czwartek, 20 sierpnia 2009

O języku serca

Dawno, dawno temu, wybrałem się na weekend do Poznania. Zaproszono mnie na zlot radości Regionu „Warta” (mój pierwszy zlot radości w życiu), na jednym z mityngów miałem „spikerkę” i wreszcie miałem też do omówienia i uzgodnienia kilka spraw o charakterze, ogólnie rzecz biorąc, biznesowym. Już w drodze zauważyłem coś, co mnie nieco zaskoczyło: spokój. Och, oczywiście, byłem odrobinę podekscytowany, w końcu jechałem do miasta, w którym nie byłem jeszcze nigdy w życiu, do zupełnie obcych ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkałem, a więc lekkie podekscytowanie związane z przygodą uważam za normalne. Nie czułem natomiast żadnych lęków, obaw, niczego na zapas nie projektowałem, nie zastanawiałem się, co będzie jeśli oni… i co oni na to, kiedy ja… Bardzo mi się ta moja nowa postawa podobała. Była… po prostu inna niż dotąd.


Kto mówi językiem serca?

Na miejscu okazało się, że atrakcji przewidziano dla mnie o wiele więcej, nie było więc zbyt wiele czasu na rozmyślania, ale najdziwniejsze wydały mi się te „interesy”. Rozmawiałem z alkoholikiem trzeźwym od kilkunastu lat – to niewątpliwie miało spory wpływ na nasze relacje – ale było też coś jeszcze… Bez głównych księgowych, radców prawnych itp. rozmawialiśmy w cztery oczy, zresztą bardzo krótko, bo kiedy obie strony dążą do porozumienia i wiedzą, czego chcą, to i nie ma nad czym się spierać. Jednak najbardziej podobał mi się klimat tych rozmów i język, którego używaliśmy – język serca.
 
Język serca to nie jest rozkoszne szczebiotanie matki do niemowlęcia, pełne zdrobnień i czułych słówek. Język serca to nie są piętrowe komplementy, zachwyty dotyczące wyglądu i różne „ochy” i „achy” przyjaciółek, które spotkały się po latach. Język serca nie zawiera żadnych specjalnych zwrotów czy określeń, właściwie… to chyba nawet nie jest język w sensie słownictwa – to postawa, wewnętrzne nastawienie. W takim razie, jacy ludzie są gotowi, by językiem serca się porozumiewać? Trzeźwi, dojrzali, stabilni emocjonalnie, świadomi siebie, życzliwi, ufni i otwarci wobec świata i innych ludzi, których, bez względu na pozycję, majątek, wykształcenie itp., potrafią darzyć szacunkiem i… miłością. 
 
Szczególnie ważna wydaje mi się ta świadomość siebie. To dość szerokie pojęcie, oznacza wszystko to, co o sobie wiem – wiem, a nie tylko myślę, czy uważam! To zbudowane na realnych podstawach poczucie własnej wartości, to zdolność do jasnego określenia swoich granic oraz niewymuszona umiejętność respektowania i akceptowania odmienności rozmówcy. 
 
Co z tego „wykazu” miałem w początkowym okresie abstynencji? Nic. Kompletnie nic. 
Oczywiście wcześniej, czyli w czasach picia, było jeszcze gorzej. Moja samoocena zależała właściwie tylko od ilości alkoholu w krwioobiegu i z realiami nie miała zupełnie nic wspólnego. Pijany, uważałem się za tytana intelektu, na kacu, miałem wątpliwości, czy wiedza i umiejętności, jakimi dysponuję, upoważniają mnie do używania tytułu robotnika wykwalifikowanego. W innych dziedzinach było tak samo. Albo gorzej.
 
W pierwszych tygodniach i miesiącach abstynencji nadal nic o sobie nie wiedziałem. Nie wiedziałem, kim jestem i jaki jestem, w czym jestem dobry, a z czym sobie nie radzę, nie miałem pojęcia, co ja tak naprawdę lubię, jakie wartości są dla mnie ważne, ani czego tak w ogóle chcę, od siebie, od innych, od życia. Moje opinie i przekonania kształtowali raczej wrogowie (i moje urazy) niż przyjaciele. Nie muszę chyba dodawać, że człowiek zalękniony, niepewny, miotający się pomiędzy skrępowaniem i zawstydzeniem, a typową dla nastolatka fanfaronadą, nie jest w stanie porozumiewać się językiem serca z nikim. Nawet z sobą.
 
Niedobory i niedostatki wiedzy o sobie próbowałem łatać przy pomocy „narzędzia”, z którego właśnie nauczyłem się korzystać – z mityngu AA. Ale to się nie udało.
Jeśli facet siedzący obok mnie na mityngu mówił, że zasnął w łazience i wyciągnął stąd wniosek, że jest uzależniony, to i ja pewnie też jestem alkoholikiem, bo miałem identyczne doświadczenia. Kiedy ktoś inny opowiadał, jak jeździł po pijanemu i widział w tym objaw bezsilności wobec alkoholu, to i mnie to widocznie dotyczyło, bo i ja jeździłem nietrzeźwy. Jeśli jednak ktoś na mityngu mówił spokojnie, w sposób opanowany (bardzo mi się to podobało), to czy ja też mogłem się uważać, za człowieka spokojnego i opanowanego? Niestety takie proste to nie było. Ja tylko chciałem być taki, jak on, a jaki faktycznie jestem – nie wiedziałem nadal. Bo i skąd?
 
Zorientowałem się wtedy, z pewnym rozczarowaniem zresztą, że mityngi AA nie mogą być lekarstwem na wszystkie moje bolączki, a moja wiedza o sobie może narodzić się w wyniku doświadczeń i przeżyć, a nie mityngowego porównywania się, czy tylko pragnienia naśladowania ludzi, których postawy, a właściwie to chyba raczej tylko sposób bycia, mi się podobał.
Mityng, który tak dobrze się sprawdzał w zakresie identyfikacji z innymi alkoholikami, a więc i własnym uzależnieniem, jako narzędzie do poznawania samego siebie okazał się mało przydatny. Ze swoim nakazem mówienia tylko o sobie i zakazem zwracania się do innych (krytykowania, oceniania), nawet nie tylko nie ułatwiał mi zadania, ale wręcz utrudniał zdobycie rzetelnej wiedzy o sobie. 
Nie znaczy to, żebym miał coś do zarzucenia mityngom – nie – to tylko ja próbowałem użyć do swoich potrzeb i celów zupełnie niewłaściwego narzędzia.
 
Sytuacja zaczęła się dynamicznie i w widoczny sposób poprawiać, gdy zacząłem pracować z drugim, a później z trzecim sponsorem, ale zwłaszcza i szczególnie wtedy, gdy zacząłem pełnić służbę. Jedną, drugą, trzecią…
Jeśli, starając się poznać samego siebie, nie korzystam z żadnego systemu, który by moje przekonania i wyobrażenia weryfikował w praktyce, to prędzej czy później zacznę na swój temat tworzyć iluzje tak absurdalne, jak w czasach picia.
 
W domu, na kanapie, to ja mogę sobie do upojenia wyobrażać, jaki jestem opanowany, a jak to wyglądało w praktyce, na spotkaniu Intergrupy? Czy nie mówiłem podniesionym głosem i czy nie złościłem się na kolegę, który ośmielił się mieć inne zdanie na jakiś tam temat? Podczas mityngu mogłem sobie roić, jak to egocentryzm mnie już nie dotyczy, a jak się czułem, kiedy skrytykowano moja służbę łącznika? Uraza i złość, prawda? Bo pozwolili sobie skrytykować mnie. MNIE, niewątpliwie najlepszego łącznika na świecie. A kiedy, pełen samozadowolenia, słuchałem na mityngu kogoś, kto w moim przekonaniu plótł duby smalone, i cieszyłem, że taki już jestem wyrozumiały i tolerancyjny, czy to nie sponsor „pokazał” mi, że tu nie chodziło o tolerancję, ale jedynie o obojętność? 
 
W czasie pełnienia służby i pracy ze sponsorem, korekta wad mojego charakteru odbywa nie niejako automatycznie. A ja zaczynam dzięki temu lepiej poznawać i rozumieć siebie. Zaczynam być zasłużenie dumny ze swoich mocnych stron i bardziej pokorny wobec słabości. Co jednak najważniejsze – zaczynam wreszcie dostrzegać, cenić, szanować, ludzi wokół mnie. Uczę się im ufać i… kochać. Być może najpierw tych, którzy też bezinteresownie pełnią różne służby we Wspólnocie, ale wreszcie… Świat jest wielki!
 
Służby w AA to poligon. Mogę na nim, w bezpiecznych warunkach, zdobyć realną, niezafałszowaną swoimi chciejstwami i rojeniami, wiedzę o samym sobie. Mogę znaleźć odpowiedź na pytanie „kim jestem?” i nauczyć się ją akceptować i z niej korzystać. Mogę wytrzeźwieć, wreszcie dorosnąć, nauczyć się porozumiewać z ludźmi językiem serca. To się przydaje. Może nawet bardziej w tym wielkim świecie, który cały czas czeka na mnie poza salkami mityngowymi, niż tylko we Wspólnocie AA.





Dużo więcej w moich książkach