło nijak na moje podejście do Strzyżyny. Nadal marzyłem, żeby się tam znaleźć. Zależało mi na tym dlatego, że w pewnym momencie uwierzyłem Anonimowym Alkoholikom, którzy w Wielkiej Księdze obiecywali mi wyzdrowienie z alkoholizmu.

Och, oczywiście wiedziałem, że nie ma mowy o powrocie do picia kontrolowanego - chodziło mi raczej o pozbycie się pewnej dysfunkcji (Niedojrzałość emocjonalna, brak odporności na stresy, frustracje, rozczarowania, zawody. Nieumiejętność radzenia sobie z uczuciami a nawet ich rozpoznawania i nazywania. Kompleksy, nieumiejętności, lęki itd.), która kiedyś spowodowała, że zakochałem się w wódce, i która nie znikła sama z siebie wraz z ostatnim kieliszkiem.

Chciałem pracować na Programie, poznać go, zrozumieć i zastosować w życiu, a nie tylko słuchać bardzo nielicznych i jakby nieuporządkowanych wypowiedzi o Krokach podczas mityngów AA - mityngów, na których coraz więcej czasu poświęcano opowieściom o problemach z niegrzecznym dzieckiem, z trawą żółknącą na działce, z rozładowanym akumulatorem, z niewdzięczną żoną, której jakoś nie wystarcza do szczęścia fakt, że mąż nie pije, ze złym szefem itp.

Zanim odpowiednio „dorosłem” do Strzyżyny nastał czas Regionalnych Kas Chorych i ich niechęci do finansowania dalekich wypraw po coś, co można było znaleźć na miejscu. Wtedy program „strzyżyński” można już było realizować także u mnie, w Opolu.

Mimo zapewnień, że program jest identyczny, dość długo nie chciałem się dać przekonać; niepokoił mnie fakt, że u nas trwa to 9 dni, a w Strzyżynie 12. Na swój własny użytek wymyśliłem teorię, według której różnica pomiędzy Opolem, a Strzyżyną była taka, jak różnica pomiędzy dyplomem magisterskim z Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Pcimiu Górnym i takim samym dokumentem zdobytym na Uniwersytecie Jagiellońskim.  Wreszcie jednak, wychodząc z założenia, że lepsze coś niż nic, „zrobiłem” w Studium w Opolu Kroki 1-3, po stosownej przerwie 4-5 i wreszcie 6-7. Dalej się u nas nie dało. 

Na początku 2006 roku poprosiłem w Poradni Odwykowej o skierowanie do Strzyżyny na Kroki 8-9. Oczywiście argumentem wystarczającym był fakt, że w Opolu jeszcze tych wyższych Kroków się nie „przerabia”, ale w rzeczywistości chodziło mi nie tylko o to. Chciałem wreszcie pojechać do Strzyżyny, a nie chciałem już „robić” kolejnej partii Kroków w gronie starych koleżków. Miałem za sobą takie doświadczenia i wiedziałem, że nie jest to najlepsze rozwiązanie. Z rozmaitych powodów. 

Po zaledwie półrocznych staraniach „załapałem się” na turnus lipcowy. Bezpośrednio przed wyjazdem, od koleżanki z mityngów, będącej opiekunką programu „strzyżyńskiego” w Opolu dowiedziałem się, że jest możliwe, iż będę w grupie z samymi warszawiakami. Trochę mnie to martwiło - jak powszechnie wiadomo wszyscy warszawiacy są aroganckimi, zarozumiałymi cwaniakami, a kontakt z nimi jest nieprzyjemny i uciążliwy. Nie wróżyło to dobrze ciężkiej pracy, która mnie czekała.

Kiedy wraz z trzydziestokilkuosobową grupą wylądowałem w Strzyżynie rozpoczęła się weryfikacja moich wyobrażeń. Okazało się, że ośrodek nie znajduje się w lesie, jak to sobie wyobrażałem, lecz właściwie w sadzie śliwkowym. No i domków było zaledwie 5, a ja oczami wyobraźni widziałem całą kolonię, coś w rodzaju campusu. 
Domki, jak się niedługo przekonałem, były podobne, ale nie identyczne. Nasz składał się z trzech sypialni, sali do pracy, ubikacji, łazienki, przedpokoju i tarasu. Zamieszkaliśmy w nim w ośmioro - cztery panie (2 małe sypialnie), czterech panów (jedna większa sypialnia).

Szybko okazało się, że nie wszyscy są z Warszawy - ulga. Zanim faktycznie zapamiętałem, kto jest skąd, okazało się, że za typowych warszawiaków brałem osoby, które właśnie były z zupełnie innych części Polski. Hmmm… No tak…  Była to okazja do pozbycia się bzdurnych uprzedzeń. 

Kiedy jako tako się rozlokowaliśmy odwiedziła nasz domek liderka (opiekunka) całego turnusu i poleciła wybrać ze swego grona lidera grupy. Zanim zorientowałem się, o co chodzi, wśród powszechnego aplauzu wybrany zostałem na to zaszczytne stanowisko. Wydaje mi się, że nawet w tej chwili mogłem jeszcze odmówić, sprzeciwić się, ale brawa i uśmiechy otworzyły w moim umyślę furtkę, która wydawała mi się zamurowana na zawsze dawno temu. Zapragnąłem, a przynajmniej tak mi się wydaje - wszystko działo się w sekundach - być najlepszym liderem w historii Strzyżyny, zasłużyć na podziękowania i uznanie, a także jeszcze więcej braw i uśmiechów. A może po prostu wstydziłem się powiedzieć „nie”? Teraz sam już nie wiem.
Zostałem więc liderem grupy choć coś mi podpowiadało, że to może nie być dobry pomysł - wiedziałem na czym polegają obowiązki lidera w Opolu, ale o zasadach, sposobach, metodach, tradycjach strzyżyńskich nie miałem pojęcia. Poza tym moje wątpliwości budziło też coś innego - miałem najkrótszą abstynencję w tej grupie. To mogło nie być problemem dla nich, ale dla mnie było. Okazało się też, że budzę spore zaciekawienie: pierwszy raz w Strzyżynie i od razy na 8-9. Koniecznością udzielania wyjaśnień nie byłem zachwycony.

Wystartowaliśmy. 
W drugim dniu rzuciłem mojej grupie pytanie: „po co chcę robić Kroki 8 i 9”. Chyba już wtedy coś mi zaczynało świtać, zaczynałem mieć wątpliwości… W każdym razie moja odpowiedź była prosta - stosunki z synem nie układały mi się tak, jak bym chciał i za ten stan rzeczy winiłem swoje poczucie winy i wyrzuty sumienia wobec niego. To z kolei wiązałem z nie do końca dokonanym zadośćuczynieniem. Chciałem nauczyć się zadośćuczynić, chciałem poprzez zadośćuczynienie synowi i kilku innym osobom pozbyć się, uwolnić od poczucia winy.

Dość szybko zorientowałem się, że do Strzyżyny pojechałem w pierwszym dobrym momencie, że rok temu byłoby za wcześnie. Nad Krokami 8 i 9 byłem w stanie pracować nie dlatego, że wcześniej „przerabiałem” Kroki 1-7, ale dlatego, że nareszcie pozwoliłem aby to Kroki 1-7 przerobiły mnie. Przynajmniej częściowo.

Kiedy usłyszałem, że cały pierwszy tydzień mamy przeznaczyć na powtórki poprzednich kroków, byłem zawiedziony i rozczarowany. Wydawało mi się to zbędne, przynajmniej w takim wymiarze czasowym. Tym niemniej wykonaliśmy plan dokładnie, łącznie z tym, że zorganizowaliśmy tak zwaną "mini-wokandę" (Krok 5 w części dotyczącej powierzenia drugiemu człowiekowi istoty swoich błędów). I bardzo dobrze. Może podczas tego pierwszego tygodnia nie dokonałem jakichś spektakularnych odkryć, ale teraz jestem całkiem pewien, że bez tej pracy cała reszta byłaby najprawdopodobniej nie do przebrnięcia.

Na bieżąco obserwowałem zmiany, które we mnie zachodziły. Ilustracją może być zbiórka pieniędzy. Liderka turnusu kazała liderom grup zebrać po kilka złotych na kiełbaski - na koniec zaplanowano ognisko. Jeszcze całkiem niedawno zrobiłbym imienną listę i obchodził z nią członków mojej grupy, odhaczając tych, którzy już zapłacili. Teraz byłem gotów na zupełnie inne podejście do sprawy. Powiedziałem po ile, na co i na kiedy jest potrzebne i położyłem swój pieniążek na stole. Potem tylko z rozbawieniem obserwowałem jak na tym stole pieniędzy przybywa, ubywa, pojawiają się banknoty, znikają… Kiedy nadszedł czas odniesienia kasy do liderki okazało się, że na stole jest dokładnie tyle, ile trzeba. Co do grosza.  Odkrywałem nowe znaczenia takich określeń jak „kierowanie życiem”, „zawierzenie”, „powierzenie” i wielu innych. 

Od niedzielnego popołudnia pracowaliśmy już na materiałach dotyczących naszych właściwych Kroków, czyli 8 i 9. Przy okazji dodam, że i my przyczyniliśmy się do niewielkiej ich modyfikacji - mam nadzieję, że z korzyścią dla innych. 

Przełom, dla mnie, nastąpił w czwartkowy wieczór, czyli dwie doby przed końcem turnusu. Od południa czułem już, że coś się dzieje, coś narasta. W mojej duszy dźwięczały rozmaite słowa i zwroty… Wiedziałem, czułem, że są ważne tylko jeszcze nie umiałem nic z nimi zrobić. Poszliśmy na mityng (codziennie po kolacji). Obracałem w ręce kartkę z tematem mityngu i nagle TO się stało. 

Potrafisz sobie wyobrazić rybę żyjącą w akwarium, umieszczonym w oceanie? Bezkres wód jest wszędzie wokół niej, ale… Wokół pływa mnóstwo innych ryb i stworzeń, ale… Ale zawsze jest jeszcze szklana ścianka akwarium. Ścianka cienka, przezroczysta, właściwie niewidoczna, tym niemniej zawsze jednak obecna. 
Wtedy, w TYM momencie moje akwarium się rozsypało. Ja nie poruszyłem się nawet o milimetr, ale nagle okazało się, że wszystko jest zupełnie inaczej. 
Zabrałem głos jako pierwszy i z łzami cieknącymi po policzkach mówiłem, mówiłem, mówiłem… Mówiłem o tym, jak to przyjechałem do Strzyżyny nauczyć się zadośćuczynić i o tym, jak zorientowałem się, że pod płaszczykiem Programu AA kolejny raz w życiu chciałem zrobić sobie dobrze, coś sobie załatwić. Nagle wiedziałem, rozumiałem i czułem masę rzeczy. Na przykład, jak się uraza i złość zamienia na wdzięczność, jak mało szans powodzenia ma zadośćuczynienie, którego fundamentem jest poczucie winy… 

W swojej końcowej pracy napisałem między innymi:
„Zabawne wydaje mi się to, że wszystkie elementy tej układanki miałem w ręce już od dawna, może od zawsze, ale obrazek mi nie wychodził, bo z uporem maniaka niektóre klocki starałem się dopasować do góry nogami.
/…/ 
Przyjechałem tutaj coś sobie załatwić, a wyjeżdżam z większą ufnością w opiekę Boga, jakkolwiek Go nie pojmuję, oraz większą miłością do ludzi.
/…/ 
Udało mi się, pierwszy raz w życiu świadomie przeżyć rozpad pancerza własnego egocentryzmu. Nie wiem, czy uda mi się ten stan zachować na zawsze, ale wiem już, że jest to możliwe i będę się o to modlił.” 

Przez te 12 dni w Strzyżynie wydarzyło się nieskończenie więcej niż by to wynikało z pracy nad programem. A może ten program jest czymś więcej niż mi się wydawało…

Pół godziny przed wyjazdem, na ostatnim spotkaniu społeczności dostaliśmy po 15 sekund na podsumowanie. Powiedziałem wtedy, że wszystko odbyło się dokładnie tak, jak miało być. I tylko ja, na początku, czasem ośmielałem się uważać, że powinno być inaczej. Podziękowałem wszystkim. Dodać, że dziękuję za wszystko, co otrzymałem, za wszystko, co mi zabrano i za wszystko, czego mi oszczędzono, już nie zdążyłem.

Od początku do końca wszystko w Strzyżynie działo się dokładnie tak, jak się dziać miało. Wszystko było potrzebne. Broszurki podrzucane mi we właściwych momentach przez Hipnotyzera, granda z Doktorkiem, „boski plan” Brunetki, tajemnicza historia życia Al-anonki, życiowy wybór Kaina, wędrówka Koziołka Matołka, filozofia deski klozetowej i zapałek w kuchni… Tego wszystkiego nie da się opowiedzieć. I może nie trzeba.

Jest tylko jedna historyjka, jak najbardziej autentyczna, którą chcę opisać, bo jest ona moim zdaniem niezłą ilustracją tego, co się tam ze mną stało: 

Wyobraź sobie punka kroczącego dumnie ulicą. Ciężkie czarne glany, nabijana ćwiekami skóra, łańcuchy i na głowie kolorowy czub Irokeza. Mija go małżeństwo w średnim wieku. Starsi państwo oglądają się za punkiem z niepokojem i jakby niechęcią (a może nawet odrazą czy wstrętem). Widzą wtedy na plecach punka napis: „Ja ciebie też nie lubię”. Latami bardzo mi się to podobało. Tak bardzo, że planowałem zmajstrować sobie ciuch z podobnym napisem na plecach. Zastanawiałem się tylko jak sprawić, żeby ludzie odwracali się za mną z odpowiednimi uczuciami. 
W Strzyżynie dostałem od Hipnotyzera prezent. Zwykłą białą koszulkę przywiezioną z miejscowości Akron w stanie Ohio. Koszulka ma na plecach napis: „Z pomocą Boga wszystko jest możliwe”.  Tego zwykłego t-shirta nigdy w życiu nie zamienię na najlepszą, najdroższą skórę z napisem „Ja ciebie też nie lubię”. Natomiast kiedyś, być może dam go komuś w prezencie. 

Z mojego miasta do Strzyżyny jest pewnie około 350 kilometrów. Droga, którą pokonałem nie daje się zmierzyć niczym.

Nie zawsze widać iluzję, nie rozumiesz mojego tytułu? Wybierz się do Strzyżyny, Kowar, Woskowic Małych, czy gdzie tam jeszcze alkoholicy pracują nad Programem 12 Kroków (to naprawdę nie ma znaczenia), a może uda Ci się pozostawić tam część swojej iluzji.

Życzę powodzenia i mam nadzieję, że gdzieś, kiedyś, spotkamy się na szlaku.




Dużo więcej w moich książkach


sobota, 18 marca 2006

Na czym polega moja wina

Czy jestem winien temu, że zachorowałem na alkoholizm (F 10.2)?
Czy jest to choroba "na własne życzenie"?
Za co ostatecznie ponoszę odpowiedzialność, a za co nie?


Jaki jest zakres winy alkoholika?

Kiedy pierwszy raz zgłosiłem się do poradni odwykowej, terapeutka powiedziała mi, że to nie jest moja wina. Czyli to, że jestem alkoholikiem. Poczułem wtedy niesamowitą ulgę. Tymi słowami ona zdjęła mi z ramion ogromny ciężar poczucia winy i wyrzutów sumienia. Myślę, że wtedy było to dla mnie korzystne i wskazane. 
 
Świadomość zagrożenia alkoholizmem w Polsce wzrasta, w końcu jest tu podobno około 2 miliony alkoholików! Społeczeństwo jest coraz lepiej wyedukowane, nawet tasiemcowe telenowele mają w ambitnych założeniach pokazanie w swoich produkcjach postaci alkoholika. Czy dalej celowe i wskazane jest manifestowanie poglądu "to nie jego wina"? 
 
Nie znam nikogo, kto uzależniłby się od lampki szampana na Sylwestra i kieliszka wina na cioci imieninach. Żeby zostać alkoholikiem musiałem używać alkoholu często lub bardzo często. Co więcej - musiałem go nadużywać, upijać się. A to już nie było niechcący, niewinnie, czy tak, jak wszyscy itp. 
 
Czytałem gdzieś taki argument: "Przecież często i dużo pije wiele osób, tysiące. Ale tylko jedna na ileś tam się uzależnia, a pozostałe nie". Miał on (ten argument) przemawiać za tym, że nie jest to w takim razie wina tej jednej osoby. A wyobraźmy sobie taką sytuację: 10 osób w grudniu, przy temperaturze -2 stopnie, biega po ulicach w sandałkach i koszulach z krótkim rękawem. Jedna z nich się przeziębiła, a inne nie. No to jak? Jest to jej wina, czy nie? 
 
Wydaje mi się (może się mylę), że w chwili obecnej, gdy nie ma chyba w tym kraju człowieka w wieku ponad 14 lat, który nie słyszałby hasła "alkoholik" czy "alkoholizm", powinno się stawiać sprawę jasno: decydujesz się pić często, dużo, upijać się? Zwiększasz znakomicie swoje szansę na uzależnienie - twoje decyzje, twoje wybory, twoja odpowiedzialność.
 
Jeśli w zimie chodzę w sandałkach, jeśli jeżdżę samochodem z prędkością 180 km/h, jeśli kąpię się w miejscach bez ochrony ratownika, jeśli jadam przeterminowane produkty itd. itd. itp. to kna kogo spadną konsekwencje? Jeśli dostanę zapalenia płuc, jeśli spowoduję wypadek samochodowy, jeśli będę się topił, jeśli się zatruję, to czyja to była wina? 
 
Czy mogę twierdzić i upierać się, że nie moja, bo nie wszyscy w sandałach zimą dostają zapalenia płuc, nie wszyscy piraci drogowi mają wypadki, nie wszyscy bezmyślni kąpiący się topią się na niestrzeżonych kąpieliskach, nie wszyscy do przesady oszczędni trują się przeterminowanymi produktami? No i co z tego, że nie wszyscy? Natomiast ten właśnie argument wydaje się być wystarczający w przypadku alkoholizmu. Nie wszyscy nadużywający alkoholu uzależniają się, więc nie moja wina, że ja się uzależniłem - czy tak? 
 
Gdyby, powtarzam GDYBY, udało się znaleźć alkoholika, który nigdy w życiu nie słyszał ani nie czytał, o tym, że istnieje coś takiego jak alkoholizm, że istnieją alkoholicy - to taki ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jego wina. 
 
Jeśli, przed uzależnieniem się, postanowiłem pić często i dużo, robiłem to świadomie i na własne ryzyko. Podejmowałem je tak samo, jak jadąc 180 km/h. A to, że wymyśliłem sobie, bezpodstawnie ubrdałem, że alkoholizm mnie nie dotknie, że na to mogą zapaść wszyscy inni, ale mnie to nie dotyczy, jest sprawą mojego myślenia, moich wyobrażeń, mojej nieodpowiedzialności.  A moja nieodpowiedzialność, moja lekkomyślność i mój egocentryzm, to czyja wina? :-)
 
A co w takim razie z opinią mojej terapeutki, tej co na początku mówiła mi, że alkoholizm to nie moja wina?
 
Myślę, że to trochę tak, jak z nauką historii. W pierwszej klasie, w której uczą tego przedmiotu, mówią, że w 1410 była bitwa pod Grunwaldem. W następnej klasie jest mowa o tym samym fakcie historycznym, ale teraz dodaje się informacje o przebiegu bitwy i o dowodzących wojskami. W kolejnym roku wiedzę ucznia wzbogaca się o sprawy polityki państwa Krzyżackiego itd. 
 
Wydaje mi się, że moim zadaniem jest widzieć i rozumieć więcej niż w pierwszych dniach terapii. 
To po pierwsze. A po drugie... Poglądy psychologów i terapeutów też się zmieniają. Weźmy choćby sławetny "zdrowy egoizm" - kiedy o nim czasem ktoś z nas, alkoholików, przypomina, terapeuci krzywią się jak po occie siedmiu złodziei. :-) 
 
Wtedy moja terapeutka powiedziała, że to nie moja wina i dziś ja wiem, po co to zrobiła. Otóż byłem tak przywalony poczuciem winy i wyrzutami sumienia, że groziło mi to natychmiastowym powrotem do picia, zanim zdążę się czegokolwiek o uzależnieniu dowiedzieć i cokolwiek z nim robić. 
  
A tak w ogóle, to można by jeszcze zapytać, do czego mi ta odpowiedź (winien, nie winien choroby alkoholowej) jest potrzebna?
 
No i mnie wyszło, że jest mi to potrzebne w rozwoju. Bo czas dorosnąć. Czas stać się odpowiedzialnym, dorosłym, trzeźwo myślącym człowiekiem. 
Minęły 2-3 lata do czasu, kiedy skończyłem terapię DDA (w moim przypadku było to DDD) i coraz bardziej odczuwałem potrzebę jednoznacznego określenia, za co w swoim życiu odpowiadam, a za co nie. Te sprawy miałem, delikatnie mówiąc, nieco rozchwiane, zaburzone, a na DDA poświęcano im wiele miejsca. Potrafiłem na przykład brać na siebie odpowiedzialność za to, że na mityngu, który prowadziłem, było mało wypowiedzi. A z drugiej strony nie chciałem odczuwać konsekwencji swojego koloryzowania, czy wręcz kłamania. 
 
Oczywiście mogłem dalej być małym chłopcem, który twierdzi, że jego klocki w pokoju porozrzucał jakiś inny chłopczyk. Mogłem, ale już nie chciałem. Poza tym zauważyłem taką prawidłowość: kiedy w pełni biorę odpowiedzialność za siebie na siebie, kiedy w całej rozciągłości godzę się na konsekwencje swoich decyzji, wyborów, uczynków i zachowań- poczucie winy mija. A rośnie właśnie wtedy, kiedy od odpowiedzialności za coś uda mi się "wyślizgać", wykpić. 
 
Prosty przykład. Jestem komuś winien pieniądze i długo nie oddaję, z rozmaitych powodów. Kiedy będę się czuł winny? Kiedy oddam, przeproszę za zwłokę i przyznam, że zawaliłem sprawę (moja wina)? Czy może wtedy, kiedy nadal będę się chował przed człowiekiem, który mi zaufał i tłumaczył sam sobie, że przecież teraz nie mam, mam większe potrzeby (nie moja wina)? 
 
Kiedyś mawiałem: nie moja wina - wszyscy piją. 
Dziś mówię: nie moja wina - nie wszyscy się uzależniają. 
A czym by się to miało różnić?
 
A gdybyśmy zostawili kwestię winy, wychodząc z założenia, że o winie decyduje sąd, i zadali pytanie następująco: Czy jestem odpowiedzialny za swoje uzależnienie? Co wtedy? Porzucając niezgrabne może określenie „wina” na chwilę obecną wydaje mi się, że jestem za swoją chorobę alkoholową odpowiedzialny. Ponoszę też jej konsekwencje. I tak (dla mnie) jest korzystnie. Co nie znaczy, że miło i przyjemnie.




Dużo więcej w moich książkach



piątek, 17 marca 2006

Czyżby skazani na rozwój?

Przez kilka miesięcy chodziłem na zajęcia grupowe terapii odwykowej, pisałem wysoko oceniane przez terapeutów prace, często bywałem na mityngach i zabierałem tam głos, spotykałem się ze sponsorem. I co pewien czas, co kilka-kilkanaście tygodni zapijałem.


Czy alkoholicy są faktycznie skazani na rozwój?

Miałem kolegę na drugie terapii, nieco bardziej niż ja zaawansowanego. Trzeźwiał dynamicznie, odrabiał straty, kupił ślicznego, zielonego Lanosa, planował ślub i kupno domu. Niedługo po Strzyżenie I-III 9warsztat organizowany w Opolu z pomocą materiałów strzyżyńskich) zaczął pić. Trwało to ok. 4 miesiące. Znaleziono go w melinie. Zgon z powodu zatrucia alkoholem. Próbowali mu pomóc koledzy z AA i terapii, próbowała pomóc Poradnia. Nic się nie dało zrobić. 
Przeczytałem gdzieś, że przestrzegając wszystkich zaleceń dla trzeźwiejących alkoholików nie masz możliwości napicia się.
 
Czy rzeczywiście ja przez te pół roku, mój kumpel i dziesiątki innych, których znam po prostu nie przestrzegali zaleceń? I tylko tyle? 
 
W głowie mojego kolegi nie siedziałem, nie wiem co myślał, ale pamiętam siebie i wydaje mi się, że naprawdę się starałem, że autentycznie chciałem nie pić. Ale może tylko mi się wydaje...
 
W książce „Anonimowi Alkoholicy” zwanej Wielką Księgą (wyd. II, Warszawa 2005) na stronie 36 napisano: „Powtórzmy raz jeszcze: alkoholik niekiedy nie posiada wystarczająco skutecznej obrony psychicznej przed pierwszym kieliszkiem. Oprócz bardzo rzadkich przypadków ani on sam, ani z pomocą innego człowieka, nie jest w stanie obronić się przed chęcią wypicia. Owa obrona musi nadejść od Siły wyższej.”
 
Czy to oznacza, że w pewnych przypadkach można sobie walić łbem w kolejne dna, chcieć rozpaczliwie przestać pić, być do bólu uczciwym wobec siebie i... zdechnąć z z powodu picia, bo Siła Wyższa nie zadziałała na czas (lub w ogóle)? Czy to oznacza, że część alkoholików skazana jest na śmierć z powodu choroby alkoholowej i nic, co zrobią oni sami, ich bliscy, Wspólnota AA i lekarze, nie jest w stanie ich uratować?
 
Wiele razy słyszałem, jak alkoholicy sami siebie nazywają skazanymi na rozwój. Pamiętam z terapii ilustrację tego powiedzenia: ruchome schody jadące w dół, a na nich alkoholik, który stale musi przebierać nogami, żeby nie dać się zwieźć na dół, bo tam picie i śmierć. Alkoholik nie musi wspiąć się na samą górę, ale jeśli przestanie się wspinać - przegra. Bezruch to klęska.
 
Czy faktycznie brak rozwoju prowadzi nieuchronnie do picia? I to wszystko jedno czy po roku, trzech czy dwudziestu trzech latach niepicia?
 
Czy wspinanie się nieustanne po tych schodach gwarantuje abstynencję?

Krok Piąty Programu Dwunastu Kroków AA, to niezwykle ważny, być może nawet w ogóle pierwszy, trzeźwy krok w stronę innych ludzi, w kierunku budowania z nimi prawdziwej więzi. Jest to realizacja pragnienia, aby z innymi ludźmi być, a nie tylko ich „mieć”. To początek końca izolacji alkoholika… 



Dużo więcej w moich książkach