piątek, 20 sierpnia 2010

Wredna zagadka

Dawno, dawno temu, do popularnych gier i zabaw towarzyskich należało opowiadanie kawałów i  zagadek. W pewnym okresie bardzo modne stały się zagadki typu: „co mają ze sobą wspólnego…?” albo „czym się różni… ?”. Na przykład: czym się różni słoń od fortepianu? Najczęściej skonstruowane były one w taki sposób, że mało prawdopodobne było, żeby ktoś faktycznie odgadł prawidłową odpowiedź, a cała zabawa polegała na podaniu przez opowiadającego zabawnego rozwiązania.
Trochę później telewizja z setkami programów, komputery, Internet, kino domowe itp. właściwie zupełnie wyrugowały tego typu rozrywki z życia towarzyskiego. A szkoda…


Wredna zagadka, czyli… AA po mityngu AA

Kiedy podczas spotkania Intergrupy, jeden z kolegów rzucił hasło „AA po mityngu AA”, przyszła mi do głowy zagadka w starym stylu – co mają ze sobą wspólnego: samotność, wódka i mityng AA? Właściwie to może nie tyle samotność, jako stan ducha, co upodobanie do przebywania samemu. 
 
Najprościej jest chyba z wódką. Mój związek z nią, to historia wielkiej miłości; nieodwzajemnionej, zdradzonej, tragicznej i przeklętej. W alkoholu zakochałem się będąc mężczyzną trzydziestoletnim, nie była to więc miłość od pierwszego wejrzenia, jednak nie mam najmniejszej wątpliwości, że szukałem jej, w pewnym sensie rzecz jasna, już od wczesnego dzieciństwa. 
Od dziecka kochałem się też w samotności, prawie nigdy nie przeszkadzało mi przebywanie samemu w pustym domu. Z samotnością zżyłem się i oswoiłem ją tak bardzo, że odwdzięczała mi się niesłychaną wiernością; była ze mną nawet w tłumie, na zabawie, w towarzystwie przyjaciół i gdy byłem z kobietą.
Nigdy w życiu nie bałem się też ciemności. Właśnie w mroku, przy słabej widoczności, czułem się bezpieczny. Tak, ciemność też kochałem. Kochałem? Czy czas przeszły na pewno jest tu właściwy? Muszę o tym pomyśleć.
 
Ludzie często zastanawiają się, czy alkoholik w ogóle potrafi kochać, a tu proszę, jaki kochliwy ze mnie facet! To tylko siebie nigdy pokochać nie umiałem… Całe życie chciałem być kimś innym, kimś, kogo – nawet jeśli nie potrafiłem pokochać – przynajmniej bym lubił, akceptował, szanował. 
Całe moje życie, to historia różnych ucieczek, bo przecież ucieczka do butelki nie była ani pierwszą, ani jedyną. Prawie czterdziestu lat trzeba było, żebym zorientował się, że ja cały czas uciekam od siebie, tylko od siebie. A kiedy okazało się, że to się nie da zrobić i że pozostają tylko dwie drogi: albo… hm… zwrócić Bogu Jego dar, albo odszukać powody, dla których nie umiem wytrzymać sam ze sobą, a następnie, albo je usunąć, w jakiś sposób zmienić, albo wymyślić coś – zachowanie, działanie – co ewentualnie mogłoby stanowić przeciwwagę.
 
Ale… ja się tu rozpisuję na tematy oczywiste, a miało być przecież o zagadce. Cóż więc wspólnego mają ze sobą: samotność, wódka i mityng AA? Nie, wbrew pozorom nie miłość. Rozwiązanie zagadki: tylko kiedy jestem sam, albo pod wpływem alkoholu, albo podczas mityngu AA, z człowieka, którym naprawdę jestem, mogę stawać się kimś, kim tak bardzo chciałbym być, bohaterem swoich marzeń. 
 
A co z ideą „AA poza mityngiem AA”? Wydaje mi się, mam taką nadzieję, że stale będzie się rozwijać. Powstaną pewnie jakieś praktyczne rozwiązania, narodzą się pomysły… Chciałbym dożyć tych czasów, w których między Bugiem a Odrą stanie się jasne, że prawdopodobnie najmniej AA jest na mityngu AA.





Więcej w moich książkach

Uczciwość wobec siebie

„Zazwyczaj są to mężczyźni i kobiety, którzy z natury swojej nie są zdolni do zachowania uczciwości wobec samych siebie. Istnieją tacy nieszczęśnicy. To nie ich wina. Tacy się po prostu urodzili. Z natury swojej nie są zdolni pojąć, a tym bardziej rozwinąć, sposobu postępowania, który wymaga bezwzględnej uczciwości” – ten cytat z Wielkiej Księgi, czytany u nas na każdym prawie mityngu jako element scenariusza, latami sprawiał mi pewien problem. Nawet trochę współczułem tym „nieszczęśnikom”, bo wydawało mi się, że trzeba naprawdę bardzo poważnej choroby psychicznej, żeby utracić zdolność do uczciwości wobec samego siebie. Przyglądałem się uczestnikom mityngów i słuchałem ich uważnie, bo po prostu ciekaw byłem takiego „nieszczęśnika”; chciałem zobaczyć, na czym to polega, w czym się przejawia.


Uczciwość wobec siebie – o co tu chodzi?!

W ostatnim okresie picia często miewałem „przerwy w życiorysie”, „urwane filmy”, czyli po prostu palimpsesty. To było wyjątkowo nieprzyjemne, ale ostatecznie jednak zrozumiałe – w takiej sytuacji, kiedy autentycznie nie pamiętałem, co faktycznie robiłem, trudno było o uczciwość wobec siebie, ale jej brak wynikał przecież „tylko” z alkoholowej nieświadomości. Natomiast, kiedy nie piłem tydzień, miesiąc, czy rok, to przecież wiedziałem i pamiętałem, co robiłem dnia poprzedniego, gdzie byłem, z kim rozmawiałem, co mu powiedziałem. Oczywiście mogłem z jakiegoś powodu chcieć oszukać kogoś znajomego i upierać się, że wczoraj nie widziałem Kazia, jeśli faktycznie widziałem go, a nawet z nim rozmawiałem, ale przecież objawem obłędu byłoby, gdybym sam sobie wmawiał, że takiego spotkania nie było! W każdym razie ten brak uczciwości wobec samego siebie rozumiałem jako absurdalne wręcz zaprzeczanie – samemu sobie! – oczywistym faktom. To było zupełnie bez sensu i tym samym mnie nie dotyczyło, bo ja wprawdzie często, w początkowym okresie abstynencji, bywałem nieuczciwy wobec innych ludzi no, ale przecież nie wobec samego siebie. Zawsze dobrze wiedziałem, kiedy i co ukradłem, kiedy, komu i jak nakłamałem. A przynajmniej tak mi się wydawało…
 
Zdawałem sobie sprawę, że uczciwość ma jakiś związek z prawdą, jednak pojęcie prawdy, jakim dysponowałem i posługiwałem się całymi latami, i to już po zaprzestaniu picia, okazało się mocno okrojone, jakby spłycone do podstawowych faktów, oczywistych informacji. Ślizgałem się po powierzchni zdarzeń, nie sięgając do samego ich jądra, nie dociekając istoty, nie wnikając w najgłębszy sens.
Jeśli kiedyś pokora myliła mi się z cierpliwością, czy wyrozumiałością, to teraz uczciwość wobec siebie mieszała mi się z otwartością, szczerością, a wreszcie nawet z przestrzeganiem aktualnie obowiązujących przepisów, czy norm prawnych, na przykład kodeksu drogowego. Kompletne nieporozumienie.
 
Dopiero uważna lektura AA-owskiej literatury i rzetelna praca nad Krokiem Dziesiątym pozwoliły mi zaprzestać inwestowania sił, środków i zaangażowania, w rozważania, które nie przynosiły efektów. Jak to mówimy w AA – wyraźnie „rąbałem nie to drzewo”. Cóż z tego, że z zapałem i dobrą wolą?
W każdym razie dopiero wtedy zrozumiałem, do jakiej to uczciwości wobec siebie nie wszyscy ponoć są zdolni. Chodziło po prostu o właściwe rozpoznanie własnych intencji. O prawdziwe (!) odpowiedzi na dziesiątki pytań typu: „po co?”, „dlaczego?” itp.
 
Przykłady. Dlaczego pożyczałem pieniądze swojej przyjaciółce? No, bo była w potrzebie, bo przecież przyjaciele sobie pomagają… Jeśli nawet te odpowiedzi są prawdziwe, to pozornie, częściowo. To taka prawda na pokaz. Kiedy wreszcie postanowiłem być uczciwy wobec siebie zrozumiałem, że robiłem to, bo tak naprawdę chciałem ją do siebie przywiązać poczuciem wdzięczności, sprawić, żeby była ode mnie zależna.
Dlaczego chciałem zadośćuczynić synowi? Bo go w oczywisty sposób skrzywdziłem, a osobie pokrzywdzonej należy się przecież zadośćuczynienie – ładnie brzmi, prawda? Niestety, w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej, bo tak naprawdę, początkowo nie chodziło mi przecież wcale o niego, ale o mnie, a dokładnie o to, żeby się wreszcie jakoś pozbyć poczucia winy i wyrzutów sumienia, czyli – poprawić sobie bilans emocjonalny.
 
Takich przykładów mógłbym podać dużo więcej – niedawno pisałem o tym, jak własne lenistwo maskowałem cytatem z Wielkiej Księgi („Oczywiście, nie możesz podzielić się czymś, czego sam jeszcze nie masz”), ale nie o to przecież chodzi. Z ekshibicjonizmu moralnego też już wyrosłem.
Uczciwość wobec siebie okazała się w codziennej praktyce dużo trudniejsza, niż mi się początkowo wydawało. Jednak nadal i wciąż nie zamieniłbym jej na dawny strach przed utratą domu, pracy, zdrowia, życia… Ani nawet na zwykłego kaca.


Co oferuję bliźnim?

Jakże mógłbyś dać drugiemu człowiekowi coś, czego sam jeszcze nie masz? – zdanie to, w takiej bądź podobnej formie, figurowało w jednym z naszych starych scenariuszy; nadal i wciąż często powtarzane jest w środowisku. Przyjąłem je przed laty jako jeden z elementów mojego nowego życia; stało się dla mnie czymś oczywistym, normalnym i naturalnym. Wiele razy sam takiego zdania używałem, mnóstwo razy słyszałem je od innych AA-owców. Wydawało się jedną z fundamentalnych prawd AA. I bardzo długo nie odczuwałem żadnej potrzeby, by się nad nim jakoś głębiej zastanowić…


Cóż mogę dać innemu człowiekowi?

Miałem może ze dwa lata abstynencji, gdy w AA-owskim życiu zaczęło mi się trochę nudzić. Na temat Programu AA nie wiedziałem jeszcze nic ponad to, że jest czytany na początku mityngu, ale umiałem już utrzymywać abstynencję, na mityngi chodziłem regularnie i wydawało mi się, że są to kwalifikacje wystarczające, żeby być sponsorem. Wpadło mi wtedy do głowy, że może dobrze byłoby mieć jakiegoś podopiecznego – byłby to ktoś, kim mógłbym rządzić, przed kim się popisywać. W każdym razie pewna rozrywka. Jednak żaden chętny jakoś się nie zgłaszał, a ja byłem tym nieco zawiedziony, może nawet żywiłem szczyptę urazy do nowicjuszy, że się do mnie tłumnie nie zgłaszają, nie potrafią docenić moich niewątpliwie ważnych i cennych doświadczeń.
 
Po pewnym czasie sam zacząłem pracować ze sponsorem, jeździć do Strzyżyny, uczestniczyć w jakichś warsztatach, w każdym razie coś się wreszcie na temat Programu dowiedziałem. Odczułem wówczas ulgę, że wcześniej nikt się do mnie nie zgłosił, że nie zrobiłem komuś krzywdy swoją niewiedzą oraz pragnieniem dominacji. Tej ulgi starczyło mi na kilka następnych lat. Szczęśliwy, że nikt ode mnie nic nie chciał, miałem upragniony święty spokój. A jeśli chciał, to cytowałem powyższe zdanie, dodawałem coś tam na temat braku gotowości i… błogi spokój powracał. Wraz z samozadowoleniem oczywiście, bo przecież nie dość, że pochwaliłem się znajomością literatury i filozofii AA, to jeszcze wykazałem pokorę.
 
W ostatnim okresie, mam tu na myśli jakieś dwa-trzy lata, sytuacja w moim mieście diametralnie się zmieniła. Odnoszę wrażenie, że coraz częściej bywa tak, że alkoholików, którzy autentycznie pragną pracować na Programie i szukają do tego celu pomocy sponsora, jest dużo więcej, niż potencjalnych sponsorów. Przybywa też nowicjuszy, którym chyba warto byłoby pomóc nieco bardziej, niż tylko wręczając ulotki. W takiej właśnie atmosferze problem powrócił, jednak teraz jakby zmuszony zostałem do przemyślenia go poważniej i przypomnienia sobie – ale szczerze i uczciwie! – swojej wcześniejszej postawy.
 
Zdanie, o które chodzi, w naszej Wielkiej Księdze brzmi następująco: „Oczywiście, nie możesz podzielić się czymś, czego sam jeszcze nie masz” i jest ono logiczne i sensowne. Na szczęście, nikt w AA nie namawia mnie, ani nie zmusza, do rozdawania czegoś, czego nie mam. No, ale przecież nie zakazuje mi dawania innym tego, co mam! Czyżbym chciał aż tak bezczelnie „grać wariata”, żeby upierać się, że ja absolutnie nic nie mogę ofiarować drugiemu człowiekowi? Hola! Hola! Faktycznie, mogę nie mieć doświadczeń w realizacji Kroków i Tradycji, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mam zupełnie nic!
 
Za wyjątkiem trzech szczególnych przyjaciół, przez pierwsze 3-4 lata abstynencji nie dałem w AA nic nikomu. Bo trudno chyba za wartościowy dar uznać moje cotygodniowe pojękiwania, że po raz kolejny była awantura z byłą żoną, że zlew się zatkał, że syn wagaruje itp. Jednak głównie i przede wszystkim nie dawałem tego, co miałem i mogłem dać: czasu, uważności, zrozumienia, wyrozumiałości, zaufania, akceptacji… Nawet nie siliłem się, żeby pamiętać o czyichś urodzinach, imieninach, rocznicy trzeźwości; nikomu nie wysłałem kartki na święta. Dlaczego się tak działo? Bo mi się nie chciało, bo realizowałem „zdrowy egoizm”, bo przecież i tak liczyłem się tylko ja, a cała reszta ludzi miała być jedynie tłem bez większego znaczenia. Dokładnie tak, jak w okresie picia.
Nie mogłem z podopiecznym pracować poważnie na 12 Krokach? Zgoda, ale przecież latając przez dwa lata po mityngach coś już o tej Wspólnocie wiedziałem, mogłem więc z nowicjuszem usiąść i życzliwie wyjaśnić, co się na takich spotkaniach dzieje, co oznaczają poszczególne elementy, czemu one służą. Jakbym zupełnie zapomniał, nie przyjmował do wiadomości, że rozliczany będę nie tylko za zło, które wyrządziłem, ale i za dobro, którego nie czyniłem… choć mogłem.
 
Niestety, nie pierwszy raz zorientowałem się, że nawet element Programu AA, cytat z Wielkiej Księgi, potrafię wykorzystać do pielęgnowania i usprawiedliwiania swojego alkoholowego egocentryzmu. 





Więcej w moich książkach


czwartek, 19 sierpnia 2010

Krok 8 Programu 12 Kroków

Zrobiliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy i staliśmy się gotowi zadośćuczynić im wszystkim.
(ang. Made a list of all persons we had harmed, and became willing to make amends to them all.)

Jak rozumiem Krok 8 Programu 12 Kroków AA?

Krok Ósmy jest początkiem naprawiania, tam, gdzie to jeszcze możliwe, oraz budowania zupełnie od nowa, relacji i stosunków z innymi ludźmi, ale to jest chyba oczywiste i jakichś specjalnych wyjaśnień nie wymaga.
 
W sensie czysto „technicznym”, że tak to nazwę, pierwsza część Kroku Ósmego wydaje się stosunkowo łatwa do zrealizowania: kartka, długopis i… do dzieła: imię plus konkretna informacja, w jaki sposób tę osobę skrzywdziłem, następne imię, kolejny opis mojego działania itd. Tego, że jest tu też część druga, „staliśmy się gotowi zadośćuczynić” (chodzi tu o postawę i głębokie pragnienie zadośćuczynienia), wielu alkoholików, w jakiś magiczny sposób, początkowo nie dostrzega. Jak i ja. Ale, po kolei.
 
W wersji oryginalnej słowo „all” (wszystkich) występuje dwa razy – Zrobiliśmy listę wszystkich osób, które skrzywdziliśmy i staliśmy się gotowi zadośćuczynić im wszystkim – być może po to, żeby nie było żadnych wątpliwości, że lista ta ma dotyczyć całego życia, a nie tylko okresu picia, czyli dokładnie tak, jak to było w przypadku Kroku Czwartego. Przekonanie, że przed uzależnieniem i po ostatnim kieliszku, nikogo zupełnie nie skrzywdziłem, z rzeczywistością oraz faktami niewiele ma wspólnego. To po prostu iluzja.
Lista powinna być sporządzona w formie pisemnej: zrobiliśmy listę, a nie pomyśleliśmy listę. Listę robić należy przy pomocy sponsora, albo grupy alkoholików, pracujących wspólnie nad tym Krokiem. Nie znam ani jednego przypadku, w którym lista pomyślana nie wydłużyłaby się wydatnie w trakcie pisania jej z czyjąś pomocą i wsparciem – jest to więc następny krok na drodze zmierzającej do odkłamania własnego życia, rozstania z wyobrażeniami, wreszcie ostatecznego porzucenia fantazji (tworzonych przez uzależniony umysł na własny temat) na rzecz faktów.
Lista osób skrzywdzonych nie powinna zawierać ogólników, lecz same konkrety, jednak przestrzegam przed rozpisywaniem się zbyt szeroko. Kiedy – w dobrej wierze – chciałem uzupełnić swoją listę opisem złożonych okoliczności zdarzenia, szybko okazało się, że tworzę wyjaśnienie racjonalnie usprawiedliwiające moje zachowanie. Inna, równie niebezpieczna, pułapka polega na wyszukiwaniu argumentów typu: „no, tak, to prawda, skrzywdziłem go, ale przecież i on mi…” – to do niczego nie prowadzi i niczemu nie służy – poza samo usprawiedliwianiem się. Nawet, jeżeli prawdą jest, że skrzywdziłem osobę, która wcześniej, albo później, skrzywdziła mnie. Ten ktoś, być może, ma w tej chwili przed sobą swoją własną listę, na której wpisuje moje imię, ale jeśli nawet nie, to na jego zachowanie i postępowanie ja i tak wpływu nie mam. A Program „robi się” za siebie i dla siebie, a nie za kogoś i dla kogoś.
 
Przekonałem się też, że czasem spory problem stanowi zrozumienie samego pojęcia „krzywda”. Czym jest krzywda? Kiedy została wyrządzona, a kiedy nie? Definicji krzywdy na pewno znaleźć można w różnych miejscach wiele, ale ja, na swój użytek przyjąłem taką: krzywdą jest jakiekolwiek moje działanie, lub zaniechanie, które w jakikolwiek sposób narusza jakiekolwiek dobro innego człowieka. Stylistycznie nie jest to może zdanie najlepsze, ale za to jak jednoznaczne!
Działanie, lub zaniechanie – krzywdę mogę komuś wyrządzić wybijając mu zęby, ale również nie robiąc tego, co robić powinienem, na przykład nie opiekując się dzieckiem we właściwy sposób, nie zapewniając mu warunków do normalnego życia i rozwoju.
Jakiekolwiek dobro – dobra innych to oczywiście ich życie, zdrowie i mienie, ale nie tylko, bo także inne ich prawa, jak również i uczucia. Jeśli ktoś przez moje zachowanie płakał, wystraszył się, albo złościł, to tej osobie też wyrządziłem krzywdę, na przykład odbierając jej spokój.
 
Pewnego razu wracałem do domu w środku nocy, kompletnie pijany. Pomyliłem bramy w swoim bloku. Wdrapałem się jakoś na odpowiednie piętro, ale w niewłaściwej klatce schodowej. Próbowałem drzwi otwierać różnymi kluczami, jakie miałem przy sobie, a kiedy to mi się nie udało, zacząłem dzwonić i w końcu dobijać się do mieszkania sąsiadki. Wystraszyłem poważnie zarówno ją, jak i jej dziecko, które obudziło się i zaczęło głośno płakać. Tak – skrzywdziłem ich oboje. Przeze mnie się bali, zakłóciłem im spokój, obudziłem w środku nocy, naraziłem na stres. Skrzywdziłem też kasjerkę, której zrobiłem dziką awanturę, bo wydawało mi się, że źle mi wydała resztę, pracownika poczty, którego zwymyślałem nie pamiętam już nawet, za co, rejestratorkę w poradni zdrowia, na której wyżyłem się, wściekły na kolejki do lekarzy…
 
Kiedy znajomy usłyszał, jak opowiadam tego typu przypadki i historie, skwitował je słowami: „nie przesadzaj!”. Krzywda, według niego, to zbrodnia, gwałt, czy rabunek, a to, o czym ja mówiłem, to zwyczajne życie. Przesadzam? Nie, nie sądzę. Ale do słów „nie przesadzaj” mam uraz szczególny. Jeden tylko raz w życiu, tym bez alkoholu, pozwoliłem sobie ich użyć i obawiam się, że tę lekcję zapamiętam do końca życia. Ktoś, kogo okłamałem, zorientował się w moich krętactwach i powiedział mi wprost, że czuje się zraniony i dotknięty moim postępowaniem. Wtedy właśnie pozwoliłem sobie odpowiedzieć: „nie przesadzaj” i był to bardzo głupi pomysł. Usłyszałem ostatecznie mniej więcej coś w tym stylu: nie uczyli cię na terapii i w AA, że masz prawo do swoich uczuć? I co, wydaje ci się, że tylko ty masz takie prawo, a inni ludzie nie? No, to czemu próbujesz mi mówić, co ja mam czuć? Kto ci dał prawo oceniania moich uczuć i decydowania, które z nich są właściwe, albo przesadne? Wdeptał mnie w ziemię dokładnie. I zdecydowanie miał rację. Od tamtego czasu jestem przekonany, że bagatelizowanie i lekceważenie uczuć kogoś, kto mówi mi, że go skrzywdziłem, jest arogancją i kolejną krzywdą, jaką mu wyrządzam.
Był to ostatni raz, choć niestety nie pierwszy, kiedy próbowałem grać rolę Wszechmocnego Pana Boga i decydować za innych, jak dalece mogą się czuć przeze mnie skrzywdzeni i w jakim natężeniu. Jako, że poziom wyrządzonej przez siebie krzywdy ustalałem też ja sam, do mnie należała również oczywiście ocena, co się pokrzywdzonemu, ewentualnie, należy w ramach zadośćuczynienia.
 
Czy na wykazie osób, które skrzywdziłem, powinno się też znaleźć moje imię? Na samym początku terapii odwykowej, podczas pracy nad zadaniem o charakterze nieco zbliżonym do problematyki Kroku Ósmego, kiedy właśnie tworzyliśmy listy osób pokrzywdzonych, prowadzący zajęcia zaznaczył z naciskiem, żebyśmy nie zapomnieli wpisać tam także sobie. To wpisałem. Od tego czasu mnóstwo razy stykam się z koncepcją traktowania samego siebie, jako pokrzywdzonego… przez samego siebie. Przyznam jednak, że chociaż różne moje działania odpowiadają definicji krzywdy, jaką się posługuję, to jednak nigdy nie czułem się swoim alkoholizmem sam przez siebie skrzywdzony. Powtarzam jednak, że nie chodzi mi tu o jakąś racjonalną argumentację, ale właśnie o poczucie krzywdy, a dokładniej, to o jego brak. Ale… nie jest to dla mnie problem istotny, spierał się nie będę. Natomiast zupełnie nie zgadzam się z konsekwencjami takiego rozumowania – jeśli zostałem pokrzywdzony, cóż z tego, że przez siebie, to z założenia należy mi się teraz zadośćuczynienie. Wizja alkoholika, który do końca życia, stale i wciąż, zadośćuczynia sam sobie za alkoholizm, wydaje mi się co najmniej absurdalna.
 
Mam już gotową listę wszystkich osób, które skrzywdziłem. Czas na dużo trudniejszą część zadania, bo teraz mam jakoś stać się gotowym do zadośćuczynienia osobom pokrzywdzonym. Nie znam, niestety, żadnego radykalnego sposobu osiągania takiej gotowości, nie wiem nawet, czy taki istnieje. W moim przypadku, był to dość długi proces stopniowej ewolucji przekonań, sposobu myślenia, zdolności współodczuwania. Myślę, że był to połączony efekt pracy „na Programie”, doświadczeń innych, których słuchałem podczas mityngów AA, lektury, różnych warsztatów, rozwoju osobistego.
Pierwsze działania podejmowałem – aż wstyd się przyznać – dla własnej wygody, dla poprawienia sobie komfortu psychicznego. Niedaleko mnie mieszka kobieta, którą w okresie picia, skrzywdziłem w sensie, powiedziałbym, zawodowym, chodziło bowiem o naruszenie praw pracowniczych. Widywałem ją dość często na ulicach i w pobliskim centrum handlowym. Nie czułem się gotowy do żadnego zadośćuczynienia, ani nawet do rozmowy z nią, ale w pewnym momencie miałem już po prostu dosyć udawania, że jej nie widzę, lub nie poznaję, przechodzenia na drugą stronę ulicy, odwracania wzroku itp., tak więc pewnego razu, kiedy nieomalże wpadliśmy na siebie w pustym sklepie, ukłoniłem się, przywitałem, upewniłem, że mnie pamięta i poprosiłem o rozmowę. Trwała ona – stanęliśmy po prostu w spokojniejszym miejscu przed sklepem – kilkanaście minut no, może dwadzieścia. Okazało się, że tylko tyle trzeba było, nic więcej. Rozmowa, wyjaśnienia, przeprosiny. Od tego wydarzenia minęły lata. Kłaniamy się teraz sobie przy każdym spotkaniu – może bez serdeczności, ale… życzliwie.
 
Moja gotowość do zadośćuczynienia opiera się obecnie na kilku elementach składowych, powiedzmy, że są to tylko moje osobiste i prywatne przekonania na ten temat. Wynikają one zarówno z własnych doświadczeń życiowych, jak również wniosków, jakie wyciągnąłem z historii zasłyszanych od innych alkoholików – zwłaszcza o nieudanych próbach zadośćuczynienia.
 
Osobom, które skrzywdziłem, moje zadośćuczynienie się po prostu należy. Ja nie robię im w ten sposób żadnego prezentu, łaski, czy przysługi – najzwyczajniej w świecie jestem im to winien. To jest mój obowiązek, a oni do mojego zadośćuczynienia mają prawo. Stąd wynika zasada podstawowa, może nawet najważniejsza – zadośćuczynienie jest dla ofiar, a nie dla katów. Zadośćuczynić mam dlatego, że skrzywdziłem, a nie po to, żeby poprawić sobie nastrój, pozbyć się wyrzutów sumienia i poczucia winy.
Przez całe lata fundowałem swoim bliskim horror zamiast normalnego życia. Jeśli teraz zacząłem się wreszcie zachowywać w sposób mniej więcej normalny, no, a przynajmniej nie piję, to nie znaczy jeszcze, że przez samo to zadośćuczyniam. Abstynencja nie stanowi zadośćuczynienia, a normalność to jedynie stan, w którym nie zaciągam dalszych i kolejnych długów (czy aby na pewno?), natomiast stare zobowiązania nadal czekają na uregulowanie.
Wyjątkowo długi, przeciągający się czasem nawet na całe lata, brak gotowości do zadośćuczynienia nie jest usprawiedliwieniem, ale wprost przeciwnie, kolejną krzywdą. To tak, jak dług, który rośnie; z czasem odsetek przybywa. Czasem wydaje nam się (nawet na to liczymy), że wierzyciel o nas zapomniał. W jakichś drobnych sprawach, może nawet być to prawdą, ale w tych poważniejszych, na taki cud raczej bym jednak nie liczył. Pouczające i jednocześnie bardzo smutne bywają opowieści o związkach, które przetrwały kilkanaście lat kasacyjnego picia, ale rozleciały się po kilku latach abstynencji. Ciekawe z jakiego powodu, prawda? Przecież pan domu już nie pije, a więc co się stało?! Ech! To na pewno wina żony, nie chciała chodzić na terapię dla współuzależnionych, nie rozwijała się, nie dotrzymywała kroku trzeźwiejącemu alkoholikowi… Wyjątkowo zgrabne wyjaśnienie, nieprawdaż? Tylko, dlaczego ja w nie już nie wierzę?
 
Ważnym elementem budowania gotowości do zadośćuczynienia osobom skrzywdzonym jest proces, im bardziej zaawansowany, tym lepiej, rozstawania się z żywionymi urazami. Temat ten zostawiłem na koniec rozdziału celowo i dlatego, żeby swoją listę uraz zdecydowanie oddzielić od listy osób pokrzywdzonych. Wspominałem już o realnie istniejącym ryzyku „przepychanek” typu: no, tak, ja mu… ale przecież wcześniej on mnie… Zdecydowanie i na pewno, nie tędy droga.
Własnym urazom zacząłem się przyglądać już podczas pracy nad Krokiem Czwartym. W Krokach Sześć i Siedem też poświęcałem im czas i uwagę. Jeżeli ktoś nie zajmował się własnymi urazami wcześniej, to teraz jest na to najwyższa pora.
Okazuje się, że baczne przyjrzenie się urazom żywionym do osób, ale także urzędów, instytucji, Boga, czy choćby losu, zrozumienie mechanizmu rodzenia się uraz, przekonanie o potrzebie rozstania z nimi, nauka i praktyka wybaczania krzywdzicielom, znakomicie i niezwykle skutecznie pomagają „stać się gotowym” do własnego zadośćuczynienia oraz do przyjęcia ewentualnego wybaczenia.
 
Własne urazy można zwykle zakwalifikować do jednej z dwóch grup: pierwsze mają podstawy realne, drugie wynikają z mylnych przekonań i wyobrażeń. Przykład: pożyczyłem Iksińskiemu książkę, a on mi jej nie oddał. Po prostu mnie okradł. Wykorzystałem wszelkie prawne i legalne sposoby, żeby odzyskać swoją własność, ale mi się nie udało. Iksiński chwali się moją książką i śmieje mi się w twarz. Żywię do niego głęboką urazę. Przykład drugi: moja żona nigdy nie upiekła dla mnie tortu. Nie wpadło mi wprawdzie do głowy powiedzieć jej, że lubię torty, ani spytać, czy umiałaby to zrobić, ale… urazę do niej o to mam i od lat skrzętnie ją w sobie pielęgnuję.
Może się to wydawać paradoksalne, ale w tych rozważaniach uzasadnienie urazy, lub jego brak, nie ma właściwie żadnego znaczenia. Uraza może się wydawać jak najbardziej usprawiedliwiona, ale… co z tego?
 
Kiedy przypominam sobie swoje dawne urazy, a także i te, którym nadal czasem jeszcze zdarza mi się ulegać, odnoszę wrażenie, że postępowałem, jak człowiek, który z zemsty najadł się trujących grzybów i teraz czeka, aż jego wroga zacznie boleć brzuch, czyli: „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Moje nieprzespane noce, podczas których knułem coraz to nowe plany zemsty, złość, żal, poczucie krzywdy, kosztują tak naprawdę tylko mnie. Iksiński przecież nic o nich nie wie, a nawet gdyby, to niewątpliwie i tak zupełnie by go to nie obeszło. Tak więc najpierw pozwoliłem, żeby skrzywdził mnie Iksiński, a teraz krzywdzę już siebie sam. A książki, jak nie miałem, tak nie mam. Przecież to bez sensu!
Nie twierdzę, że sposób powyższy, oparty na pokorze: nie jestem w stanie zmienić rzeczywistości, a więc „odpuszczam”, przestaję marnować siły i środki na coś, czego nie mogę zmienić, jest skuteczny zawsze. Czasem urazy są tak głębokie, że nawet najbardziej racjonalne ich traktowanie w zasadzie niewiele zmienia. Tak, to jest prawdą, tym niemniej zawsze bardzo uważnie staram się przyglądać swoim urazom i sprawdzam, czy faktycznie sam nie potrafię się ich pozbyć, czy może tak naprawdę nie chcę, bo są mi do czegoś potrzebne. Przed wielu laty usłyszałem skierowane do siebie pytanie: „jak długo jeszcze chcesz grać rolę ofiary?” i – w formie przestrogi – pamiętam ją do dziś.
 
Jeżeli mam „uporządkowany” temat własnych uraz, jeśli już umiem i chcę wybaczać, to jest też nadzieja, że i z zadośćuczynieniem osobom, które ja skrzywdziłem, będę sobie w stanie, we właściwy sposób, poradzić. Tylko nadzieja…





Więcej i szerzej w książkach „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.