poniedziałek, 23 listopada 2009

List protestacyjny

W Skrytce 2/4/3 (nr 84 z października 2009), na stronie 42 znalazłem taką oto informację: „Komisja Literatury zwróciła się do BSK o wydanie Modlitwy 11 Kroku”. Przyznam, że wprawiło mnie to w osłupienie. Wcześniej słyszałem coś na ten temat podczas Konferencji Służb Regionu, ale myślałem, że to plotki, albo mało śmieszne, a nawet głupawe żarty. Wygląda jednak na to, że Komisja Literatury traktuje ten pomysł bardzo poważnie. Niestety…
 
Zacznijmy może od tego, że nie istnieje żadna „Modlitwa 11 Kroku”. Bill W. w rozdziale dotyczącym Kroku Jedenastego starał się wyjaśnić i opisać jedną z wielu technik medytacyjnych. Ta, o którą mu chodziło, polega na wykorzystaniu do medytacji takiego lub innego tekstu. W tym przypadku Bill W. pokazał, jak to działa na przykładzie modlitwy franciszkańskiej, zwanej też czasem modlitwą św. Franciszka. Powtórzę raz jeszcze: jest to przykład zastosowania tekstu w technikach medytacyjnych. Przykład! Równie dobrze można zastosować inną modlitwę, wiersz, jakąś złotą myśl, motto, czy sentencję.
 
W dokładnie taki sam sposób Bill W. w „12x12” (str. 50) pokazuje na przykładzie siedmiu grzechów głównych, jak można zrobić obrachunek moralny. I znowu jest to tylko i wyłącznie przykład. Obrachunek można robić też inaczej, choćby wykorzystując do tego listę uraz. Tylko przykład!
 
Jeśli założyć, że istnieje „Modlitwa 11 Kroku”, to analogicznie istnieje też „Siedem AA-owskich grzechów głównych”, a więc może też trzeba je wydrukować, to jest wydać na nie pieniądze Wspólnoty AA? Bill mnóstwo rzeczy wyjaśniał na przykładach, więc w razie czego potrafię znaleźć ich więcej.
 
Jednak pieniądze to w tym momencie sprawa najmniej ważna. Przyznam, że przerażony jestem arogancją z jaką lekceważy się Preambułę AA („Wspólnota AA nie jest związana z żadną sektą, wyznaniem…”) promując i forując teksty ewidentnie chrześcijańskie, a także Tradycję Szóstą, bo przecież mamy do czynienia z niewątpliwym popieraniem i sygnowaniem „pieczęcią” Wspólnoty AA tekstu należącego do określonej religii.
Jak popieranie jednej religii czy wyznania ma się do jedności Anonimowych Alkoholików, od którego zależy ponoć nasze wyzdrowienie? Czyżby osoby pełniące służbę w Komisji Literatury uznały, że jest tylko jedna licząca się, słuszna i warta popierania religia? A co z alkoholikami innych wyznań i niewierzącymi? Mają na mityngach wrzucać do kapelusza pieniądze ze świadomością, że zostaną one wykorzystane na propagowanie chrześcijańskich modłów? 
 
Ostatecznie… Nie reprezentując nikogo, poza samym sobą, oraz przedstawiając tylko i wyłącznie swoje własne, prywatne zdanie na ten temat, stanowczo protestuję i sprzeciwiam się wydawaniu pod szyldem AA tekstów, których publikacja narusza podstawowe zasady i ducha Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Proszę też, żeby w myśl Koncepcji Piątej moje zdanie zostało wzięte pod uwagę i zapisane.





Dużo więcej w moich książkach

piątek, 20 listopada 2009

Czas wyborów i decyzji

Czym różnią się alkoholicy trzeźwi od takich… powiedzmy, trochę mniej trzeźwych? Ponoć ci trzeźwi zdecydowanie częściej dokonują dobrych wyborów. Dobrych, czyli takich, które nie pociągają za sobą niepożądanych konsekwencji dla nich samych, ich rodzin, znajomych i całej reszty świata.


Czas wyborów i decyzji

Pierwsza trzeźwa decyzja w moim życiu dotyczyła rozstania z papierosami. Miałem wtedy ponad rok abstynencji i… dwadzieścia pięć lat nałogowego palenia za sobą. Była to niewątpliwie dobra decyzja i właściwy wybór, a ja byłem z siebie autentycznie dumny i zadowolony. Właściwie to nadal jestem. Mam z czego. 
Nie dane mi jednak było zbyt długo spoczywać na laurach. Kilka miesięcy później musiałem podjąć kolejną ważną decyzję. Nie jedną zresztą. Być może były to decyzje najważniejsze w życiu. Wtedy też po raz pierwszy, w tak poważnej sprawie, zetknąłem się z powiedzeniem, które mówi, że „nie można zjeść ciastko i mieć ciastko”, albo – jak niesamowicie prosto określa to mój trzeci sponsor – „nie da się maszerować w dwóch kierunkach jednocześnie”. Czego miały dotyczyć owe decyzje i wybory, o co chodziło? Ogólnie rzecz biorąc o program psychoterapii odwykowej i Program Wspólnoty AA, ale tak naprawdę, o całą resztę mojego życia…
 
Terapia odwykowa trwała, w moim przypadku, trzydzieści miesięcy. Nadal i wciąż wdzięczy jestem swoim terapeutom, nadal i wciąż utrzymuję pełne życzliwości i szacunku kontakty z tymi, z którymi to możliwe. Nauczyli mnie żyć obok alkoholu bez alkoholu, a ja nie zmarnowałem ich wysiłków, zaangażowania i pracy. Gdyby alkohol był jedynym problemem w moim życiu, nie potrzebowałbym pewnie niczego więcej, by odtąd żyć sensownie, odpowiedzialnie, satysfakcjonująco, pogodnie; żyć dla siebie i bliźnich. 
Ano, właśnie… gdyby…
O tym, że problemem alkoholika nie jest alkohol, wiedziałem trzy lata przed zaprzestaniem picia. Kilka lat później natrafiłem w jakiejś książce na określenie „niedobór podstawowych umiejętności społecznych”, który ma podobno cechować wszystkich alkoholików. Nie wiem, jak to jest z innymi uzależnionymi, ale nie ulega wątpliwości, że mnie dotyczyło jak najbardziej i w całej rozciągłości.
Z problemami, które wyskakiwały, jak grzyby po deszczu próbowałem radzić sobie przy użyciu technik, których nauczono mnie na terapii odwykowej, ale efekty tego były mizerne. Jednocześnie zauważyłem, że zaczynam wpadać w pewien schemat myślowy, który określam słowami: „jeśli jedynym narzędziem jakie masz jest młotek, to prędzej czy później każdy problem będzie ci przypominał gwóźdź”. Cokolwiek się w moim życiu działo – szef skrytykował moją pracę, w sklepie zrobiłem awanturę, bo sprzedali mi nieświeży ser, zgubiłem dziesięć złotych, nakrzyczałem na syna, bo nie odrobił lekcji itd. – natychmiast szukałem u siebie objawów nawrotu, podejrzewałem, że pewnie po prostu chce mi się pić. Z jednej strony to oczywiście dobrze, nawrotu nie miałem, pić mi się nie chciało, dmuchanie na zimne można uznać za objaw zdrowego rozsądku alkoholika, ale… Ale problem mojej nieumiejętności życia z ludźmi i samym sobą pozostawał właściwie nienaruszony. I, co gorsze, nic tu nie zapowiadało jakiejś istotnej zmiany w przyszłości bliższej lub dalszej.
 
Dwa i pół roku byłem w terapii odwykowej i cały ten czas brałem również udział w mityngach AA. Kawał drogi przeszliśmy razem, wspólnie, jednak gdy terapia powoli zmierzała ku końcowi, nastał czas wyborów i decyzji. Ale wcześniej musiałem uczciwie odpowiedzieć sobie na kilka pytań o podstawowym znaczeniu: 
– Czy nadal mam problem z alkoholem (niepiciem, abstynencją)? – Nie. 
– Czy wierzę, że techniki psychoterapii odwykowej są tym, co zapewni mi i zagwarantuje, że całą resztę danego mi czasu przeżyję satysfakcjonująco, z pożytkiem dla innych? – No… raczej nie. 
– Czy chcę w dalszym ciągu, może i do końca życia, kierować się przekonaniem, że tak zwane trzeźwienie powinno być nieskończone i nigdy, z założenia, nie zakończy się wytrzeźwieniem? – Nie, zdecydowanie nie.
 
Pierwsze takie pytania i odpowiedzi, okazały się stosunkowo proste, ale następne były już znacznie trudniejsze: 
– Jakoś radzę sobie z niepiciem, problemów z nawrotami nie mam, więc czemu od czasu do czasu nadal zdarza mi się wskakiwać w „stare buty”, wracać do dawnych zachowań, lub sposobu myślenia? No, cóż… może to jakaś perfidnie zakamuflowana chęć napicia się, ale… Uwaga! Tunelowe myślenie! Znów widzę tylko gwóźdź!
– Czy sama istota moich problemów ma charakter psychiczny (logika, zdrowy rozsądek, trzeźwe spojrzenie, otwarta głowa, pewna już stabilność emocjonalna), czy może jednak duchowy?
– I wreszcie, czy mam jakiś cel w życiu, czy widzę jego sens? 
 
Zarówno pytania, jak i odpowiedzi, nie pojawiły mi się w efekcie głębokiego namysłu, ot tak, któregoś wieczora. To był pewien proces, który trwał miesiącami, może latami; niektóre jego elementy pojawiają się jeszcze i dziś. Tym niemniej ostatecznie wybrałem Program Wspólnoty, pracę z kolejnymi sponsorami, służby (w tym służbę sponsora) oraz mityngi Anonimowych Alkoholików. 
 
W praktyce okazało się, czego zresztą należało się spodziewać, że pytania, odpowiedzi, wybory i decyzje, to dużo, ale jednak nadal jeszcze nie wszystko. Od lat mozolnie uczę się nie chwytać odruchowo za młotek, zanim rozpoznam problem, uczę się, że mam do dyspozycji również inne „narzędzia” i wreszcie uczę się ich używać. A kiedy idzie ciężko i opornie, staram się pamiętać o tym, że jeśli nawet przez pierwsze dwa lata nie pracowałem ze sponsorem, nie pełniłem żadnej służby, nie realizowałem Programu, to przynajmniej chodziłem regularnie na mityngi. Gdyby nie to, nie wiem, czy w ogóle potrafiłbym z tego młotka zrezygnować, odłożyć go…






Dużo więcej w moich książkach


A ja chcę być świętym!

Kiedy na mityngach mowa bywa o wadach charakteru, o nagannych uczynkach i zachowaniach, można być pewnym, że prędzej czy później (raczej prędzej) padną słowa: „ja tam świętym nie jestem i wcale nie chcę nim być”. Deklaracjom tego typu towarzyszą często porozumiewawcze mrugnięcia, zgodne potakiwanie, wyrozumiałe uśmieszki. Wiele lat minęło zanim odważyłem się głośno powiedzieć, że ja mam inaczej, że ja chcę dążyć do świętości i, co więcej, nie widzę w tym dążeniu niczego złego. Jednak wcześniej starałem się… może nie tyle naśladować, co przynajmniej zrozumieć, o co tu w ogóle chodzi. Przyznam jednak, że nie całkiem mi się to zrozumienie udało…
 
Ogólnie rzecz biorąc są dwie drogi, którymi można dostać się na ołtarz, zostać uznanym za świętego, kanonizowanym. Pierwsza to męczeńska śmierć za wiarę (w obronie wiary). Przyznam od razu, że ten sposób zdecydowanie mnie nie pociąga i rozumiem ludzi, którzy też się do niego nie palą. Odnoszę jednak wrażenie, że przyjaciołom z mityngów, tym, co to nie chcą zostać świętymi, nie o to chodziło.
Droga druga, ta, którą jestem ewentualnie zainteresowany, związana jest z praktykowaniem trzech cnót: wiary, nadziei i miłości w sposób ponadprzeciętny, a nawet heroiczny. O dziwo, okazuje się jednak, że o to też im nie chodzi. Co więc jest „grane”?
 
Jak się okazało, wielu z nas (nas – Polaków, alkoholików, chrześcijan, ale nie tylko) jest przekonanych, że święci byli ludźmi pozbawionymi wad. Pomysł zupełnie absurdalny – święci nie byli wynaturzonymi mutantami z ograniczonym organicznie zestawem cech charakteru! Wystarczy choćby pobieżnie zapoznać się z biografią kilku z nich. Na przykład kanonizowany w 2002 roku założyciel Opus Dei, Josemaria Escriva de Balaguer. Ludzie, którzy z nim mieszkali lub blisko współpracowali mówią o próżności, korupcji, napadach złości, surowości wobec podwładnych. Nadal nie zostały do końca wyjaśnione powiązania Escrivy z faszystowską dyktaturą generała Franco*. Jednak, żeby nie było wątpliwości, nie o niego tu chodzi, ale o proste uznanie faktu, że święci nie byli wolni od wad charakteru, ulegali słabościom, byli po prostu niedoskonali.
Załóżmy jednak, tylko teoretycznie i na chwilę, że właśnie byli. Że święci to ludzie wyposażeni tylko i wyłącznie w zalety, bez żadnych wad. W tej sytuacji stwierdzenie „nie chcę być świętym, nie chcę do świętości dążyć” oznacza jednoznacznie i bez wątpliwości: nadal i wciąż chcę mieć wady, chcę ich używać bez żadnych ograniczeń, bo to mi przynosi korzyści materialne, emocjonalne i inne; nie życzę sobie z moich wad rezygnować, nie chcę żeby ktokolwiek próbował mi je zabierać.
Przyznam, że tę postawę też rozumiem. Sam w ten sposób żyłem latami, więc wiem co mówię. Poza tym każdemu przecież wolno dokonywać we własnym życiu dowolnych wyborów. Jednego tylko nie rozumiem i pojąć nie potrafię: prób połączenia takiej właśnie postawy z Programem Dwunastu Kroków. A zwłaszcza z Krokami VI, VII, XII.
 
Wiara… Nadzieja… Miłość…
Ileż to razy modliłem się żarliwie prosząc, a nawet domagając się wprost od Boga by obdarował mnie łaską wiary, a gdy ją miałem, lub wydawało mi się, że mam, błagałem o jej pomnożenie. Czy jest w tym coś złego?
Jestem starszym człowiekiem. Zbyt dużo przeżyłem, zbyt dużo wiem, zbyt dużo doświadczyłem, żeby nie być trochę zgorzkniałym, odrobinę cynicznym, lekko krytycznym. Ale bez nadziei, to wszystko nie miałoby przecież żadnego sensu. Nadziei na lepsze jutro, na lepszy świat (ten i tamten), dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich – choć niekoniecznie w tej właśnie kolejności. Bez nadziei nie warto byłoby zdrowieć z alkoholizmu, naprawiać i budować relacje z ludźmi, uczyć się nowych zachowań, realizować Program, podejmować się służb, mówić i pisać o swoich doświadczeniach, nieść posłanie.
I wreszcie miłość. Święta Teresa (ta od Dzieciątka Jezus) uważała, że o świętości decyduje miłość. Jest ona jakby duszą świętości. Gdyby zabrakło miłości, Apostołowie przestaliby głosić Ewangelię.
Doktor Bob twierdził, że cały ten nasz AA-owski Program, to tak naprawdę tylko miłość i służba.
Bill W. w książce „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” pisał: „W swym najgłębszym sensie Dwunasty Krok mówi o miłości, o takim jej rodzaju, na który nie ma ceny”.
 
Czemu więc miałbym rezygnować z dążenia do świętości? W imię czego mam się z góry i z założenia wyrzekać jej trzech atrybutów, to jest wiary, nadziei i miłości?
Benedykt XVI nie ukrywał, że Kościół i świat potrzebuje ludzi świętych i dążących do świętości. Jan Paweł II nieustannie przypominał, że do świętości powołani jesteśmy wszyscy, że dążenie do świętości nie powinno być czymś nadzwyczajnym, ale wręcz normą życia chrześcijańskiego. 
 
A może chodzi o doskonałość? Może boimy się, lub wstydzimy, pragnienia doskonałości, dążenia do niej? Chrystus nakazywał swoim uczniom: “Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48). W „12x12”, w rozdziale dotyczącym Kroku Szóstego Bill W. pisał o człowieku, alkoholiku, który szczerze stara się rozwijać na obraz i podobieństwo Stwórcy oraz o pragnieniu zbliżenia się do wzoru obiektywnej doskonałości, pochodzącego od Boga. A znowu w „Jak to widzi Bill” (str. 236 i 5) mowa jest wprost o tym, że celem jest dążenie do doskonałości.
 
Nie chcę zgadzać się w swoim życiu na miernotę i bylejakość. Jeśli nie będę dążył do świętości, jeśli nie będę rozwijał wiary, nadziei i miłości, jeśli nie będę się doskonalił stale i wciąż – zatracę dostojeństwo Dziecka Bożego i przyjmę sam, na własne życzenie, rolę życiowego konsumenta, organizmu. 
 
Bóg stworzył ludzi na Swój obraz i podobieństwo – jeśli w to wierzę, to nie ma mowy i być nie może, o stwierdzeniu „jestem tylko człowiekiem”. Tylko? Czemu tylko? Czyżbym chciał być samym Bogiem?
Jestem aż człowiekiem. Powołanym do świętości. Dla mnie oznacza to wyróżnienie, ale też zobowiązanie i odpowiedzialność. Przecież świętym nikt się nie rodzi, do świętości trzeba dążyć własną pracą i staraniem. Oczywiście współdziałając z Bogiem (jakkolwiek Go pojmujemy).
 
Nie chcę już uruchamiać komplikatora i kombinować, że świętym to ja zostać nie chcę, ale starać się i próbować, to jednak tak… Ja znam siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jeśli nie chcę dokądś dotrzeć, to na pewno nigdy się nie zmobilizuję i nie wyruszę w podróż. Ba! Nawet się nie spakuję, ani nie spytam o drogę. No, bo i po co?
 
Nie da się w nieskończoność wędrować rozchodzącymi się drogami, a przynajmniej ja tego nie potrafię. Nastał czas wyborów. Jeśli nadal i wciąż chcę traktować Program AA poważnie jako dobry pomysł na całą resztę swojego życia, nie mogę jednocześnie twierdzić, że nie chcę być świętym i do świętości dążyć. Jeżeli natomiast wyrzekam się świętości, to jest wiary, nadziei i miłości (wolno mi), to czego szukam w Programie AA? Do czego ma mi on służyć? Jako alibi?
 
O świętości nie decyduje sam zainteresowany. I bardzo dobrze. Moim zadaniem jest działać, a nie oczekiwać nagrody, nie targować się o nią, nie dopominać. W chwili obecnej uważam, że jeśli na wiadomość o mojej śmierci choćby kilka osób szczerze powie: „szkoda, to był porządny człowiek”, to i tak będzie oznaczało, że zrobiłem kawał dobrej roboty. I mam nadzieję (tak, znów ta nadzieja), że czasu mi nie zabraknie, bo pracy wiele przede mną…
 
 
 
 
--- 
* Informacje o Escrivie pochodzą z książki „Fabryka świętych” – Kennetha L. Woodwarda, o której ks. Dr Robert Nęcek, rzecznik prasowy Archidiecezji Krakowskiej, wypowiada się bardzo przychylnie.
 




Dużo więcej w moich książkach