sobota, 20 marca 2010

Cuda na mityngach AA

Mityng AA, to cudowny czas i miejsce. A cudowny, dlatego że czasem dzieją się tam cuda; po prostu. Jednak zanim przejdę do opisu tych cudów, chciałbym stwierdzić pewien fakt, który nie zawsze jest tak oczywisty, a przynajmniej nie zawsze wyraźnie rzuca się w oczy: uczestnicy takiego spotkania nigdy nie widzieli mnie pijanego; nigdy ze mną (w czasach mojego picia) nie mieszkali, nie spali, nie sprzątali po mnie, nie prali, ani nie musieli znosić różnych moich humorów, gdy byłem niedopity, albo na kacu.

Mityngowe cuda i podzielność doświadczenia

Tych „oni nigdy” jest o wiele więcej, ale wszystkie one jakoś gubią się w klimacie powszechnej życzliwości, zrozumienia i akceptacji, oczywistej podczas mityngu AA. W pogoni za takimi właśnie, przyjemnymi, a więc wysoce pożądanymi uczuciami, dość długo nie zauważałem, a może ignorowałem, wszystkie te „oni nigdy”, a zwłaszcza fakt podstawowy: tak naprawdę, oni mnie nie znają! 
Zresztą, nie wydawało się to specjalnie ważne, w końcu przecież czułem się wreszcie tak, jak zawsze chciałem się czuć, bezpiecznie, wśród swoich, a więc pozornie wszystko było w jak najlepszym porządku. Na straży mojego dobrego samopoczucia stoi także scenariusz mityngu AA. Zgodnie z nim, nikt nie ma prawa, nie śmie i nie waży się, skrytykować moje działania, ocenić moje postępowanie, zwrócić mi uwagę, czy choćby dopytać o cokolwiek. Nawet gdyby tego chciał. Ale wiadomo przecież, że „kruk krukowi oka nie wykole”, a więc jest duża szansa, że nie będzie chciał.

Ale miało być o cudach. Pierwszy cud zaobserwowałem właściwie zupełnie przypadkowo. Pewnego razu, bez jakichkolwiek starań z mojej strony, wysłuchać musiałem opowieści alkoholika oraz tej samej historii przedstawionej nieco później przez jego żonę. Choć obie relacje nie dotyczyły odległych czasów jego picia, ale wydarzeń dziejących się niedawno, w …nastym roku abstynencji, nie potrafiłem pojąć, ani uwierzyć, że mowa jest o tym samym człowieku, o tej samej rodzinie, o tym samym domu i tym samym zdarzeniu. Najwyraźniej jedno z nich funkcjonowało w jakiejś zupełnie innej rzeczywistości.

Jako rasowy egocentryk natychmiast zadałem sobie pytanie, czy w razie czego, moje przekonania o mnie, są zbieżne z opinią na mój temat… na przykład mojej byłej żony? Albo mojego syna? Albo szefa? Jednak ostateczny, końcowy wniosek z tych rozważań zaprowadził mnie dalej i jest następujący: jeżeli inni uczestnicy mityngu tak naprawdę mnie nie znają (a przecież nie znają!), jeśli skutecznie chronią mnie mityngowe scenariusze, prowadzący i rzecznicy – to ja, raz w tygodniu, jestem w stanie dokonać fantastycznego cudu przemiany i zaprezentować podczas mityngu AA takiego człowieka, jakim chcę sam siebie widzieć, albo jakim wydaje mi się, że jestem.
Nie byłbym w stanie zrobić tego z ludźmi, z którymi mieszkam, albo pracuję, czyli spędzam czasem nawet po kilkanaście godzin na dobę, ale na mityngu, przez dwie… no, może nawet cztery godziny w tygodniu – dam radę. Wyczaruję tam dowolną postać i z powodzeniem zagram najtrudniejszą nawet rolę. I, co gorsza, nie ma zbyt wielkich szans na zdemaskowanie mnie, a nawet gdyby się to komuś z obecnych udało, to i tak musi cicho siedzieć.

Następne zagadnienie, to podzielność doświadczenia. „Dzielimy się doświadczeniem, siłą i nadzieją…” – słowa, których słuchałem i które czytałem pewnie już kilka tysięcy razy. Ale myślę, że przy razie mniej więcej czterdziestym, przestałem już je słyszeć, zwracać na nie uwagę, zastanawiać się nad ich treścią i znaczeniem. I dopiero całkiem niedawno…

Ziutek (imię oczywiście zmyślone) opowiedział na mityngu następującą historię: pierwszy raz w życiu płynął promem. Ze Świnoujścia do Ystad. Po około dwóch godzinach rejsu zachciało mu się pić. Miał wszystkie klasyczne objawy głodu alkoholowego. Radził sobie z nim dzielnie przez kilka godzin, ale wreszcie uległ. Skierował się do baru, by kupić sobie wódkę. Ubiegło go kilku Skandynawów – podróż zbliżała się do końca, więc przed zejściem na ląd chcieli wypić ostatnie drinki, które tutaj, na promie były wielokrotnie tańsze niż w Szwecji. Zanim nadeszła Ziutka kolej, prom przycumował i bar został zamknięty, a więc napić mu się nie udało. Po godzinie od zejścia na ląd, objawy nawrotu minęły. Ziutek do dziś nie wie, czy głód alkoholowy pojawił się w związku z chorobą morską, czy może z powodu lęku przed morzem, katastrofą i utonięciem, a może był po prostu efektem jakiegoś od dawna rozwijającego się nawrotu, którego na czas nie rozpoznał. Oczywiście przyczyny mogły być jeszcze zupełnie inne.

Ziutek opowiedział swoją historię, to jest – podzielił się swoim doświadczeniem. Jemu, na skutek tego dzielenia się, doświadczenia na szczęście nie ubyło, ale czy mnie przybyło? Wysłuchałem jego relacji uważnie, ale czy jakakolwiek część jego doświadczenia stała się moim doświadczeniem? Czy w ogóle, w ten sposób, zdobyłem jakiekolwiek doświadczenie?

W przyszłości planuję podróż. Jej część stanowić będzie przeprawa promowa. Nigdy dotąd nie byłem na promie. Czy dzięki opowieści Ziutka mogę uważać, że dostanę choroby morskiej, a w konsekwencji nawrotu? Nie ma żadnych podstaw do takich przypuszczeń, tego nie wiedział i sam Ziutek. Czy będę się bał podczas rejsu i ze strachu zachce mi się pić? Nie ma żadnych podstaw do takich przypuszczeń, Ziutek też nie był tego pewien. To wreszcie, czy to jego doświadczenie, którym się podzielił, jest mi w ogóle do czegokolwiek przydatne? Mógłbym w tym momencie odpowiedzieć, że zupełnie nie, ale to nie byłaby cała prawda. Dzięki jego opowieści wiem już, że wybierając się w podróż promem powinienem być szczególnie ostrożny, bo kto wie, co się może zdarzyć alkoholikowi. Ale na czym miałaby, konkretnie, ta ostrożność polegać? Ano, tego też nie wiem.

Jaki stąd wniosek? W wielu przypadkach doświadczenie jest po prostu niepodzielne. Zazwyczaj cudze doświadczenie nie ma szansy stać się moim doświadczeniem i to bez względu na to, z jakim zapałem oraz zaangażowaniem zostało opowiedziane i z jaką uwagą go wysłuchałem. Doświadczenia najczęściej jednak rodzą się z osobistych przeżyć, a nie z cudzych opowieści.


Konkluzja ostateczna:
Propozycja, oferta, Wspólnoty AA to (według mnie) trzy elementy:
1. Pisanie Programu ze sponsorem i wdrażanie go we własnym życiu.
2. Służby pełnione na różnych poziomach Wspólnoty Anonimowych Alkoholików.
3. Mityng, podczas którego mogę opowiadać o konkretnych doświadczeniach i przeżyciach zdobytych podczas praktycznej realizacji obu poprzednich punktów (dzielić się).

Jeśli z tej trzypunktowej propozycji wezmę dla siebie i realizował będę w praktyce tylko punkt trzeci (a przecież mi wolno!), to grozi mi dość poważne niebezpieczeństwo – ryzyko, że mityngu AA używał będę nie dla własnego zdrowienia (trzeźwienia), ale nawet wręcz przeciwnie: by nadal podtrzymywać nierealistyczne przekonania o sobie samym, o swoim życiu, o związkach, o pracy itd. tyle tylko, że teraz już bez alkoholu w krwiobiegu. A jeśli do tego będę sobie jeszcze wmawiał, że wszystkie cudze opowieści przysparzają mi realnego, życiowego doświadczenia, to mogę zupełnie zagubić się w krainie iluzji i fantazji, nawet nie wiedząc kiedy…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz