sobota, 20 lutego 2010

Legendy i mity alko-świata

Bardzo długo coś mi chodziło po głowie, pojawiały się pytania, wątpliwości, czasem nawet bliżej niesprecyzowane obawy… Wreszcie, całkiem niedawno, splot rozmaitych wydarzeń, a zwłaszcza długa rozmowa ze sponsorem, pozwoliła mi znaleźć właściwe słowa, a może i niezbędną dawkę odwagi i determinacji, by napisać o legendach funkcjonujących w alko-świecie, czyli w środowisku niepijących alkoholików (anonimowych i nie tylko).
 
Czy legendy to coś złego? W normalnych warunkach, oczywiście – nie. Legenda o złotej kaczce, albo wawelskim smoku, opowiedziana dzieciom, to wspaniała zabawa; dla nich i dla opowiadającego. Jednak sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy jako człowiek dorosły i do tego alkoholik, próbuję legendy wprowadzać w swoje życie. Bo, nie ulega chyba wątpliwości, że im więcej legendy, tym mniej realizmu i rzeczywistości, a to w konsekwencji oznacza po prostu mniej… trzeźwości.
 
Pierwsza legenda, z jaką się zetknąłem po zaprzestaniu picia, dotyczyła piątego piętra budynku szpitala psychiatrycznego – mieścił się tam kiedyś oddział odwykowy. Najstarsi weterani opowiadali krew w żylakach mrożące historie o doktorze M. (ordynatorze) i jego metodach leczenia. Tak naprawdę leczenie polegało chyba tylko na podawaniu anticolu i pogadankach na temat szkodliwości alkoholu, poza tym żaden z nich nie uzyskał wtedy trwałej abstynencji, ale legenda była piękna i wyjątkowo egzotyczna. Miała niestety jedną wadę – nie była moją legendą. Gdy ja zgłosiłem się na leczenie, oddział doktora M. od dawna już nie istniał.
 
W połowie mojej terapii, poradnia odwykowa była sukcesywnie przenoszona z ulicy Wodociągowej na Głogowską. Ostatecznie, kiedy kończyłem 2,5 roczne leczenie, zajęcia terapeutyczne odbywały się już tylko w nowym obiekcie. Alkoholicy, którzy rozpoczynali swoją drogę do trzeźwości o rok później, starej poradni już nie znali. A więc wreszcie i ja miałem swoją legendę.
Prawdę mówiąc była to legenda niezbyt wielkiego kalibru i satysfakcji z niej nie starczyło mi na zbyt długo, ale stosunkowo szybko postarałem się wzbogacić i uzupełnić swój osobisty zestaw legend o zajęcia w starym Studium, warsztaty w Strzyżynie, znanego alkoholika F. z Warszawy, zmarłego tragicznie S. P. i pierwszą w mieście terapię DDA. Z czasem dołożyłem też i inne. Jak widać, legendą może być zarówno miejsce, jak i określony człowiek, a czasem nawet pojedyncze wydarzenie.
 
Pytanie zasadnicze i podstawowe brzmi: czy w związku z tym, że byłem, na przykład, w Strzyżynie, na Górze św. Anny, w Zakroczymiu, Częstochowie, Licheniu, jeśli poznałem samego Iksa, jeśli spowiadałem się osobiście u Igreka, jeśli moim sponsorem był sławny Zet, to czy jestem przez to lepszym człowiekiem, a przynajmniej lepszym alkoholikiem?
Oczywiście każdy rozsądny człowiek natychmiast odrzuci taką hipotezę. Ale… problem polega na tym, że rozsądek i uczucia nie zawsze idą w parze. Bo jednocześnie faktem jest, że jeżeli z jakimś legendarnym człowiekiem spędziłem pewien czas w jakimś legendarnym miejscu, a moi słuchacze nie, to mam doświadczenia i przeżycia, jakich oni nie mają. A jeżeli dodatkowo legendarny człowiek już nie żyje, a legendarne miejsce już nie istnieje, to moim udziałem są doświadczenia i przeżycia, jakich słuchacze nie dość, że nie mają, to jeszcze na dokładkę nigdy już mieć nie będą.
Do pewnego stopnia może przypominać to radość i satysfakcję kolekcjonera, który ma w swoich zbiorach wyjątkowo rzadko spotykany okaz czegoś tam. Jednak głównie i przede wszystkim osobisty udział w ciekawej legendzie znakomicie poprawia nastrój i poczucie własnej wartości.
 
Oczywiście, żeby to wszystko miało sens i jakoś trzymało się kupy, te wyjątkowe, a nawet ekskluzywne doświadczenia i przeżycia muszą być przyjemne, wartościowe i koniecznie wzbogacające. Gdyby takie nie były, stałyby się automatycznie kompletnie bezużyteczne. 
Przy okazji zrozumiałem, jak to się dzieje, że absolutnie wszyscy są zawsze zachwyceni i oczarowani spotkaniem z…, wyjazdem do…, warsztatami w… itd. Zrozumiałem też, jak to się stało, że przez dziesięć lat ja tylko jeden jedyny raz odwróciłem się plecami do legendy. Chodziło o Górę św. Anny i spotkania alkoholików i ich rodzin odbywające się tam co miesiąc. Na Górze św. Anny byłem dwa-trzy razy. Niczego szczególnego tam nie przeżyłem, niczego wyjątkowego nie doświadczyłem, żadnego przebudzenia, czy objawienia nie dostąpiłem. Natomiast we wszystkich pozostałych przypadkach legend, wystarczało minimum, jakiś drobiazg, bym mógł opowiadać o swoim wyjątkowym i szczególnym przeżyciu z nieskrywaną dumą i głęboką satysfakcją. Zwłaszcza w towarzystwie ludzi, którzy w danym miejscu nie byli, albo z jakimś „wielkim człowiekiem” osobiście się nie zetknęli.
 
W tej chwili, na moich oczach, tworzona jest legenda Woźniakowa. Z zaangażowaniem, entuzjazmem i niewątpliwie bez złej woli, ale… Pamiętam czasy, gdy spotykaliśmy się tam w kilkanaście osób, żeby wymienić się doświadczeniami na temat Programu 12 Kroków. A nie jest wykluczone, że dożyję chwili, w której Woźniaków stanie się miejscem legendarnym, a nawet kultowym, rodzajem Mekki, do której pielgrzymować będą alkoholicy z połowy Europy. 
 
Kiedy uruchomiłem „komplikator” w swojej głowie, natychmiast znalazłem rzeczowe i przekonujące argumenty przeciw: no, przecież każdy normalny, zdrowy człowiek cieszy się i jest dumny, że był w jakimś ciekawym miejscu, że spotkał wyjątkową osobę, że słuchał wykładu, był na odczycie, koncercie, prelekcji… Tak, to wszystko prawda, ale prawdą jest i to, że ja nie jestem normalnym, zdrowym człowiekiem. Jestem alkoholikiem, a to oznacza, że chyba powinienem baczniej przyglądać się swoim działaniom i ich prawdziwym motywom oraz temu, co i jak robię ze swoimi uczuciami.
 
Wydaje mi się, że na szczęście, niewiele legend dotyczy bezpośrednio Wspólnoty AA – stanowiłyby one poważne zagrożenie dla I Tradycji, która zaleca jedność, a nie… wyjątkowość i ekskluzywizm. Natomiast moim zadaniem i obowiązkiem jest, bym tego typu legend nie przenosił do Wspólnoty, na przykład nie popisywał się nimi podczas mityngów AA, nie tworzył nowej mitologii.
Piękne bywają legendy w alko-świecie, to prawda, ale to nadal są tylko legendy…
 
Czemu to wszystko przychodzi mi do głowy właśnie teraz? Ano, całymi latami żyłem w przekonaniu, że zasada anonimowości chroni nie tylko mnie i moje sprawy, ale też i Wspólnotę przede mną i moimi… delikatnie mówiąc… wadami charakteru. A tu nagle okazuje się, że to nie jest takie oczywiste. Po wielu latach zaczęły do mnie wracać, jak echo, moje własne słowa, twierdzenia, przekonania. AA-owcy, którzy je dziś wygłaszają, nie zawsze pamiętają, czy nawet wiedzą, że wyszły one kiedyś ode mnie, ale to niewiele pomaga, bo okazuje się, że ja zdążyłem już dwa razy zmienić poglądy, a jeśli nawet nie, to podobne przekonania prezentuję już w zupełnie inny sposób. I przyznam, że czasem włos mi się jeży na głowie.
 
Myślę, że nie jest jeszcze za późno, bym swoją listę postanowień noworocznych uzupełnił o zalecenie większej uważności – chodzi zarówno o wypowiedzi, jak i ich intencje. Bo moje motto życiowe na ten rok (i całą resztę życia) brzmi: 
 
ALKOHOLIZM NIE USPRAWIEDLIWIA – ALKOHOLIZM ZOBOWIĄZUJE! A TRZEŹWOŚĆ ZOBOWIĄZUJE NAWET JESZCZE BARDZIEJ.
 




Dużo więcej w moich książkach


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz