wtorek, 20 lipca 2010

Mityng informacyjny czyli...

Mityng informacyjny? Po prostu spotkanie informacyjne dla grupy ludzi zupełnie z zewnątrz, takich, co to jak dotąd nie mieli żadnego kontaktu i związków z AA. Trzeba było przygotować krótkie wystąpienie, informację dla nich. I tak się złożyło, że padło na mnie, że niby ja zrobię to najlepiej. Akurat!
Przyjaciele, którzy w dobrej wierze powierzyli mi to zadanie, nie brali chyba pod uwagę, że taki „kozak” to ja mogę być wśród alkoholików, wśród ludzi, których znam, lubię, rozumiem, nawet jeśli czasem nie akceptuję niektórych postaw czy zachowań. Czasami ja tu sobie kpię z kogoś lub czegoś, innym razem ktoś „obrabia tyłek” mnie, ale jednak cały czas tu właśnie czuję się bezpiecznie, bo stale, nadal i wciąż jestem wśród swoich. Ale tym razem trzeba będzie opuścić bezpieczne środowisko. 
Kilka razy miałem ochotę zrezygnować, wycofać się z tego przedsięwzięcia, przyznać kolegom wprost, że ja zwyczajnie i po prostu się boję, że sobie z tym zadaniem nie poradzę. Wydaje mi się, że jedyne, co mnie powstrzymało przed ucieczką, to duma i wstyd.

Mityng informacyjny, czyli prawda o Wspólnocie AA
 
Wreszcie nadszedł ten wielki dzień. Na miejsce spotkania powlokłem się na drżących nogach. Nerwowo powtarzałem w myślach wystąpienie, prelekcję, którą sobie na tą okoliczność przygotowałem; sto razy sprawdzałem, czy w kieszeniach mam ściągi z ciekawymi danymi statystycznymi i modliłem się, żeby nikt nie przyszedł. Ale przyszli, sala była pełna.
 
Zaczęło się źle. Osoba prowadząca to spotkanie zapowiedziała mnie, jako reprezentanta Wspólnoty AA, która to Wspólnota dysponuje ciekawą metodą leczenia choroby alkoholowej. Wyjaśniłem jakoś, że nie jestem reprezentantem AA, jestem tylko jednym z tysięcy alkoholików, którzy nie piją od wielu lat i w dużej mierze (choć nie tylko) zawdzięczają to Anonimowym Alkoholikom. Dodałem też, że Wspólnota nie zajmuje się leczeniem alkoholizmu i nie dysponuje żadnym medycznym programem do tego celu. Tu przypomniałem tekst Preambuły, kładąc szczególny nacisk na zdanie: „Naszym podstawowym celem jest trwać w trzeźwości i pomagać innym alkoholikom w jej osiągnięciu”.
I kiedy wydawało mi się, że dalej pójdzie już gładko, okazało się, że zapomniałem dokładnie wszystko to, co z takim trudem sobie wcześniej przygotowałem.
 
Krępująca cisza przedłużała się nieznośnie, mnie paraliżowała trema i miałem pustkę w głowie, zebrani zaczynali się nerwowo kręcić. Wreszcie desperackim rzutem na taśmę wymyśliłem…
 
– To ja państwu opowiem o spotkaniach Anonimowych Alkoholików, zwanych z angielska mityngami – uchwyciłem się tematu, który znam, który jest dla mnie codziennością – w naszym mieście na takie spotkania przychodzi najczęściej kilkanaście osób. Mityng trwa dwie godziny, z krótką przerwą po pierwszej z nich. Na początku czytamy zwykle parę fragmentów z książki pod tytułem „Anonimowi Alkoholicy”. Później uczestnicy wypowiadają się na różne tematy. Zabieranie głosu nie jest obowiązkowe.
– O czym mówimy na mityngach? – zaczynałem się rozkręcać – o wszystkim, o życiu; ktoś opowiada na przykład, jak załatwił w urzędzie drobną w sumie sprawę. Państwo się dziwicie? – spytałem, widząc na twarzach słuchaczy niepewne uśmiechy – rozumiem, jednak postarajcie się zrozumieć i wy, że ten ktoś załatwiał tę sprawę pierwszy raz w życiu nie będąc po wpływem alkoholu. Robienie czegokolwiek po raz pierwszy w życiu, albo w zupełnie odmiennych warunkach, zawsze jest trudne i stresujące, właściwie dla każdego, więc on tu przyszedł opowiedzieć, jak mu poszło, pochwalić się, że dał sobie radę. Może ktoś pamięta jeszcze, jak się czuł siadając po raz pierwszy za kierownicą samochodu? Ano, właśnie…
 
– Ktoś inny mówi o tym, że nie pije już pół roku i relacjonuje, co konkretnie robi każdego dnia, żeby nie napić się dzisiaj. Sporo wypowiedzi dotyczy też realizacji określonego Kroku AA, wdrażania go w życie, także pracy ze sponsorem, czy pełnionych we Wspólnocie służb, ale do tego za chwilę wrócę – dodałem szybko, widząc dezorientację słuchaczy – teraz skończę tylko temat mityngów AA. Takie spotkania często, choć nie jest to regułą, rozpoczynamy i kończymy „Modlitwą o pogodę ducha”, która nie jest modlitwą katolicką i ma znaczenie raczej tradycyjne, niż religijne. Mniej więcej w połowie spotkania do kapelusza zbierane są dobrowolne datki; daje ten, kto ma, kto może, kto chce i ile chce. Anonimowi Alkoholicy nie powinni przyjmować żadnych dotacji z zewnątrz i swoje wydatki opłacać samodzielnie. 
 
– To co z tym sponsorowaniem? – rozległo się pytanie z sali – samodzielność finansowa i sponsoring?
 
To było do przewidzenia, tematy dotyczące pieniędzy zwykle wydają się bardzo interesujące i ważne i zawsze znajdzie się ktoś, kto podejrzewa jakieś finansowe sztuczki, machloje i przekręty.
Ale o sponsorze i sponsorowaniu w AA oraz o Siódmej Tradycji to ja mogę gadać godzinami, więc tu wybrnąłem dość gładko, kończąc wyjaśnienia w ten sposób:
 
– Swoja opowieść o AA zacząłem od mityngów. Przede wszystkim dlatego, że jest to element najlepiej chyba znany nie alkoholikom. Na naszych spotkaniach często można usłyszeć zdanie: „Nadzieją dla osób uzależnionych i siła Wspólnoty jest Program AA”. W pewnym uproszczeniu to te 12 Kroków, które państwo widzicie na ścianie za mną – przyniosłem ze sobą i powiesiłem planszę z Krokami; to był dobry pomysł – mogą się one wydawać banalnie proste, ale nasze doświadczenia wykazują, że ich praktyczne wdrażanie, realizacja we własnym życiu, a nawet zrozumienie, łatwe są tylko pozornie. Sponsor, to jest alkoholik z dłuższym stażem abstynencji i bagażem własnych doświadczeń, pomaga podopiecznym ten właśnie Program zrozumieć i realizować. Podczas mityngów nie ma w zasadzie takiej możliwości, albo też cała ta „operacja” przeciągałaby się na bardzo długie lata.
 
– Wreszcie służby w AA – powoli zmierzałem do końca – żeby Wspólnota mogła działać skutecznie i w sposób dobrze zorganizowany, potrzebna jest praca wielu ludzi. W przeważającej większości wypadków wykonują ją alkoholicy, nie otrzymując za to żadnego wynagrodzenia. Spłacają w ten sposób swoisty dług moralny wobec Wspólnoty, ale przede wszystkim uczą się nowych zachowań, porozumiewania się, współdziałania, współpracy. Dla wielu z nas to też jest postawa nowa i… trudna.
 
Na tym w zasadzie skończyłem i już miałem odetchnąć z ulgą (przeżyłem!), kiedy okazało się, że ktoś chce zadać pytanie: 
– Wszystko, co pan nam tu opowiadał jest takie idealne, że aż trudno uwierzyć, a przecież to w końcu tylko alkoholicy?!
 
Trochę mnie zmroziło to „tylko”, ale pomyślałem sobie, że sam dla siebie to ja mogę być Bóg wie kim, jednak dla niego jestem zwykłym pijaczyną i… nie mogę mieć o to do niego jakichś pretensji, to jego przekonania, a ja nie przyszedłem tu z niczyimi przekonaniami walczyć. Poza tym… miał chyba trochę racji, tak więc odpowiedziałem… 
– Wspólnota AA nie jest idealna, tak jak nie są idealni jej członkowie. Nie miałem czasu opowiedzieć dziś państwu o historii AA, ale składa się ona głównie ze złych wyborów, błędnych decyzji i wszelkiego typu pomyłek. Jednak to, co mnie zdumiewa i może nawet urzeka od kilkunastu lat – kontynuowałem – to zdolność Wspólnoty AA i jej członków do wyciągania wniosków z pomyłek i uczenia się na własnych błędach. Nadal jest ich dużo, to fakt, ale ważne jest to, że ich nie powtarzamy w nieskończoność, że nieustannie uczymy się i doskonalimy. Powiem wprost, że z tego jestem nawet dumny.
 
Później zadano mi jeszcze kilka pytań, z którymi poradziłem sobie bez większych problemów, ale takie najbardziej wredne pewna pani w średnim wieku zostawiła sobie na koniec.
– A dlaczego pan tu przyszedł? Tak w ogóle, to po co? Czy wy, alkoholicy, nie możecie siedzieć cicho w tych swoich grupach czy klubach i tam zajmować się swoimi sprawami?
Nie chcąc wyjść na nawiedzonego, kaznodzieję głoszącego jakieś prawdy objawione, nie mówiłem nic o posłaniu AA, obawiając się, że posłanie może im się pomylić z posłannictwem, a nie był to chyba dobry moment na wyjaśnianie różnic pomiędzy nimi. Odpowiedziałem krótko…
 
– Alkoholicy to nie tylko ci, których spotykacie pod sklepami. Właściwie do przysłowiowego rynsztoka trafia tylko niewielu z nas. Większość przedtem umiera z powodu wypadków, śmiercią samobójczą, na zawał, wylew, albo na zapalenie trzustki; tak, na sławną marskość wątroby też. Alkoholicy są wśród was, ale często nawet o tym nie wiecie. Jeśli pewnego razu okaże się, że ma problem z alkoholem wasz brat, kuzyn, sąsiad, współpracownik, kolega, to chyba dobrze, jeśli będzie miał przy sobie kogoś, kto już coś wie o Wspólnocie AA, choćby to, że jest w naszym mieście, że to nie sekta, ani nie grupa modlitewna, że tu stale jest ktoś gotów pomóc, opowiedzieć co sam zrobił, żeby będąc alkoholikiem – żyć bez alkoholu.
Ale jest jeszcze coś – kontynuowałem – jest takie powiedzenie: grupa bez weteranów pozbawiona jest doświadczenia, grupa bez alkoholików ze średnią abstynencją pozbawiona jest stabilizacji, ale grupa bez nowicjuszy nie ma przed sobą przyszłości. Nie jesteśmy aż takimi altruistami, jak by się wydawało, bo pomagając innym, pomagamy też i sobie. Siedemdziesiąt pięć lat temu jeden ze współzałożycieli AA odkrył, że nic tak nie umacnia własnej trzeźwości, jak praca z innymi alkoholikami. I tak jest nadal.
 
Więcej pytań nie było, spotkanie zakończyło się w miłej i przyjaznej atmosferze. Kiedy pieszo wracałem do domu (dobrze mi się wtedy myśli), zastanawiałem się, czy tym ludziom powiedziałem prawdę o Wspólnocie AA? Zaraz jednak przyszło mi do głowy następne, dużo ważniejsze i poważniejsze pytanie: czy jest w ogóle jakaś prawda o AA? Bo może każdy z nas, Anonimowych Alkoholików, ma jakąś tam swoją własną prawdę o Wspólnocie, równie dobrą i prawdziwą, jak inne…


AA - tajemnicze plemię

Ostatni tydzień miesiąca, roboty po uszy, a ja mam dodatkowe zadanie – mam poznać alkoholików. Jeszcze mi tego brakowało! A poza tym, co to, nie znam ich? Za każdym razem, kiedy idę do sklepu, widzę te pijane gęby gdzieś w pobliżu.  Albo pod kioskiem liczą pojedyncze grosze, zbierając na spirytus salicylowy, który później piją za śmietnikiem. Raz jeden z nich nawet mnie zmylił; specjalnie chyba wysłali takiego, który trochę lepiej wyglądał i on pod sklepem zaczął mi coś tłumaczyć, że bardzo mu się chce pić. To zaproponowałem mu, żeby wszedł ze mną, jak będę robił zakupy, wezmę dla niego wodę mineralną.  Usłyszałem: „pierdol się chuju!” i mój rozmówca dołączył do reszty swojego towarzystwa. Wtedy się dopiero połapałem.
No, ale są polecenia, z którymi się nie dyskutuje, więc… Poza tym mam poznać takich alkoholików, co to nie piją, anonimowych znaczy się.  Bzdura do kwadratu! Przecież wszyscy wiedzą, że jak ktoś pił, a nie pije, to będzie pił. Ale niech im tam będzie, nawet jak nie piją choćby tylko jakiś czas, to przynajmniej ich rodziny trochę odetchną.

Anonimowi Alkoholicy – tajemnicze plemię
(Jak nas widzą, albo mogą widzieć, inni ludzie)

Wykonałem kilkanaście telefonów zanim złapałem jakiś kontakt i czegoś się dowiedziałem. Podobno u nas są trzy takie – chyba dzielnicowe – komórki tych… Anonimowych Alkoholików. Zabawne, pod sklepem stoją w gromadzie, w zsypie piją w gromadzie – pewnie jak nie piją, to też czują przymus gromadzenia się, chodzenia stadami. Podobno teraz, w tym właśnie tygodniu, mogę pójść na te ich gromadne spotkania, bo normalnie, to się zbierają przy drzwiach zamkniętych i spotkania są tylko dla „swoich”. 
Słyszałem, że te ich spotkania nazywają „mityngami”. Co do „mityngów”, to mam raczej złe wspomnienia. Byłem na takim, które organizowała pewna firma… nie pamiętam nazwy. Na stadionie było kilka tysięcy ludzi i wszyscy wrzeszczeli, że są najlepsi i że sukces i bogactwo im się należy. Czy ci pijacy będą skandowali, że należy im się woda brzozowa? No, zobaczymy… Dziś wieczorem idę na pierwsze takie spotkanie. Chyba powinienem ubrać jakieś łachy, żeby się za bardzo nie wyróżniać. Wezmę brudny i podarty dres z działki, będzie w sam raz.
 
No, to byłem na pierwszym spotkaniu/mityngu. Wyszedłem wcześniej, ale i tak z ledwością zdążyłem – bardzo trudno było znaleźć tych Anonimowych Alkoholików. Błądziłem po jakimś przykościelnym budynku kupę czasu, zanim na jednych drzwiach spostrzegłem kartkę z napisem „otwarty mityng AA”. Jak wszedłem, to spotkanie właśnie się chyba zaczynało: kilkunastu mężczyzn w średnim wieku zajmowało miejsca dookoła pozsuwanych stołów; ktoś nakazywał, żeby wyłączyć telefony komórkowe , inny zapalał świeczkę. Szybciutko usiadłem na pierwszym wolnym krześle.
Chwilę potem kazali znów wstać i złapać się za ręce. Nie znoszę dotyku spoconych rąk obcych ludzi, ale musiałem jakoś wytrzymać. Trzymając się za ręce odmówiliśmy chóralnie jakąś modlitwę. Większość z nich chyba znała ją na pamięć, a ja tylko ruszałem ustami do rytmu. Na szczęście nie trwało to długo. A sama modlitwa fajna.
 
Facet, który prowadził to spotkanie zapowiedział, że teraz to on będzie czytał scenariusz mityngu AA. Zabawne mi się to wydało, bo scenariusz jest do grania przed kamerami, albo w teatrze, a nie do odczytywania głośno, ale… siedziałem cicho. Gość przedstawił się podając swoje imię i to, że jest alkoholikiem, no i zaczął czytać ten scenariusz z takim namaszczeniem, że od razu się zorientowałem, że jest to najważniejszy punkt programu. Zapamiętałem z tego, że ta ich wspólnota AA (tak to nazywają) nie ma żadnych powiązań z religią i kościołem. Trochę mnie to zaskoczyło: spotkanie w sali katechetycznej, modlitwa na początek, krzyże, święte obrazy i inne symbole religijne na ścianach… Ale niech im tam będzie.
 
Integralnym elementem tego scenariusza było czytanie kilkudziesięciu punktów. Prowadzący nakazał, żeby robić to kolejno, ale przedtem przedstawić się imieniem lub pseudonimem. To akurat wydało mi się sensowne, bo jak anonimowość, to anonimowość. Tylko nie wiem czemu, kiedy przyszła moja kolej i przed przeczytaniem swojego kawałka przedstawiłem się jako Zorro, wielu z nich spojrzało na mnie wzrokiem pełnym urazy i jakby z pretensją. Zupełnie nie miałem ochoty w tym gronie podawać swojego imienia; nie chciałem, żeby któryś z nich potem wołał do mnie po imieniu spod sklepu, albo zza śmietnika – jeszcze ktoś mógłby sobie pomyśleć, że mam znajomych w tym ich towarzystwie.
 
Wreszcie czytanie scenariusza się skończyło. Dość długo to trwało, bo były w nim chyba fragmenty jakiejś książki. Ten gość, który czytał, nazywał ją „wielką księgą” – pewnie to coś ważnego, może Biblia? W każdym razie teraz zaczęły się już takie luźne dość wypowiedzi na różne tematy. Podobała mi się dyscyplina. Kto chciał mówić, wcześniej podnosił rękę, jak w szkole, i czekał na swoją kolej. Nikt też nikomu nie przerywał. To było super! Żeby u nas zebrania tak się odbywały!
Słuchałem uważnie i jednocześnie ukradkiem przyglądałem się obecnym. Wielu z nich w ogóle nie wyglądało na alkoholików. Gdyby nie to przedstawianie się przed czytaniem kolejnych punktów, kiedy każdy z nich dodawał do swojego imienia słowo „alkoholik”, pomyślałbym, że są to tacy sami przypadkowi goście na tym spotkaniu, jak i ja. Trochę się głupio czułem w tym swoim brudnym dresie, ale co tam! W końcu to tylko pijacy.
 
O czym mówili? Jeden z obecnych opowiadał o problemie z córką, która w wieku lat szesnastu zaszła w ciążę i upiera się przy ślubie i koniecznie chce zamieszkać ze swoim chłopakiem. Inny mówił o żonie, która go zdradza i chyba zdradzała także wtedy, kiedy pił. Następny ma problem z synem, który w szkole źle się zachowuje, nie uczy się i nie jest wykluczone, że próbował już narkotyków. Wreszcie ostatni opowiedział też o swojej żonie, że wprawdzie odejść od niego nie chce, ale to tylko ze względu na dzieci, bo tak w ogóle to on ma się do niej nie zbliżać. Odniosłem wrażenie, że tego typu opowieści nie były tu nowością. Zresztą, trudno się chyba dziwić.
 
Tym, co mnie zaskoczyło, przyznam od razu, że dość nieprzyjemnie, był pewien element wspólny każdej z tych relacji. Wszyscy opowiadający traktowali problem bardzo osobiście. To był ich własny problem. To im los, bóg, przeznaczenie, syn, córka, wyrządzili krzywdę. Ci pijacy zdawali się zupełnie nie rozumieć, że córka ma tak dość pijackiego domu, że w dramatyczny sposób próbuje z niego uciec, znaleźć dla siebie, stworzyć, jakąś inną rodzinę. Nie słyszeli tragicznego wołania o pomoc syna, który w taki właśnie sposób starał się zwrócić na siebie uwagę. Nie potrafili przyjąć do wiadomości braku uczuć, czy lojalności żony, wobec której sami byli nielojalni dziesiątki lat. To było porażające! Tragedia ich bliskich obchodziła ich tylko o tyle, o ile im samym sprawiała jakiś problem, kłopot z którym musieli się zmierzyć, zakłócała im spokój. Pozostali słuchali ze zrozumieniem i współczująco kiwali głowami. 
 
Po tych wystąpieniach omawiano – już z mniejszą dyscypliną – jakieś sprawy organizacyjne. Kilku alkoholików sprzeczało się na temat jakości tłumaczenia jakich tam instrukcji, które zdaje się dostali ze swojej centrali w Ameryce. Nie mogłem się zupełnie połapać, czemu spierają się o to właśnie teraz, bo jeśli dobrze zrozumiałem, te instrukcje dostali już dość dawno temu, może nawet całe lata.
Później była zrzutka do kapelusza. Chciałem i ja wrzucić im tam piątkę, ale mnie powstrzymali mówiąc, że oni utrzymują się z własnych datków, są samowystarczalni i samodzielni finansowo, więc do tego kapelusza mogą wrzucać tylko alkoholicy. Nawet mi się to spodobało, ale po chwili gość zajmujący się finansami ogłosił raport kasowy i tym wprawił mnie w kompletne osłupienie: zapłacili czynsz w wysokości dwadzieścia złotych. Co gorsze, oni wszyscy wydają się wierzyć w swoją niezależność finansową przy tym cudacznym czynszu. Mój szef za pomieszczenie biurowe, nieco mniejsze, niż oni mają do dyspozycji, płaci miesięcznie pięćset złotych plus media, więc te dwie dychy to już nawet nie jest żart, to jakaś równoległa rzeczywistość, historia science fiction.
 
Później była dziesięciominutowa przerwa, z której niektórzy z nich schodzili się powoli i jakby opornie przez dwadzieścia pięć minut i po niej znowu były wypowiedzi, ale tym razem na zadany temat. Zorientowałem się, że oni mają stałe tematy, to znaczy przez cały miesiąc każdego roku temat jest zawsze taki sam. I tak na przykład w każdym listopadzie mówią zawsze o tym, jak chodzili do kościoła i przestali, albo jak nie chodzili i zaczęli, i w ogóle najważniejszy był zdaje się właśnie ten powrót do kościoła, obrzędów i modlitw. 
Na koniec odmówiliśmy wspólnie tą samą modlitwę, co na początku i na tym się skończyło.
 
Następnego dnia wybrałem się na kolejne takie spotkanie… przepraszam – mityng, w innej dzielnicy, ale też przy kościele. Ubrałem się już normalnie, nie w stare łachy. Rozpoznałem kilku alkoholików z wczorajszego spotkania, więc wychodzi na to, że nie są jakoś specjalnie przywiązani do jednego tylko miejsca i mogą chodzić na wszystkie, jak tylko im się zachce. 
Właściwie wszystko było dokładnie tak samo, jak wczoraj. Pojawiły się tylko dwa nowe elementy. Jeden facet opowiadał, że robił dla swojego sponsora jakieś trudne zadanie, ale udało mu się i nawet został pochwalony. To rozumiem, też mam satysfakcję, jak coś zrobię ekstra dobrze i szef mnie pochwali, a nawet da jakąś nagrodę. Określenie „sponsor” szczególnie sugerowało kogoś, kto dysponuje kasą, więc doszedłem do wniosku, że sponsor to pewnie jest ten gość, który w przerwie liczy pieniądze z kapelusza. Mam tylko nadzieję, że ten alkoholik doniesie całą nagrodę do domu, nie przepije wszystkiego gdzieś po drodze. Chciałem nawet o tego „sponsora” dopytać, ale mi przerwali i powiedzieli, że w tygodniu otwartych drzwi mam prawo być na tym ich mityngu, ale nie mogę zabierać głosu. A pytać wolno mi tylko w przerwie.
 
Drugi nowy element, to „intergrupa” – mówili o niej w części organizacyjnej. Domyśliłem się i zrozumiałem, że to coś w rodzaju zrzeszenia, w którym skupione są wszystkie takie pojedyncze grupy z całego województwa. Podczas przerwy zapytałem, czy mógłbym być obecny na spotkaniu owej „intergrupy”, ale pomimo wyraźnie dobrej woli i chęci udzielenia pomocy, żaden z nich nie potrafił mi na to pytanie odpowiedzieć. Korzystając z okazji i wyraźnej życzliwości moich rozmówców zapytałem, czy te spotkania, w których mogą brać udział tylko alkoholicy, mocno się różnią od takich otwartych. Powiedzieli, że w zasadzie to właściwie wcale, że co najwyżej jednym drobnym elementem scenariusza, bez znaczenia, a ja im uwierzyłem. Chociaż nie wiem czemu…
 
Dwa dni później byłem na trzecim takim mityngu. Ale teraz było już inaczej. To znaczy, cały początek był taki sam, także to co najważniejsze, czyli scenariusz spotkania, został odczytany z identyczną powagą i patosem; tak samo, to jest znaną mi już modlitwą, witaliśmy się i żegnali, ale przebieg spotkania w jego środkowej części był jednak odmienny.
Od razu rzucały się w oczy zastawione stoły. Natychmiast gorączkowo sprawdzałem, czy pośród ciast, tortów, cukierków, owoców, napojów, stoją może butelki z wódką – byłem tego dnia samochodem – ale chyba nie było. Po przeczytaniu scenariusza, w sumie niewielu ludzi opowiadało o swoich aktualnych problemach życiowych. Domyśliłem się, że im nie wypadało, bo jak się po chwili okazało, ten mityng miał charakter uroczysty – jeden z obecnych alkoholików obchodził czwartą rocznicę abstynencji. Jubilat dostał różne prezenty od zebranych, zwykle książki, a większość wypowiedzi uczestników spotkania była o nim i na jego temat. Trochę mnie to raziło, bo momentami używali określenia „on”, jakby go tu na sali nie było. Tym niemniej w sumie było dość sympatycznie i ja cieszyłem się wraz z nimi. 
 
I to już było wszystko. Na tym moja praca i zlecenie się zakończyły. Czy zrealizowałem zadanie? A właśnie! Tu zaczynają się schody… Ale ostatecznie wydaje mi się, że nie, nie poznałem Anonimowych Alkoholików. Zaraz wyjaśnię, dlaczego. Byłem na trzech ich spotkaniach, czyli na tylu, na ilu mogłem być. Pilnie słuchałem, a po każdym mityngu robiłem dokładne notatki, żeby mi coś nie umknęło, żebym czegoś ważnego nie przeoczył, nie zapomniał. Jednak czuję się trochę tak, jak człowiek, który ogląda spektakl w obcym języku. Ja widziałem „przedstawienie”, ale nie widziałem istoty rzeczy. Tak naprawdę to ja nie wiem, co się tam działo. Albo nie rozumiałem tego, co się działo. Myślę, że moim błędem było to, że nie poczytałem sobie najpierw jakichś książek na temat alkoholizmu. To jest chyba większy problem, niż sądziłem początkowo, ale na czym on polega, to mi stale umykało. Oni coś tam mówili o emocjach, z którymi sobie nie radzą, ale ja tego nie rozumiem.
 
Owszem, ci ludzie mówią nieco dziwnym językiem. Trochę archaicznym, parę określeń używają w nieco innym znaczeniu, niż to jest przyjęte, często operują terminami medycznymi, psychiatrycznymi, nadużywają zaimków osobowych i dzierżawczych. Ale nie ma co przesadzać, zrozumieć się ich da. Wiele środowisk ma swój własny żargon i nikomu to specjalnie nie przeszkadza. W każdym razie to nie tu był problem.
 
Ja po prostu tych alkoholików nie rozumiem. Nie rozumiem ich przekonań i sposobu myślenia. Nie rozumiem absurdalnej wary w samodzielność finansową w powiązaniu z dwudziestozłotowym czynszem. Nie rozumiem, jak można tragedię córki, syna, żony, traktować tylko i wyłącznie w kategoriach powodu (wystarczającego, albo i nie) do napicia się wódki. Tego nie umiem pojąć. I może nawet nie chcę…
Większość z nich, jeśli nie wszyscy, byli na terapii odwykowej; z opowiadań zrozumiałem, że często trwała ona dwa lata, albo i dłużej. A jednak uważają, że nie piją tylko dzięki temu, że bywają na tych swoich mityngach. Tego też nie rozumiem. Przecież byłem na tych spotkaniach, uważnie obserwowałem i moim zdaniem nie ma tam kompletnie nic, co by leczyło alkoholizm. Moim zdaniem – zaznaczam – bo może, gdybym był taki, jak oni, to to „coś” bym dostrzegał, rozumiał i umiał wykorzystywać. Jeśli faktycznie w ogóle jest tam coś, co wymyka się mojemu postrzeganiu…
 
Po tych spotkaniach wierzę i nawet jestem przekonany, że rzeczywiście wielu z nich jest w stanie nie pić całymi latami. Może nawet faktycznie do końca życia. Czy jednak zawdzięczają to leczeniu w ośrodku odwykowym, czy tym swoim spotkaniom, to już nie mnie osądzać. Nie mam żadnej fachowej wiedzy w tym temacie.
Z moich obserwacji i oceny wynika, że w większości są to ludzie otwarci i szczerzy. Nie znaczy to, że zawsze mówią, jak faktycznie jest, lub było, ale przynajmniej bez skrępowania mówią o tym, jak wydaje im się, że jest, bo chwilami miałem wrażenie, że oni żyją w jakiejś innej rzeczywistości, ale o tym już pisałem. 
Jestem też przekonany, że oni naprawdę chcą nie pić, stać się abstynentami. I nawet jeśli te ich mityngi to tylko placebo, to jednak wierzą, że to im pomaga i chodzą tam dość regularnie. To jest godne pochwały.
 
To w zasadzie wszystko, co mogę o nich powiedzieć. Reszta to już co najwyżej ryzykowne domysły i spekulacje.




Więcej w moich książkach


poniedziałek, 19 lipca 2010

Krok 7 Programu 12 Kroków

Zwróciliśmy się do Niego w pokorze, aby usunął nasze braki.
(ang. Humbly asked Him to remove our shortcomings.)

Jak rozumiem Krok 7 Programu 12 Kroków AA?

W początkowym okresie zdrowienia, zanim po raz pierwszy zrealizowałem Krok Czwarty, wydawało mi się, że Krok Siódmy jest najłatwiejszym zadaniem w całym Programie. Przecież każdy człowiek potrafi zwrócić się, jakoś tam, do swojej Siły Wyższej (wyższej) i poprosić o usunięcie wad charakteru, albo cokolwiek innego. W pokorze? Jasne, nie ma problemu, mogę to zrobić nawet na kolanach i w kościele. I jeszcze się przy tym pomodlę. Przed i po. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, ale teraz wydaje mi się, że chyba wyobrażałem sobie Boga w roli kelnera, którego mogę zawołać i poprosić o posprzątanie stołu, bo już się dosyć najadłem i napiłem. Ale nie wcześniej! Najpierw miałem przecież mieć czas na to, by do syta wykorzystać swoje wady. No, cóż… tak było…
 
Po co i dlaczego mam realizować Krok Siódmy? W pewnej mierze odpowiedź na to pytanie zawarta jest już w rozdziale poświęconym Krokowi Czwartemu, ale powtórzę, bo wydaje mi się to ważne: niektóre z moich wad charakteru przyczyniły się bezpośrednio, lub pośrednio, w mniejszym lub większym stopniu, do uzależnienia się od alkoholu. Pozostawienie ich sobie, nawet jeśli ich używanie doraźnie i na krótką metę sprawia mi przyjemność, może być zagrożeniem dla trzeźwości. Bardzo realnym zagrożeniem. Najprostszym przykładem może być lekkomyślność. Przecież nie uzależniłem się od pierwszego kieliszka. Był w moim życiu taki okres, w którym, nie będąc jeszcze alkoholikiem, piłem dużo i coraz więcej. Czy nie uważałem wtedy lekkomyślnie, że groźba uzależnienia się mnie nie dotyczy? Że alkoholikami mogą się stać wszyscy inni, ale ja nigdy w życiu? Nie ulega chyba żadnej wątpliwości, że dalsze posługiwanie się i korzystanie z lekkomyślności, może być dla mnie, alkoholika, po prostu niebezpieczne.
Innym moim „brakiem” jest ewidentny bałagan duchowy, nieuporządkowany, a nawet nierozpoznany do końca świat wartości. Próba życia opartego na wartościach sprzecznych, albo cudzych, nie moich, kończy się zawsze cierpieniem, a odporność na cierpienie – zwłaszcza to długotrwałe i narastające – mam bardzo niewielką. Od szeroko pojmowanego cierpienia zawsze uciekałem w picie.
 
Jeśli już wiadomo, po co?, kolej na odpowiedź na pytanie – jak? Kwestie takie, jak Bóg, religia, wiara, czy wyznanie, są osobistą i prywatną sprawą każdego alkoholika, dlatego też o sposobach, czyli o samej „technice” zwracania się do takiego, albo innego Boga, nie będę się wypowiadał, koncentrując się jedynie na pokorze, która wydaje się stanowić podstawę istotę Siódmego Kroku. Do Boga, jakkolwiek ja Go pojmuję, mam się zwracać w pokorze. Czym, w takim razie, jest pokora dla alkoholika? I czym nie jest…
 
We współczesnej polszczyźnie słowo „pokora” przyjmować może dwa odmienne nieco znaczenia. Pierwsze to „świadomość własnej niedoskonałości”, a drugie to „uniżona postawa wobec kogoś”. We Wspólnocie AA funkcjonuje głównie to pierwsze, choć jego zakres znaczeniowy jest w niej zdecydowanie szerszy.
Podczas mityngów AA, wiele razy słyszałem, że komuś – do pewnego czasu – pokora myliła się z upokorzeniem. Sam to nawet powtarzałem. Wtedy wydawało mi się, że tak trzeba. Jednak wcale nie jestem przekonany, czy rzeczywiście temat pokory był, w jakikolwiek zresztą sposób, obecny w moim życiu przed uzależnieniem, lub w okresie, kiedy jeszcze piłem. Pokora, czy upokorzenie, zupełnie mnie wówczas nie interesowały. Bo i niby dlaczego miałbym się nad tym zastanawiać?
W początkowym okresie zdrowienia ta specyficzna AA-owska pokora nadal sprawiała mi problemy. Prawie dwie godziny siedziałem kiedyś w poczekali gabinetu dentystycznego i, całkiem poważnie, wydawało mi się, że jest to niewątpliwie świetna okazja do ćwiczenia pokory. W tym przypadku pomyliła mi się ona po prostu z cierpliwością. Innym razem za niebudzący wątpliwości przejaw pokory uznałem to, że nie pochwaliłem się, ani nawet nie zdradziłem, że coś umiem lepiej niż inni. Tu pokorę pomyliłem ze skromnością. Kiedy podczas mityngu AA, bez mrugnięcia okiem, spokojnie i bez zniecierpliwienia, słuchałem bardzo długiej litanii skarg i żalów, to też uznałem u siebie za typowo pokorną postawę. Tym razem moje mylne przekonania skorygował sponsor, pomagając mi zrozumieć, że kompletna obojętność wobec „mówcy” i jego spraw, też jeszcze pokorą nie jest. I nigdy nie będzie.
 
Uważam, że znakomicie oddaje istotę pokory, w jej AA-owskim znaczeniu, jedno proste zdanie: PROSZĘ, POMÓŻ MI. Jest w nim świadomość, że czegoś nie potrafię, nie umiem, nie znam się, że z czymś sam sobie nie radzę. Jest zrozumienie, że ja nie jestem alfą i omegą w każdej dziedzinie, że mam prawo czegoś nie wiedzieć. Jest wiara, że problem potrafi rozwiązać ktoś inny. Jest też nadzieja, że zechce mi pomóc, i dlatego o tę pomoc wyraźnie i jednoznacznie proszę. Nie jest prośbą komunikat: „trzeba to we dwójkę zanieść do mechanika!”, ale jest nią: „chcę zanieść to do mechanika, ale urządzenie jest bardzo ciężkie, sam nie dam sobie rady – proszę, pomóż mi”. Oczywiście nie jest też prośbą: „rusz w końcu d… i potrzymaj mi to!”.
 
Istotę pokory wyraża, i prośbą o pokorę jest, znana wszystkim w AA, „Modlitwa o pogodę ducha”:
„Boże, użycz mi pogody ducha,
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić,
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić,
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”.
 
Proszę w niej Boga o pogodę ducha, abym dzięki niej, umiał godzić się z faktami i akceptować rzeczywistość taką, jaka ona jest, a przecież elementem tej rzeczywistości i faktem, są moje wady, słabości i ograniczenia, które wcześniej u siebie rozpoznałem. Będę też potrzebował odwagi, abym wykorzystując swoje mocne strony, które też już znam, zmieniał to, co rzeczywiście mogę zmienić. I najważniejsze – żebym potrafił odróżnić to, co mogę, na co faktycznie mam wpływ, od tego, co leży poza moim zasięgiem; żebym bezsensownie nie marnował sił i środków na działania, które nie przyniosą, bo przecież przynieść nie mogą, żadnych pozytywnych rezultatów, a jedynie rozczarowanie, rozgoryczenie i żal.
 
Wyraźne ślady pokory można także odnaleźć w starym, znanym AA-owskim powiedzeniu „najpierw sprawy najważniejsze”, które zresztą znakomicie koresponduje z „Modlitwą o pogodę ducha”. W swoim prostym, podstawowym znaczeniu mówi ono, że dopóki nie piję, wszystko jest możliwe. A więc dla mnie, jako alkoholika, utrzymanie abstynencji jest sprawą podstawową, dla której powinienem być gotów poświęcić i zrobić… no, jeśli nie wszystko, to na pewno bardzo dużo. Ale w „najpierw sprawy najważniejsze” kryje się również głębszy sens – mój czas jest ograniczony, ludzie nie żyją wiecznie. Nie jest to powód do umartwiania się, ale na pewno wymaga rozwagi, odpowiedzialności. Jeśli mam świadomość, że nie wszystko zdążę zrobić, nauczyć się, dowiedzieć, poznać, zrozumieć, doświadczyć, to może warto zastanowić się, rozważyć, co takiego jest dla mnie najważniejsze… teraz, dzisiaj. Tak, dzisiaj. Bo jutro… Starzy Chińczycy powiadają: „nie mów zbyt lekko o jutrze, może się ono okazać tak odległe, jak wieczność, albo… tak, jak wieczność bliskie”.
Wreszcie, jeśli kieruję do Boga rozmaite prośby, ale nie kiwnąłem palcem, żeby wykonać swoją część zadania, a więc natrętnie i nachalnie domagam się, żeby zrobił coś za mnie, bo… bo tak chcę!, to nie jest pokorne zwracanie się, ale – w najlepszym wypadku – naiwny koncert życzeń, zrozumiały i dopuszczalny być może u małych dzieci.
 
Krok Siódmy mówi tym, że czas wreszcie dorosnąć…