poniedziałek, 20 września 2010

Wietrzenie poglądów

Przeczytałem w życiu mnóstwo książek. Wiele z nich po kilka razy. Niektórzy ludzie nie są w stanie tego zrozumieć i powroty do przeczytanych już lektur uważają za zupełną stratę czasu. Powodów takiego właśnie stylu mojego czytania jest oczywiście wiele, ale szczególnie ważne wydaje mi się to, że przy każdym następnym, zawsze w książce odkrywam coś nowego, coś, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi, coś, co przeoczyłem – zazwyczaj zupełnie nie wiem, jak i czemu. Poza tym, i to jest nie mniej istotne, ja sam przecież zmieniam się wraz z upływem czasu, a więc nic dziwnego w tym, że po latach, te same lektury wydają się czasami zawierać niezupełnie tą samą treść.


Wietrzenie poglądów

Korzyści wynikające z powrotów do pewnych książek są mi znane w sumie od zawsze. Korzyści płynące z powrotów do własnych przekonań, opinii, poglądów, sądów, ocen, różnych „prawd”, które wydawały się nienaruszalne od dzieciństwa, albo też nabytych jeszcze w czasach nałogowego picia, ewidentne zyski z ich wnikliwej, trzeźwej weryfikacji, są dla mnie stosunkowo nowe, lecz równie cenne i ważne. Proces ten nazywam w skrócie „wietrzeniem poglądów”.
 
A jeśli już mowa o wnikliwości, to w praktyce okazała się ona nie aż tak ciężkim wyzwaniem, jak się tego na zapas obawiałem i dość często sprowadza się po prostu do uszeregowania faktów w odmiennym niż dotąd porządku. Najprostszy przykład: piję, bo mam problemy, czy może… mam problemy, bo piję?
 
O ile jednak, czytając po raz kolejny naszą Wielką Księgę, odkrywam w niej stale coś nowego, to z „wietrzeniem poglądów” sprawa nie jest aż taka prosta. Ten, hm… zabieg okazał się w praktyce jakoś wyjątkowo mało efektywny w stałej, niezmiennej od lat, grupie wiecznie tych samych mityngowych koleżków. Ale i na to znalazłem sposób w myśl zasady: „dla chcącego, nic trudnego”. Okazji do takiej weryfikacji przekonań, niezbędnej do tego celu motywacji, dopingu wreszcie, poszukuję na mityngach grupy innej niż ta, na którą zwykle chodzę, spotykając się z wyjątkowymi ludźmi w Woźniakowie, czy wreszcie poprzez kontakty internetowe.
 
Niedawno miałem okazję zastanowić się głębiej nad popularnym w naszym środowisku powiedzeniem, że alkoholik to ktoś, kto nie radzi sobie z emocjami. Czy w okresie picia nie radziłem sobie z emocjami? Ależ świetnie sobie radziłem! Przecież odkryłem do tego celu cudowny środek, działający skutecznie prawie zawsze: alkohol. To dzięki niemu mogłem się czuć wesoły wtedy, gdy byłem smutny, albo też jeszcze bardziej smutny, gdy taką miałem właśnie potrzebę i fantazję. Alkohol znakomicie radził sobie ze wstydem, poczuciem winy, wyrzutami sumienia, skrępowaniem, zakłopotaniem, frustracją, litością, niechęcią, poczuciem niższości, lekceważeniem, odrzuceniem, samotnością, cierpieniem. Fantastycznie uwypuklał i potęgował radość, czułość, zadowolenie, zapał, entuzjazm, miłość… 
Tylko z jednym sobie nie radził na dłuższą metę zupełnie – ze strachem, lękiem. W końcu doszło do tego, że przestawałem się bać – całkiem realnych konsekwencji picia, albo rzeczy zupełnie urojonych – właściwie tylko wtedy, gdy byłem do nieprzytomności pijany. Tylko jaki sens ma takie życie? W każdym razie warto chyba, żebym uważnie przemyślał, z jakimi uczuciami i emocjami tak naprawdę miałem i mam problem.
 
Inny przykład to znane powszechnie w środowiskach AA: „ tylko jeden dzień na raz”, „tylko dzisiaj”. Czy potrzebowałem Anonimowych Alkoholików, by żyć w myśl tej zasady? Korzystałem z niej przecież nieomalże przez cały okres kasacyjnego picia i może w tym właśnie był problem – nie widziałem nigdy dłuższego okresu, ciągu powiązanych zdarzeń, ale pojedyncze, jakby oderwane od siebie epizody. Nie potrafiłem „zobaczyć” trzech lat swojego pełnego alkoholu życia, bo przecież to tylko dzisiaj rzygałem na przyjęciu u znajomych, tylko dzisiaj zasnąłem w łazience, tylko ten jeden wyjątkowy raz spiłem się tak, że musiałem nocować w pracy. Zawsze był tylko ten jeden dzień, bo jutro… Jutro na pewno będzie zupełnie inaczej. 
Czy powinienem nadal pozwalać sobie na luksus niezastanawiania się, jakim echem odbiją się jutro moje dzisiejsze działania?
 
Przypadek kolejny (i ostatni, obiecuję) dotyczy „Modlitwy o pogodę ducha”, którą oczywiście znam na pamięć i mogę recytować nawet obudzony w środku nocy:
 
„Boże, użycz mi pogody ducha, 
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, 
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, 
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”.
 
Przyznam z pewnym skrępowaniem nawet, że latami starałem się godzić z tym, czego nie mogłem zmienić, stawać się człowiekiem odważnym, bym zmieniał to, co mogę zmienić i wreszcie uczyć się odróżniać jedno od drugiego. Starałem się i czekałem. Efektów jakoś nie było, więc jeszcze bardziej starałem się i nadal czekałem. Czekałem na tę obiecaną pogodę ducha oczywiście. Wreszcie dotarło do mnie, że pewnie się już nie doczekam i mało brakowało, bym uznał, że to moja wina – widocznie o te trzy elementy (pogodzenie, odwagę i mądrość) za słabo się staram. A może nie jestem godzien? Może nie zasługuję? Już sobie zaczynałem całkiem nieźle „dokopywać”, kiedy właśnie przy okazji kolejnego „wietrzenia poglądów” zorientowałem się, że stworzyłem na swój użytek jakąś zupełnie absurdalną interpretację tej modlitwy, że klepałem ją na mityngach tysiąc razy, a nawet nie zadałem sobie trudu, żeby ją ze zrozumieniem i uważnie przeczytać. I jeszcze zastanowić się, co czytam…
 
W każdym razie modlitwa ta nie obiecuje pogody ducha ludziom, którzy będą się godzić, będą odważni i będą umieli odróżniać. Jest dokładnie odwrotnie. Proszę w tej modlitwie o pogodę ducha, ABYM umiał się godzić, ABYM miał odwagę, ABYM miał mądrość niezbędną do odróżniania jednego od drugiego. Ta sławetna pogoda ducha jest więc środkiem do celu, a nie samym celem!
Wydaje mi się (teraz jestem taki mądry!), że ludzie normalni, trzeźwi, obdarzeni zdrowym rozsądkiem, proszą o łopatę, aby wykopać dziurę. Ale ja jestem alkoholikiem, więc całymi latami starałem się jakoś stworzyć dziurę, żeby… w nagrodę otrzymać łopatę. Czasem nie wiem doprawdy, czy mam się z siebie śmiać, czy płakać… 
 
Ale uwaga! „Wietrzenie poglądów” nie oznacza wywalania wszystkiego na śmietnik, albo obracania do góry nogami (o 180 stopni). Porównuję to czasem do porządków robionych w szafie. Przy takiej okazji wyrzucam zwykle w sumie nie aż tak wiele, ale jest to znakomita okazja, by stwierdzić, że na przykład: w kamizelce będę jeszcze chodził, ale jak schudnę, spodnie nadal są zdatne do użytku, choć trzeba je załatać, w marynarce brakuje guzika, koszulę wystarczy tylko odprasować; ostatecznie okazuje się, że tylko ze swetra zdecydowanie wyrosłem, nie pasuje już na mnie, wyszedł z mody, a więc rezygnuję z niego ostatecznie i nieodwołalnie. 
 
I tylko czasem żałuję, że rezygnacja z niektórych moich poglądów, opinii i przekonań nie jest tak łatwa, jak rozstanie ze starym ciuchem…


Warsztaty Kroków AA

Muszę też przyznać, że wielokrotnie byłem przykładem członka AA, zadowolonego z siebie, a jednak skostniałego. Wiedziałem, że Wspólnota AA powinna być ciągle giętka, gotowa do zmian /…/ zdolna zaspokoić indywidualne potrzeby nowo przybyłych alkoholików. Wiedziałem też, że nasze oklepane frazesy, jak stać się trzeźwym, muszą być każdego dnia odświeżane, a nie napuszone, gdyż każdy dzień jest nowy i inny. Ale zamiast robić to, działałem jak przestraszony osioł, który nie chce iść przez nowy stalowy most, gdyż nie jest on podobny do starego, koślawego.
Nie, to nie ja jestem autorem tych zdań; pojawiły się kiedyś w Grapevine. W drodze do trzeźwości pomogły mi ruszyć tyłek z miejsca więcej razy, niż głośno chciałbym to przyznać.


Warsztaty Programu Dwunastu Kroków AA

Dobrze wiem, że rozwój to zmiana, że na zmiany muszę być gotowy, że potrzebna mi jest determinacja w działaniu, że… itd. itp., ale to że wiem, czasem nie wystarczy. Zwłaszcza, jeśli te wszystkie piękne deklaracje pozostają pustymi frazesami, bo ja, jak ukwiał, najchętniej przyssałbym się do podłoża w jakimś spokojnym i wygodnym miejscu i z niego nie ruszał. No, chyba żeby mi karmy zabrakło, albo zrobiło się za gorąco.
Kiedy się na czymś takim przyłapię, zwykle okazuje się, że winę ponoszą moje wady charakteru. Głównie i przede wszystkim lęk przed zmianami, ale także zwykłe lenistwo i wygodnictwo. Bo i po co zmieniać cokolwiek, jeżeli jest tak bezpiecznie, przyjemnie i milutko?
Na taką okoliczność miewam też inne powiedzonka: „Statki są bezpieczne w porcie, ale nie po to je zbudowano, by tam stały”, albo „Trucizna czai się w stojącej wodzie”.
 
 
Nie wiem, kto i kiedy zorganizował w Polsce pierwsze warsztaty Kroków, ale nie to jest najważniejsze, bo wydaje mi się, że i tak największe piętno na warsztatach tego typu odcisnęła Strzyżyna i model, który tam został przez alkoholików wypracowany. Pobyt w ośrodku w Strzyżynie trwał dni dwanaście, albo trzynaście, alkoholicy pracowali przez cały ten czas w małych, czasem zaledwie trzy-czteroosobowych grupach, a Kroki, nad którymi pracowali uczestnicy warsztatu, podzielone były na następujące grupy: 1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12.
 
Mijały lata. Program „strzyżyński” zaczęto realizować także w innych miejscowościach, skróceniu ulegał czas trwania warsztatu, zwiększała się liczebność grup, modyfikacji ulegały same materiały… Co dziwne, jeden element nigdy nie uległ zmianie: grupy Kroków. Nadal i wciąć było to: 1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12. Warunki ulegały drastycznym zmianom, ale „1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12” było jak opoka. 
Po jakimś czasie model ten zaczął niepostrzeżenie przenikać także na mityngi. U nas zawsze tematem głównym jest, odpowiedni dla danego miesiąca, Krok i Tradycja, ale kiedy w maju ktoś mówił o Kroku 4 i 5 razem, nikt nie oponował. Kiedy w lipcu uczestnicy mityngu wypowiadali się na temat Kroków 6 i 7, wydawało się, że tak właśnie ma być. 
Nie dostrzegałem tego procesu latami. Dokładnie do maja 2010. Wtedy właśnie przekonałem się, że w tym temacie (bo w innych może niekoniecznie) jestem ukwiałem. Że przyrosłem do modelu „1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12” tak bardzo, że nie tylko nie jestem gotów na jakąś zmianę, ale nawet na myślenie o niej.
 
Kiedy zacząłem zastanawiać się nad materiałami do jesiennych warsztatów Kroków, złapałem się na tym, że odruchowo i automatycznie (czytaj: bezmyślnie) planuję je według schematu „1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12”. Zdrętwiałem. Warsztat ma trwać dwa dni, a nie dwa tygodnie, w grupach będzie pewnie co najmniej po kilkanaście osób, materiały są zupełnie inne, także odmienny system pracy, a ja zaczynam tworzyć w myślach grupy Kroków 1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12. Uf! Poczułem się jak kowal, którego przeniesiono w czasie o ćwierć wieku i który stoi teraz z podkowami w ręku przed samochodem i nie bardzo wie, co ma z nimi i z sobą teraz zrobić; biedny człowiek, nie jest w stanie dostosować się do zmian, ani im sprostać.
Czy można dostrzegać tylko określone grupy drzew, ale nie widzieć już lasu? Czy można dostrzegać tylko pewne, i zawsze takie same, grupy Kroków, ale coraz słabiej widzieć sam Program? Zrobiło mi się gorąco. „Siłą Wspólnoty i nadzieją dla osób uzależnionych jest Program” – czytamy w naszym scenariuszu. Program AA, a nie określone grupy Kroków! Podopiecznym mam „pokazać” Program. Program, a nie grupy Kroków! I wreszcie żyć mam Programem, a nie grupami Kroków…
 
Okazało się, że nawet próba wyobrażenia sobie czegoś innego, niż „1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12” sprawia mi problem – oj, przyrosłem w tym miejscu na amen. Trochę łatwiej zrobiło się dopiero wtedy, gdy odwołałem się do swoich doświadczeń. Ale nie z warsztatowego poznawania Kroków, ale z ich praktycznej realizacji, z wdrażania w życiu. Co tutaj – i z czym – sensownie się łączy? Co z czym stanowi logiczną całość? Co jest następstwem czego?
 
Żaden warsztat nie trwa rok , bo tyle pewnie byłoby potrzebne, żeby można się było na nim zapoznać ze wszystkimi Krokami i innymi elementami Programu AA. Poza tym musi być też czas na wdrożenie pewnych rozwiązań w życiu, zanim przystąpi się do następnych zadań. Tak więc JAKIŚ podział na grupy istnieć musi. Tylko jaki? Ostatecznie doszedłem do wniosku (zajęło mi to kilkanaście tygodni), że gdyby to zależało tylko ode mnie, zorganizowałbym pewnie warsztat z Krokami zestawionymi w taki sposób:
 
- Kroki 2-3, albo nawet 1-3, jednak z mocno ograniczoną tematyką Kroku 1. Jeśli uczestnicy trafili na warsztat, to z własną bezsilnością wobec alkoholu musieli się już boleśnie zderzyć. A na hadcorowe opowieści z czasów picia, bo do tego często sprowadza się udowadnianie sobie nawzajem bezsilności, chyba trochę szkoda czasu. Problemem większym, w moim przypadku i u wielu moich znajomych, były na początku kwestie związane z Siłą wyższą, wiarą i powierzaniem. Tu koncentrowałbym maksimum wysiłku.
 
- Kroki 4-7, albo 4-7 + 10. Czemu tak? Bo rozpoznanie wad charakteru i istoty błędów (Krok 4), powierzenie ich (Krok 5), budowa gotowości do rozstania z nimi (Krok 6), samo rozstanie (Krok 7) i bieżąca kontrola i korekta używanych nadal wad charakteru (Krok 10), stanowią – według mnie – układ sensowny, łączący się w sposób naturalny w pewną spójną całość. 
Tyle „materiału” nie zmieści się w przeznaczonym na to czasie? Może i tak, ale zamiast redukować liczbę Kroków, może dałoby się zmniejszyć liczebność grup? Grupa pięcioosobowa pracuje zupełnie inaczej, niż piętnastoosobowa – wiem coś o tym, przerabiałem obie opcje w praktyce.
 
- Kroki 8-12. Lista osób skrzywdzonych (Krok 8) i praktyczne, realne zadośćuczynienie im (Krok 9), jako początek przenoszenia uwagi z siebie samego na innych ludzi. Dalej – nauka rozpoznawania intencji własnych działań (Krok 10, tak, tu też 10!) i korekta tych intencji (Krok 11). Wreszcie Krok 12; zwrot się dokonał, ruszam do ludzi. I to wszystkich ludzi, a nie tylko alkoholików. Przestałem być już zagrożeniem dla społeczeństwa, mogę więc do niego wrócić. 
 
Gdyby to zależało tylko ode mnie… No, ale nie zależy. Na szczęście, albo na nieszczęście – któż to wie? Dopóki ktoś, gdzieś, nie spróbuje porzucić schematu „1-3, 4-5, 6-7, 8-9, 10-12” podczas kilkudniowych warsztatów „krokowych”, nigdy się przecież tego nie dowiemy. Stojąc na starym, koślawym moście i z tej perspektywy oceniając nowy most, stalowy, nigdy tego nie sprawdzimy, bo tak teoretycznie, to się po prostu nie da. Podobnie jest z jazdą na rowerze, czy nauką pływania.
 
Ja wiem jedną, nie… dwie rzeczy. Wiem, że objawem obłędu jest oczekiwanie odmiennych efektów, przy niezmienionych działaniach. I wiem, że nawet jeśli zmiany ostatecznie nie nastąpią, ja jestem na nie faktycznie gotowy. Tak, oderwałem się, znów mam swobodę ruchów, znów droga do rozwoju jest dla mnie dostępna.





Więcej w moich książkach

Egzamin z trzeźwości

Na stronie pewnego portalu o tematyce satyrycznej znalazłem pytanie: „Gdyby każdy z nas otrzymał możliwość wykonania jednego strzału w stronę osoby, której nienawidzimy, jak myślisz… Przeżyłbyś?”. Ja jestem Meszuge, a więc zamiast pośmiać się z tego żartu radośnie i wesoło, a po chwili zapomnieć go na zawsze, zacząłem rozważać możliwe odpowiedzi na to pytanie – pomijając już absurd samego założenia, to znaczy możliwość bezkarnego zastrzelenia jednej znienawidzonej osoby.
Czy przeżyłbym? W najgorszym okresie mojego destrukcyjnego picia, bardzo możliwe, że nie. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby wtedy znalazły się osoby, choćby jedna-dwie, które w określonych sytuacjach, nienawidziły mnie tak bardzo, że – mając gwarantowaną bezkarność – zastrzeliłyby mnie, jak wściekłego psa. No, ale przeżyłem, nie piję od kilkunastu lat. A jak sytuacja przedstawia się teraz? Porzucając zwariowane pomysły na temat strzelanin, zająłem się tematem dotyczącym pewnego sprawdzianu…


Egzamin z trzeźwości

Słyszałem kiedyś teorię, że trzeźwość nie jest stopniowalna, to znaczy, albo się trzeźwym jest, albo nie i nie dotyczyło to bynajmniej stanu „po spożyciu”. Ja miałem na ten temat inne zdanie, ale wtedy nie umiałem jeszcze podać żadnego sposobu mierzenia, czy oceniania poziomu trzeźwości alkoholika, który nie pije już… jakiś czas. Niedawno wpadło mi do głowy, że na swój prywatny użytek mogę, jako swego rodzaju „miarki”, użyć 12 Kroków, a przynajmniej niektórych z nich. Jest to w końcu Program, który znam, rozumiem, któremu ufam, który w pewnej mierze zrealizowałem oraz realizuję nadal. 
 
Miałem kilka-kilkanaście miesięcy abstynencji czyli, według teorii znajomego, od takiego właśnie czasu byłem trzeźwy. Miałem nową, dobrze płatną pracę (poprzednią straciłem przez picie), chodziłem często na mityngi. Wspomnienie ostatniego picia wyraźnie zblakło, nie przemykałem się już po domu jak cień, zawstydzony, przygnieciony wyrzutami sumienia i poczuciem winy. Wtedy się zaczęło…
Pretensje, wyrzuty, histeryczne wrzaski, a nawet ordynarne wyzwiska były u nas w domu na porządku dziennym. Prowokowałem awantury nieomalże codziennie. O co? Ależ o wszystko! Dokładnie wszystko miało być tak, jak ja sobie tego życzę. W drobiazgach czasem mi domownicy ustępowali, dla świętego spokoju i jeżeli mogli, ale prędzej czy później (raczej prędzej) wyskakiwał jakiś „grubszy” problem. Zwłaszcza, że co trochę, samowolnie podejmowałem decyzje, które jak najbardziej pozostałych domowników dotyczyły. Oni mogli się starać kłaść zapałki w kuchni tam, gdzie kazałem, ale kiedy bez jakiegokolwiek porozumienia z nimi (chodzi tu o byłą żonę i dorosłego syna) kupiłem nową pralkę i domagałem się, żeby natychmiast zwrócili mi stosowną kwotę – wybuchała koszmarna chryja. Czemu zresztą trudno się dziwić. Swoją samowolą i arogancją doprowadzałem ich do szału.
Dodam, że w pracy także próbowałem dyrygować współpracownikami, samowolnie podejmując decyzje dotyczące ich zadań, albo sposobu ich realizacji. Wojowałem też z urzędami, instytucjami, sklepami… 
Prawie wszystkim w swoim otoczeniu przydzieliłem podrzędne role statystów w filmie, w którym grałem rolę główną i który oczywiście sam reżyserowałem. 
 
Czasem, kiedy awantury przekraczały już wszelkie pojęcie, a także moją wytrzymałość, przepraszałem domowników, jednak nie chodziło mi w tym momencie o nich, lecz o poprawienie samopoczucia sobie, bo przecież do żadnych zmian nie byłem zdolny. Zresztą, nawet nie dostrzegałem takiej potrzeby.
Zdarzało się, że umęczony domowym piekłem, pozornie ustępowałem. Ustalałem wtedy i przydzielałem domownikom zakres obowiązków i odpowiedzialności. Obiecywałem nie ingerować w sprawy, które im powierzyłem. Piszę „pozornie”, bo to się w tamtym okresie nigdy nie udało. Zrzekałem się sprawowania kontroli w jakiejś dziedzinie, przekazywałem kierownicę (porównanie do kierownicy wymyślił przyjaciel i bardzo mi się ono podoba), ale najdalej po kilku dniach, znów za nią szarpałem, czyli znów rządziłem. Wszystkimi i wszystkim. A przynajmniej się starałem i próbowałem. I bardzo często działo się to w imię ich, albo wspólnego dobra – tak to wówczas rozumiałem.
 
„Egoizm, egocentryzm, koncentracja na samym sobie…” – i wynikająca z nich monstrualna samowola. Podejmowałem wiele różnych decyzji, ale nawet do głowy mi nie wpadło konsultować je z kimkolwiek, wcześniej uzgodnić, jakoś się porozumieć – choć dotyczyły one innych ludzi, nie tylko mnie samego.
 
Obecnie, poprzez pryzmat Programu, tamten czas, wydarzenia, własną postawę i zachowanie oceniam w przybliżeniu tak…
 
- Kroki 11 i 12 – zupełnie nie ma o czym mówić, to nie ta „bajka”. Zero.
 
- Krok 10 – nigdy wcześniej nie przeprowadziłem żadnego obrachunku moralnego, więc nie mogłem prowadzić go nadal. Podczas mityngu, w czasie przeznaczonym na tzw. „problemy i radości”, zwykle narzekałem na byłą żonę i syna, bo to przecież oni byli wszystkiemu winni. Czasem zdarzało się, że dostrzegałem swoje sprawstwo, wtedy dumny z siebie, bo przecież realizuję Krok 10, przyznawałem się do popełnionego błędu. Przyznawałem się na mityngu AA! Nie w domu! Nie ludziom, przeciw którym zawiniłem. Oczywiście takie „przyznanie się” żadnego dalszego ciągu nie miało; w domu i stosunkach w nim panujących nie zmieniało się zupełnie nic. A jeśli chodzi o zdolność do rozpoznania swoich intencji, to była ona żadna; prędzej pewnie zrozumiałbym wiersz w dialekcie mandaryńskim. Krok 10 – klapa.
 
- Kroki 9-8 – Zadośćuczynienie? Kto? Komu?! Przecież to wszystko oni… A za okres picia, to ja nie jestem jeszcze gotowy, daję czas czasowi, stosuję „zdrowy egoizm”, a w ogóle to Kroki trzeba robić po kolei, więc na Kroki 8-9 mam jeszcze dużo czasu. Jeśli nawet na liście skrzywdzonych, na razie jeszcze pomyślanej, nie spisanej, syn i była żona figurowali, to chodziło o uczynki, które dotyczyły okresu picia, ale absolutnie nie chwili obecnej. Totalna klapa.
 
 
- Kroki 6-7 – Kompletnie „czarna magia”. Jakie wady charakteru, jakie braki? Ja ewentualnie mogłem Boga prosić, żeby IM zabrał kłótliwość, upierdliwość i złośliwość, a mnie dołożył nieco cierpliwości i może jeszcze trochę wyrozumiałości dla tych głupców i ignorantów, co to też maja swoją opowieść, ale to wszystko. Znowu zero.
 
- Kroki 4-5 – Oczywiście o żadnej istocie swoich błędów nie wiedziałem nic, bo i skąd mogłem wiedzieć. Na mityngach czasem opowiadałem jakiś mrożący krew w żyłach epizod z pijanego życia i sądziłem, że na tym może polegać „wyznawanie drugiemu człowiekowi”. Nie miałem rozeznania w swoich wadach charakteru, nie zdawałem sobie sprawy, że ich używam, po co to robię i w jaki sposób. A jeśli tak, to ja nie bardzo nawet byłem obecny w tym swoim, niby trzeźwym, życiu. Widziałem je jak przez zamazaną szybę, więc nie bardzo wiedziałem, co się w nim dzieje, a przede wszystkim – dlaczego? Klapa.
 
- Kroki 1-3 – O żadnym powierzeniu, czy zawierzeniu nie było mowy. Już nie chodzi tu nawet o Boga, ale o innych ludzi, rodzinę, współpracowników. Nie zdając sobie sprawy z istoty swoich błędów (strach, lęk), nie rozumiałem, czemu tak dramatycznie próbuję nad wszystkim panować, wszystkimi rządzić, sterować. Nie jestem pewien, czy wtedy byłbym w ogóle w stanie pojąć, że sprawowanie kontroli daje poczucie bezpieczeństwa; cóż z tego, że złudne. Stąd właśnie to kurczowe trzymanie kierownicy oraz rozpaczliwe odbieranie jej z powrotem, jeśli w jakiś sposób znalazła się na chwilę w innych rekach. 
Samego alkoholu i picia sytuacja ta nie dotyczy, ale drugiej części Kroku 1 to już jak najbardziej. Nie przyjmowałem do wiadomości, że zdolność do kierowania życiem – w tym wielu innych ludzi, urzędów itp. – mam tak naprawdę mocno ograniczoną. Z tego faktu nie byłem w stanie skorzystać, czy jakoś go wykorzystać, a to z kolei świadczy o kompletnym braku pokory: wojowałem z faktami i nie zgadzałem się z rzeczywistością. Czy jest to postawa człowieka trzeźwego? Kompletne zero!
 
Nie piłem, regularnie, dwa razy w tygodniu, chodziłem na mityngi AA, 12 Kroków znałem już na pamięć w związku z ich „okrężnym” odczytywaniem, ale… egzamin z trzeźwości oblałem z kretesem.
 
Oczywiście taką „przymiarkę” mogę stosować też do innych okresów życia, lub nawet do pojedynczych zdarzeń, czy sytuacji. Choćby tak proste (ale tylko pozornie!) pytanie: czy funkcję moderatora forum dla alkoholików przyjąłem, bo chciałem pomagać, czy może rządzić i kontrolować? Chciałem się uczyć, czy może… pouczać? A jak to było za drugim razem, na następnym forum? Jakich wad charakteru używam na mityngach? A podczas spotkań Intergrupy? A wśród przyjaciół?
 
Obrachunek moralny z Kroków 4 i 10, jak sama nazwa wskazuje, dotyczy zagadnień moralnych, czyli w wielkim skrócie problemów dobra i zła. Dla chrześcijan znakomitą „miarką” może być w tym przypadku Dekalog. Natomiast sprawdzian, czy egzamin z trzeźwości jest jednak czymś innym. Narzędziem, jakiego używam w swojej drodze do trzeźwości, jest Program 12 Kroków AA, a więc to on jedynie może być dla mnie wiarygodnym probierzem zmian i postępów. Albo ich braku. 


Bóg w Programie AA?

Starzy alkoholicy powiadają, że swój swego zawsze pozna i nie chodzi tutaj o zataczanie się, czerwony nos i przekrwione oczy, bo ta zdolność do rozpoznawania się dotyczy także alkoholików nie pijących już od wielu lat. Ja też już zauważyłem, że czasami w kontakcie z drugim człowiekiem widać, słychać i czuć, jak gdyby wspólną nam obu ciemność, pewien smutek i lęk, które, choćby nieuświadomione, gdzieś tam w głębi zawsze jednak są. Najczęściej jednak ten… mrok, czy cień duszy dostrzegam po prostu patrząc w lustro.
 
Na terapii odwykowej uczyli, że po odstawieniu alkoholu w moim umyśle pozostała wielka czarna dziura, otchłań, która – nie wypełniona w umiejętny sposób – może znów mnie pochłonąć. Wydawało mi się, że jej zasypanie będzie stosunkowo łatwe: odbudowa więzi rodzinnych, praca zawodowa, jakieś hobby, a nawet pasja, wreszcie pomoc udzielana bezinteresownie innym w ramach Dwunastego Kroku, albo i ze zwykłej ludzkiej życzliwości. I to faktycznie działa, ale nigdy jednak nie do końca, nigdy nie w stu procentach.
 
Moje picie zawsze miało charakter ucieczkowy. Czasem uciekałem do, ale jednak głównie i przede wszystkim od. Pracując nad Krokami IV i V odkryłem istotę swoich błędów, którą zawsze był lęk, strach (przerażenie, niepokój, obawa, nieśmiałość itd.), ale nie o definicje czy wyliczenia teraz mi chodzi. Lęk przed odrzuceniem, albo strach przed ośmieszeniem, był bardzo często głównym, a nawet podstawowym motorem mojego działania. Wpływał na moje zachowanie, podejmowane decyzje i wybory życiowe, choć całymi latami zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. To od takich właśnie lęków uciekałem do butelki, ale czy tylko od takich?
 
Kiedy w końcu jakoś dobrnąłem do Kroku XI, musiałem już bardzo poważnie zająć się tematami związanymi z Bogiem i wiarą. Tak, Bogiem i wiarą, bo na przykład religia, wyznanie czy kościół nie mają tu nic do rzeczy. W każdym razie, jako człowiek z pewnymi pretensjami do trzeźwości i zdroworozsądkowego (mam nadzieję!) myślenia uznałem, że podejście: „w coś wierzę, ale sam nie wiem, w co”, jest na dłuższą metę nie do przyjęcia, a to z kolei prowadziło w sposób nieuchronny do pytań o sens życia i istotę śmierci, o nieśmiertelność i warunki zbawienia.
 
Urodziłem się – jak każda istota żyjąca – skazany na śmierć. Przez wiele lat mogłem ten fakt ignorować, ale przecież nie w nieskończoność. Świadomość takiego wyroku, nieuchronności przeznaczenia, również rodzi lęk, który też kładzie się cieniem na duszy. Zagłuszałem go książkami, filmami, muzyką, alkoholem, uciekałem od niego w pracę po kilkanaście godzin na dobę, w romanse, zakupy… W końcu zdałem sobie sprawę, dzięki Programowi AA, że jedynym lekarstwem na ten rodzaj lęku jest wiara. Tylko prawdziwa wiara skutecznie leczy ból egzystencji. Wiara, która nie jest porywem uczuć, sentymentem, egzaltacją, wzruszeniem. Wiara, która nie wynika z żadnej wiedzy, ani nawet z żadnego doświadczenia, bo przecież najpiękniej kwitnący kwiat, nie jest jednak dowodem na istnienie Boga… ani gwarancją mojego zbawienia.
 
Jak zdobyć, uzyskać, taką wiarę? Boga poznać można tylko rozumem (św. Augustyn) i to jest oczywiste, bo i czym niby – zmysłem węchu? Jasne jest też, że nie można uwierzyć wbrew woli, jednak warto zdawać sobie sprawę i zrozumieć, że odwrotnie niestety się nie da: wola człowieka nie wystarcza, aby wiarę zyskać. Starożytni Grecy wierzyli w bogów, z którymi układali się i pertraktowali, z którymi zawierali umowy, wiążące później obie strony. Ale czy w coś takiego mógłby wierzyć chrześcijanin? I pozostać chrześcijaninem?
 
Tak więc nie ulega wątpliwości, że wiara, której pragnę, jest darem Boga, dziełem Jego łaski i nie ma żadnej możliwości, bym posiadł ją sam, jakimiś sposobami czy metodami dostępnymi człowiekowi. Łaska boska, wiara i wreszcie zbawienie, nie należą mi się za coś, nie są elementami żadnego paktu zawartego z Bogiem, żadnej transakcji, która określałby, że za odpowiednią liczbę dobrych uczynków, za praktykowanie cnót, miłosierdzia i pokory, wiara i zbawienie mi się należą. Wiara nie jest wartością, którą mógłbym od Boga uzyskać w zamian za określone zasługi. Bóg jest przecież całkowicie suwerenny i żaden śmiertelnik nie może Go do niczego zmusić czy zobowiązać, takim czy innym swoim postępowaniem.
 
Na szczęście Krok XI nie dotyczy przecież zmiany postępowania (działania, zachowania); to było treścią i istotą poprzednich dziesięciu Kroków. Krok XI jest szansą na korektę intencji, ale to przekracza już moje możliwości. Tutaj to ja się mogę tylko modlić bardzo krótką, choć niekończącą się modlitwą, która w pewnych warunkach może być też wprowadzeniem do medytacji i którą w Kroku XI praktykuję: daj mi Panie łaskę wiary, daj mi Panie łaskę wiary, daj mi Panie łaskę wiary…


Alkoholicy płci obojga

Na początek, żeby uniknąć ewentualnych wątpliwości i spekulacji informuję, że jestem mężczyzną i to całkowicie i jednoznacznie heteroseksualnym, to znaczy, że nie odczuwam pociągu do osobników tej samej płci; do dzieci, czy zwierząt też nie. Zawsze miałem pewną łatwość w nawiązywaniu kontaktów z kobietami, choć bardzo często charakter tych kontaktów był inny, niż bym sobie życzył, czyli panie, które chciałem uwieść, widziały we mnie raczej przyjaciela i powiernika, niż kochanka. Dopiero podczas terapii DDA dowiedziałem się, że jest to najzupełniej normalny efekt uboczny wychowania przez dwie kobiety (ojca z dzieciństwa praktycznie nie pamiętam).


Anonimowi Alkoholicy… płci obojga
(O kobietach i mężczyznach we Wspólnocie AA)

W początkowym okresie istnienia Wspólnoty AA, mowy być nie mogło o przyjmowaniu do niej kobiet, podobnie zresztą, jak kolorowych. Kobieta alkoholiczka zawsze wydawała się czymś gorszym, niż jej męski odpowiednik. Żony pierwszych Anonimowych Alkoholików nie dopuściły po prostu do tego, by istoty tak zdegenerowane moralnie miały jakikolwiek kontakt z ich mężami. Po siedemdziesięciu pięciu latach sytuacja w tym względzie, w wielu miejscach, uległa pewnej zmianie, ale chyba nie tak istotnej, jak kobiety by sobie życzyły. W Polsce proces równouprawnienia w chorobie alkoholowej opóźnia, mocno wyidealizowany, wizerunek heroicznej Matki Polski, opiekunki domowego ogniska, z którym pojęcie „alkoholiczka” wyraźnie się kłóci. 
Anonimowy Alkoholik mężczyzna, to potocznie AA-owiec (czasem bywa, że aowiec, ale jeśli już, to zupełnie nie wiem, czemu aowiec, a nie aawiec, ale udziwnionego słowotwórstwa… aowców tym razem roztrząsać mi się nie chce), natomiast dotąd nie ma żeńskiego odpowiednika tego określenia, bo i jak miałby on wyglądać: aowka, aawka, aówka? Tym niemniej brak ten również, w pewnej mierze, świadczy o nie takim samym statusie kobiet i mężczyzn, będących członkami Wspólnoty AA w Polsce.
 
Z pierwszą alkoholiczką zetknąłem się bliżej podczas terapii odwykowej. Pani ta, po kilkunastu latach nadużywania alkoholu, była… jakby to delikatnie określić… wyjątkowo mało atrakcyjna. A jeśli dodać do tego ogrom rozmaitych problemów, którymi byłem wówczas przywalony, to łatwo będzie zrozumieć, że żadne… amory nie były mi w głowie.
 
Wspomniałem, że uważam się za normalnego mężczyznę. Oznacza to, że nie będę udawał, że różnica płci dla mnie nie istnieje, że nie dostrzegam, czy w towarzystwie (na przykład na mityngu) kobiety są, czy ich nie ma, a jeśli są, to w jakim wieku. Tym niemniej pomiędzy tym co tu opisałem i uważam za normalne i naturalne, a postrzeganiem i traktowaniem kobiet, jako ewentualnej seksualnej zdobyczy do upolowania, nagabywaniem ich i molestowaniem, jest różnica większa, niż pomiędzy nocą i dniem.
 
Lubię i wolę, żeby kobiety były na mityngach. Ja sam czuję się wtedy bardziej naturalnie – wszak samo życie jest przecież koedukacyjne. Zauważyłem poza tym, że w obecności pań, mężczyźni zwykle trochę bardziej się starają, mniejsze maja ciągotki do używania słów wulgarnych, czy opowiadania rubasznych żarcików. Taka atmosfera (większa kultura?) bardzo mi odpowiada. Podobnie jest zresztą ze wszelkiego typu warsztatami.
Kiedy w naszym mieści dało się zauważyć, że alkoholiczki uciekają z AA, bo na kilku mityngach grasuje obleśny podrywacz, nachalny, natrętny i napastliwy typ, alkoholik molestujący wszystkie chyba kobiety w zasięgu wzroku, myślałem, że mnie krew zaleje ze złości – cholerny zboczeniec, arogancko ignorując wszelkie zasady i Tradycje Wspólnoty, uniemożliwiał, albo przynajmniej skutecznie utrudniał osobom uzależnionym, potrzebującym pomocy, dostęp do Programu i mityngów AA. Zrobiłem wówczas dużo, nie tylko ja zresztą, żeby problem rozwiązać.
 
Zdarza się czasem, że w związku z obecnością alkoholiczki na mityngu odczuwam niewielki dyskomfort psychiczny. Dzieje się tak wówczas, kiedy kobieta płacze, bo to wzbudza we mnie natychmiast uczucia opiekuńcze, rodzi odruchową chęć udzielenia pomocy, albo chociaż pocieszenia jej. W warunkach i na zasadach mityngowych zrobić się tego nie da i ta bezradność właśnie wywołuje czasami u mnie pewien chwilowy niepokój, czy frustrację. Ale problem to niewielki, z czasem oswajam się z takimi sytuacjami coraz bardziej, a poza tym, jeśli już, to problem mój, a nie uczestniczek mityngów.
 
Związki męsko-damskie. Dwa razy byłem bardzo blisko nawiązania intymnych kontaktów z Anonimową Alkoholiczką. Na szczęście miało to miejsce w czasie, gdy pracowałem już „na Programie”, a więc już trochę siebie znałem, już stać mnie było na uczciwość wobec siebie i już umiałem jako tako rozpoznać prawdziwe intencje swoich poczynań. Tak więc kiedy zorientowałem się, że tak naprawdę chodzi mi właściwie tylko o przygodę, tylko o seks, natomiast kobiety te potrzebują stałego związku, małżeństwa, rodziny, wycofałem się zanim sprawy zaszły za daleko, zanim… hm… związek został skonsumowany. Elementem mojej wiedzy o sobie jest świadomość, że ja się do takich układów po prostu nie nadaję. Zmarnowałem pół życia jednej kobiecie i jednemu dziecku i… wystarczy, będzie dosyć. Pamiętam, jak kiedyś, jeszcze na odwyku, obiecywałem sobie, że bardzo będę się starał, żeby już nikt nigdy przeze mnie nie płakał. A ja w ostatnich latach jakoś lubię dotrzymywać obietnic danych sobie. Tak mi się dziwnie porobiło przez to całe trzeźwienie.
 
Czy uważam, że związek osób uzależnionych jest z góry i z założenia skazany na porażkę? Nie. Nie uważam. Znam alkoholików (płci obojga), którzy w takich relacjach świetnie się odnaleźli. Tyle tylko, że zwyczajne rodzinne życie mniej jest spektakularne i mniejszą przyciąga uwagę od dramatycznego i sensacyjnego rozstania, które z wypiekami na policzkach można komentować w przerwach mityngów. Stąd pewnie wrażenie i przekonanie, że wszystkie taki związki są, i na pewno będą, totalnie nieudane.
Oczywiście w przypadkach, które znam, dużą rolę odgrywa… może nie tyle sam okres abstynencji, co poziom trzeźwości partnerów, ale ten jest niemierzalny. W każdym razie żadna z tych osób, decydując się na związek z alkoholikiem/alkoholiczką, sama nie miała mniej, niż cztery lata abstynencji.
 
Sponsorowanie i różnica płci. Krótko – ja jestem sponsorem kobiet w AA. Od lat. Jak dotąd nic złego z tego nie wynikło, ale… Ale absolutnie nie upierałbym się, że jest to rozwiązanie dobre dla każdego. Tu w grę wchodzi mnóstwo elementów. Moje, wspomniane na początku, predyspozycje do nawiązywania z kobietami więzi przyjacielskich. Wiek i na pewno mniejsze, niż trzydzieści lat temu, potrzeby seksualne w związku z tym. Zabezpieczenie w postaci „własnego” sponsora. Ale głównie uczciwość. Zdolność do absolutnie uczciwego odpowiedzenia na pytanie: czemu chcę o sponsoring prosić osobę innej płci, albo czemu chcę się na taką prośbę zgodzić? A jeśli już praca się zacznie, to nieustanna czujność. I dobra pamięć. Dopóki pamiętam, że pomiędzy mną, a moją podopieczną zawsze jest jeszcze Program AA, nic tragicznego nie powinno się stać. Jednak „nie powinno” nie oznacza, że nie może. Nawet zakładając, że ja potrafię skutecznie pilnować siebie, to przecież takiej pewności co do drugiej osoby mieć nie mogę. Dlatego uważam takie relacje za dość ryzykowne i raczej z gatunku rozwiązań „podbramkowych”.  
 
Na koniec… Czy uważam, Anonimowe Alkoholiczki (uzależnione kobiety na mityngach i w służbach AA) za jakiś problem? Nie, absolutnie i zdecydowanie – nie. Może nawet wręcz przeciwnie. Czy dopuszczam myśl, że mityng AA może, czasem, w pewnych okolicznościach, być miejscem niezbyt bezpiecznym dla Anonimowej Alkoholiczki? Niestety – tak. Uważam też, że my wszyscy, to jest kobiety i mężczyźni w AA, powinniśmy zrobić wszystko co możliwe, by ten stan rzeczy jak najszybciej zmienić. Jest to, według mnie, problem palący.




Więcej w moich książkach

niedziela, 19 września 2010

Krok 9 Programu 12 Kroków

Zadośćuczyniliśmy osobiście wszystkim, wobec których było to możliwe, z wyjątkiem tych przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych.
(ang. Made direct amends to such people wherever possible, except when to do so would injure them or others.)

Jak rozumiem Krok 9 Programu 12 Kroków AA?

Krok Ósmy stanowi przygotowanie, na razie jeszcze dość teoretyczne; w Kroku Dziewiątym przechodzimy już do konkretów, do realizacji, weryfikując jednocześnie w praktyce przekonania o własnej gotowości. Dosyć łatwo jest „stać się gotowym” podczas pracy ze sponsorem, albo w trakcie „krokowego” warsztatu, wśród innych alkoholików, natomiast zdecydowanie trudniej, podczas bezpośredniego, twarzą w twarz, spotkania i rozmowy z osobą skrzywdzoną. Ta kolosalna różnica w podejściu wynika z powodu, który nie zawsze tak łatwo jest sobie uświadomić: wprawdzie inni uzależnieni znakomicie mnie rozumieją, a ja ich, ale prawda jest taka, że (poza sporadycznymi wyjątkami) ludzie ci, nigdy w życiu, nie widzieli mnie pijanego, ani nie należą do grona osób, które skrzywdziłem. To „ustawia” nasze relacje na zupełnie innym poziomie.
A mityng AA? To cudowne miejsce! Cudowne dlatego, że dzieją się tam najprawdziwsze cuda. Przez dwie godziny w tygodniu no, ewentualnie cztery, jestem w stanie zagrać przekonująco dowolną rolę, być dokładnie takim człowiekiem, jakim chciałbym być. Co gorsze, w swoje mityngowe wcielenie potrafię nawet uwierzyć…
 
Istotą zadośćuczynienia jest szczera chęć i pragnienie naprawienia relacji z osobą skrzywdzoną. Tu już nie chodzi tylko o wyrównanie rachunków. Przykład: kilka lat temu pożyczyłem od znajomego trzysta złotych. Obiecałem oddać mu te pieniądze za cztery tygodnie, zresztą, jedynie pod tym warunkiem zgodził się je pożyczyć. Nie zrobiłem tego z powodów, które nie są w tym momencie ważne. Jeśli teraz wyślę do niego przekazem pocztowym trzysta dwadzieścia złotych (doliczyłem mu nawet odsetki, taki jestem uczciwy, a co!), a do tego na blankiecie napiszę „przepraszam”, to, czy dokonałem zadośćuczynienia? Wydaje mi się, że jeżeli moja odpowiedź na takie pytanie brzmi „tak”, to chyba jednak warto, żebym wrócił jeszcze do pracy nad Krokiem Ósmym. Nie trzeba chyba dodawać, że „wyrównanie rachunków”, zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodzą sprawy finansowe, lepsze jest jednak niż nic.
 
Właściwie zrealizowane zadośćuczynienie kosztuje zadośćuczyniającego bardzo dużo, to fakt, ale taka jest właśnie cena uwolnienia się od chorej przeszłości. Cofając się przed Dziewiątym Krokiem, nadal tańczymy chocholi taniec w rytm muzyki, na którą składają się między innymi: urazy, poczucie winy, złość, poczucie krzywdy, zadawnione, niewypowiedziane żale i pretensje, nierozpoznane cierpienie, wyrzuty sumienia oraz inne, podobne „nutki”.
 
Najbardziej autentyczna gotowość, osiągnięta podczas pracy nad Krokiem Ósmym, to faktycznie dużo, ale nadal jednak nie wszystko. Potrzebny jeszcze będzie realistyczny plan działania – koniecznie skonsultowany ze sponsorem, albo z innymi alkoholikami, którzy mają doświadczenie w praktycznej realizacji Kroku Dziewiątego. Niewątpliwie ważna jest też odwaga, determinacja oraz wrażliwość. W tym ostatnim przypadku chodzi głównie o umiejętność wybrania właściwego czasu, miejsca i wreszcie okoliczności. Wesele córki nie jest raczej dobrym momentem na przypominanie jej molestowania, na które była narażona w dzieciństwie przez pijanego tatę.
A'propos rozmów, wyjaśniania, tłumaczeń… W Kroku Dziewiątym mowa jest o zadośćuczynieniu, a nie o „zadośćpogadaniu”. Są to oczywiście elementy ważne i potrzebne, ale… Program AA jest jednak programem działania, a nie gadania, zwłaszcza w przypadku krzywd poważnych, emocjonalnych, wyrządzonych ludziom, których ponoć kochamy.
 
Podczas mityngów AA, gdy tematem jest Krok Dziewiąty, często słyszę, jak słowo „przepraszam” używane jest zamiennie ze słowem „zadośćuczynienie”. Przyznam, że bardzo chciałbym wierzyć, że to tylko taki skrót myślowy, bo przecież określenia te nie są jednak synonimami. „Przepraszam” to ja mogę powiedzieć komuś, kogo niechcący potrąciłem na ulicy, w autobusie, lub tramwaju, albo jeśli na umówione spotkanie spóźniłem się kilkanaście minut. Samo „przepraszam” za zmarnowane pół życia, gwałty małżeńskie, albo traumatyczne dzieciństwo, jest po prostu bezczelnością, arogancją, drwiną i kolejną krzywdą.
Oczywiście nie znaczy to, że słowo „przepraszam” należy wyrugować ze swojego słownika, zupełnie przestać go używać. Wprost przeciwnie! Warto jednak zrozumieć jego, stosunkowo niewielką, „wagę” w procesie zadośćuczynienia ludziom, którym wyrządziliśmy naprawdę duże, nieodwracalne szkody. Przeprosiny, wygłoszone z największym nawet przekonaniem i skruchą, to nadal tylko słowa…
 
Wspomniałem o realistycznym i skonsultowanym ze sponsorem planie działania. Chodzi głównie o to, żeby zabezpieczyć, zarówno osobę pokrzywdzoną, jak i starającego się dokonać zadośćuczynienia alkoholika, przed próbami zrealizowania i wprowadzenia przez niego w życie pomysłów – delikatnie mówiąc – nieprzemyślanych. Znam alkoholika, który w ramach zadośćuczynienia kupił żonie kozę. Żona podobno kocha zwierzęta, rodzina dysponuje dużym domem na wsi, sadem i ogrodem… To wszystko prawda, ale okazuje się, że teraz właścicielka zwierzęcia musi o tą swoją kózkę dbać, pilnować, żeby zwierzę było nakarmione, czyste, zdrowe. Czyli – zamiast zadośćuczynienia – obdarowana została kolejnymi obowiązkami, problemami i wydatkami.
Przykład z kozą może sprawiać wrażenie zabawnej anegdoty, ale wnioski, które z niego wynikają, są pocieszne już nieco mniej. Krzywdziłem ludzi w życiu… powiedziałbym samowolnie i lekkomyślnie, nie zastanawiając się zupełnie, że wszystkie moje działania mają i będą mieć określone konsekwencje, i że za to wszystko przyjdzie mi kiedyś zapłacić. Jeśli teraz, nadal samowolnie i lekkomyślnie starał się będę zadośćuczynić, to skutki mogą być równie opłakane, ale jednocześnie okaże się, że wewnętrzna zmiana, o której tak chętnie mówię, i z której jestem tak dumny, ma jedynie powierzchowny charakter, albo jest wręcz zupełną fikcją, iluzją, w którą chciałbym wierzyć. Bo jeśli nadal funkcjonuję tak samo…
Zmierzam konkretnie do stwierdzenia, że plan, pomysł zadośćuczynienia, oprócz sponsora, czy też innego alkoholika, zwykle warto również uzgodnić i skonsultować z osobą pokrzywdzoną. Napisałem „zwykle”, bo nie oznacza to, że jest to pomysł najlepszy zawsze, w stu procentach. Zdarzyć się może, że na pytanie, „co mógłbym zrobić?”, usłyszymy, że zupełnie nic, że pokrzywdzony nie życzy sobie z nami nawet na ten temat rozmawiać. Jednak w większości przypadków gotowość do wysłuchania oraz podporządkowania się woli osoby pokrzywdzonej, wrażliwość na jej potrzeby i ich akceptacja, są bardzo wskazane.
 
Mogło mi się wydawać, że przemykam przez to swoje życie z gracją porannego zefirka, podczas kiedy w rzeczywistości parłem przez nie, jak oszalały nosorożec szarżujący przez skład porcelany. Nosorożec jest gruboskórny, taka jego uroda, może mu się wydawać, że jedynie lekko kogoś musnął, podczas gdy chodziło o całkiem solidne „walnięcie”. Tego, że poszkodowany przewrócił się i złamał rękę, nosorożec, pędząc dalej, zapatrzony w swój cel i… samego siebie, już nie widział.
Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak bardzo, i czym właściwie, kogoś skrzywdziliśmy, ale to jeszcze jeden argument za tym, żeby z osobami skrzywdzonymi rozmawiać.
 
„Zadośćuczyniliśmy osobiście…” – osobiście, to nie znaczy tylko, że nie przez ciotkę, podwładnego z pracy, nie za pośrednictwem posłańca, kuzyna, szwagra, gońca. Osobiście, to twarzą w twarz, więc nie e-mailem, nie esemesem, nie faksem. Nawet tradycyjny list jest jednak próbą zadośćuczynienia za pośrednictwem poczty. Ale… Kuzynka mieszka w Ameryce. Ja się tam zdecydowanie nie wybieram – taka ekspedycja jest całkowicie poza moim zasięgiem finansowym. Czyli jednak list? Bo przecież jasne jest, że lepiej jednak list, niż nic! Ale może warto poczekać jeszcze trochę? Za trzy miesiące święta, może kuzynka tu przyjedzie?
Takie dylematy pojawiają się często, a decyzja, którą trzeba podjąć, nie jest łatwa, ale nikt mi przecież nie obiecywał, że zadośćuczynienie to głupstwo, nic wielkiego. A jeżeli obiecywał – to kłamał.
 
Moje wątpliwości budzi problem zadośćuczynienia dokonywanego wprawdzie niby osobiście, ale jednak nie wprost, nie bezpośrednio osobie pokrzywdzonej. Konkretny przykład. W czasie, kiedy już bywałem na mityngach, ale jednocześnie jeszcze piłem, ukradłem kiedyś w przerwie mityngu dwadzieścia złotych. Po prostu z kieszeni czyjejś, nie wiem czyjej, kurtki. Minęły ze dwa lata, zanim dorosłem do tego, żeby na mityngu wyznać prawdę i zaapelować, poprosić, by zgłosiła się osoba, której kiedyś zniknął banknot o takim nominale. Powtarzałem to wielokrotnie, także na innych grupach w mieście, ale nikt się nie zgłaszał. Trwało to lata, ale bez efektu. Wymyśliłem wreszcie, że jeśli do określonego terminu nikt się nie zgłosi, ja wrzucę dwadzieścia złotych do kapelusza na mityngu. W wyznaczonym dniu, ostatni raz opowiedziałem swoja historię i ponowiłem apel, a jako, że odzewu nadal nie było, na oczach wszystkich wrzuciłem do kapelusza banknot, wyjaśniając, z czego to wynika, o co chodzi, po co to robię.
Czy dokonałem zadośćuczynienia? Dość długo miałem trudności z odpowiedzią na to pytanie. Niby tak, niby wszystko było w porządku, znajomi też twierdzili, że załatwiłem to najlepiej, jak się dało. Jednak…
Dzięki temu wydarzeniu nauczyłem się (w takich i podobnych wątpliwych sytuacjach, z przeszłości i na przyszłość) stosować metodę dwóch prostych pytań: „kto zyskał?” i „kto stracił?”.
W opisywanej przeze mnie sytuacji właściciel pieniędzy stracił dwadzieścia złotych i nie zyskał nic, ani zwrotu gotówki, ani żadnej nawiązki, ani nawet przeprosin. Można by powiedzieć, że zyskała grupa AA, ale nie przesadzajmy, w rocznym bilansie grupy dwadzieścia złotych nie ma żadnego znaczenia. Ja? Najpierw zyskałem dwadzieścia złotych, później je straciłem (wrzucając do kapelusza) ale przecież oczyściłem sumienie, pozbyłem się poczucia winy, poprawiłem bilans emocjonalny demonstracyjnie wrzucając do kapelusza banknot, popisałem się swoją uczciwością, determinacją, gotowością itd. Kto zyskał? Kto stracił? Jeśli pamiętam zasadę: „zadośćuczynienie jest dla ofiar, a nie dla katów (krzywdzicieli, sprawców)”, to już znam odpowiedź na pytanie o to, czy dokonałem w ten sposób zadośćuczynienia…
Wybór i decyzja jest osobistą sprawą każdego z nas, tym niemniej od tego czasu, jeśli nie mogę komuś zadośćuczynić osobiście i bezpośrednio (nie jestem w stanie odszukać osoby skrzywdzonej, albo też jej nie znam), nie wykonuję już żadnych działań zamiennych wiedząc, że tak naprawdę, służą one tylko mnie samemu i wyłącznie do poprawiania sobie samopoczucia, a to mocno mi się kłóci z istotą zadośćuczynienia.
 
Czy dobrym pomysłem na zadośćuczynienie osobom, które już nie żyją, jest modlitwa za zmarłych? Na to nie potrafię odpowiedzieć. Religie i wierzenia są sprawą prywatną i osobistą i – jeśli nie muszę – nie zajmuję w tych tematach stanowiska. Ale jeśli już muszę, bo ktoś uparcie i natrętnie domaga się wyjaśnień, to odpowiadam żartem, że nie spotkałem jak dotąd zmarłego, który dałby znać, że takie właśnie rozwiązanie go w pełni satysfakcjonuje.
 
„… z wyjątkiem tych przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych”. W literaturze przedmiotu znaleźć można mnóstwo przykładów ilustrujących taką sytuację, ale nie wiedzieć czemu, wszystkie one dotyczą zdrady małżeńskiej, nieślubnych dzieci, albo jednego i drugiego. Przypominam w takim razie o empatii, wrażliwości, delikatności – czasem krzywdy były tak wielkie, że powrót do nich w rozmowie, może się stać kolejnym traumatycznym przeżyciem. Z tego to właśnie powodu nie wydaje mi się, żeby w rozmowie przed zadośćuczynieniem, dobrym pomysłem było przypominanie ofierze z detalami czynu, za który chce się teraz zadośćuczynić. Barwne i szczegółowe opisy wymuszonego współżycia płciowego, czy katowania dziecka, zdecydowanie należy sobie darować.
 
„… wobec których było to możliwe…”. Uważam, że nie jest możliwe zadośćuczynienie dzieciom, a już na pewno nie pełne, całkowite zadośćuczynienie. Jeśli chodzi o bliskie osoby dorosłe, to jednak zawsze można użyć argumentu: mogła mnie porzucić, rozwieść się, wyprowadzić, skierować sprawę do sądu. Dzieci takiej możliwości nie miały i na rodzica alkoholika były po prostu skazane. Poza tym, na przykład, dziesięć lat między czterdziestym, a pięćdziesiątym rokiem życia, to coś zupełnie innego, niż dziesięć lat w okresie dorastania, dojrzewania, albo wczesnym dzieciństwie. Wszystko to jednak nie znaczy, że w przypadku dzieci należy z góry zrezygnować z jakiegokolwiek działania. Czasem i to nie tylko w przypadku ofiar nieletnich, to tylko nam się wydaje, że nic zupełnie nie da się zrobić.
 
Zanim do poważnej rozmowy na te tematy byliśmy z dorosłym synem gotowi, minęło kilka lat. Swoje postępowanie określiłem, jako karygodne i niewybaczalne, tym niemniej zapytałem, czy jest może jednak coś takiego, co mógłbym zrobić, żeby chociaż częściowo wynagrodzić krzywdy, jakie mu w życiu wyrządziłem. Bez złości, bez ironii, bez szyderstwa, mój syn odpowiedział wtedy: „zwróć mi ten czas”. Oczywiście obaj wiedzieliśmy, że to nierealne, ale kiedy zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie jestem w stanie cofnąć czasu, usłyszałem to, co było w tej rozmowie najważniejsze: „jeśli nie możesz mi dać tego, co mi zabrałeś, czego ja chcę, to nie próbuj mi dawać czegoś, czego ty chcesz”. I tyle tylko…






Więcej i szerzej w  „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.


piątek, 17 września 2010

Dwie rozmowy na temat AA

Oto dwie rozmowy, dwie relacje i dwa artykuły, które zmajstrowaliśmy wspólnie z Tomkiem K. Dotyczą one miejsc, w których nie byłem oraz wydarzeń, w których nie uczestniczyłem. Ja – nie, ale Tomek – tak, jak najbardziej.


My i oni, czyli…
Meszuge i Tomek rozmawiają o Wspólnocie AA w Polsce i Ameryce

Meszuge – Może pamiętasz, napisałem kiedyś artykuł, w którym zastanawiam się nad ewentualną różnicą pomiędzy Wspólnotą AA w Polsce, a „Polską Wspólnotą AA”. Były to raczej intuicyjne rozważania wynikające z AA-owskich lektur i strzępów informacji docierających od krewnych i przyjaciół zza oceanu. Teraz jest okazja, by zweryfikować te teorie, bo Ty byłeś na Konwencji z okazji 75 rocznicy AA w San Antonio, a później jeszcze przez miesiąc wędrowałeś po USA, między innymi „odwiedzając” mityngi i spotykając się z amerykańskimi anonimowymi alkoholikami. Tak więc proste pytanie: czy w Stanach i w Polsce jest ta sama Wspólnota AA?

Tomek – Bardzo bym chciał móc odpowiedzieć, że tak, ta sama, ale… niestety, w moim przekonaniu tak nie jest.

M. – W czym tkwi podstawowa różnica? Na czym polega?

T. – W pewnym sensie odpowiedź jest prosta i krótka: sponsorowanie!

M. – To znaczy? Przecież u nas też czasem zdarza się, że ktoś ma sponsora. Wprawdzie rzadko, ale…

T. – Podstawowa różnica polega na tym, że oni nie zaczynają w ogóle pracy bez sponsora, który przekazuje Program nowicjuszowi i którego trzeba sobie wybrać, a nie – ja u nas – znaleźć.

M. – Wspominasz o pracy ze sponsorem dotyczącej Programu; czyżby tam chodzenie na mityngi nie było najważniejsze?

T. – Ja wiele lat byłem przekonany, że Wspólnota AA i mityng AA, to właściwie to samo, ale nie miałem racji. Ale o tym też już wiesz, bo to ty przecież wpakowałeś do scenariusza mityngu zdanie: „Siłą Wspólnoty i nadzieją dla osób uzależnionych jest Program AA”. A właśnie, scenariusze. Nie widziałem w nich żadnych obowiązujących zasad, regulaminów, przepisów. Dla nas to niepojęte, ale oni nawet przed wypowiedzią nie podnoszą ręki – po prostu wiedzą, jak się tam zachować, bez konieczności udzielania głosu przez prowadzącego. Oni tego nie potrzebują, bo wszystko co potrzeba, przekazuje i wyjaśnia nowicjuszowi jego sponsor.
Wyobrażasz sobie, że mityngi w Stanach trwają tylko godzinę?! Choć często jest na nich więcej ludzi, niż u nas. I oni się nas pytali, cóż my takiego robimy przez dwie godziny ? Nie mogli tego pojąć, bo u nich wszystko, co najważniejsze robi się ze sponsorem.

M. – OK. Rozumiem. Różnice są fundamentalne. A zastanawiałeś się może, dlaczego u nich jest tak, a u nas inaczej? Czemu tam najważniejsza jest praca ze sponsorem, a w Polsce chodzenie na mityngi?

T. – Wydaje mi się, że przyczyn trzeba szukać daleko w przeszłości, w czasach powstawania AA w Polsce, a dokładniej w momencie przenoszenia myśli, idei, posłania AA stamtąd do nas. W Ameryce Wspólnotę AA założyli alkoholicy. Ale w Polsce inicjatorami powstania AA byli profesjonaliści – lekarze, terapeuci, psychologowie. Obawiam się, że w trakcie tego procesu, bez niczyjej złej woli, zagubiło się to, co najważniejsze. Właśnie sponsorowanie. Może ci zawodowcy początkowo rolę sponsorów wzięli na siebie? Zresztą, sam wiesz, że wiele „obowiązujących” na mityngach zasad jest przeniesiona prosto z grup terapeutycznych.

M. – Tak, to wszystko prawda… Ale przeszłości nie zmienimy, a więc skoncentrujmy się na tym, co możemy zrobić dzisiaj. Może naciskać powierników? Może domagać się, żeby Konferencje… ?

T. – Nie żartuj! Nie sądzę by to coś zmieniło. Myślę, że sens ma tylko „praca u podstaw”, wiesz, jak u Elizy Orzeszkowej. Od samego początku, od pierwszego mityngu nowicjusza. Dopiero oni, gdy zaczną realizować Program, mogą cokolwiek zmienić.
Ty pisałeś, że AA staje się mało ważnym dodatkiem do terapii, a ja słyszałem już głosy, że cała ta Wielka Księga jest przeterminowana, że po 35 latach się zdezaktualizowała, że u nas jest inna rzeczywistość niż w USA i podobne „herezje”.

M. – Ale wróćmy jeszcze do samych mityngów. Mówiłeś, że są „luźniejsze” niż u nas…

T. – To prawda! Ale jak od pierwszego mityngu alkoholik pracuje ze sponsorem, to można sobie na to pozwolić. U nas mityngi są śmiertelnie poważne. Z jednej strony regulowane jakimiś przepisami i zasadami, które przecież sami wymyśliliśmy, bo nie pochodzą one z Ameryki, a z drugiej strony pełne ceremoniałów, którymi próbujemy zastąpić wyraźne niedobory samej istoty, sensu takiego spotkania. Scenariuszem, który coraz częściej przypomina instrukcję jakiegoś skomplikowanego obrzędu, nie zastąpi się braku duchowości na mityngach. Inny poeta pisał „bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy…” – jeśli nawet nie jest aż tak źle, to wcale nie znaczy, że jest dobrze.

M. – Trochę to smutne, co opowiadasz, ale może – nieco przewrotnie i kpiąco - ma też i dobrą stronę: nudzić się nie mamy szans, nam i naszym podopiecznym starczy roboty na całe życie.

T. – To prawda. Ale efekty są tego warte. Wyobraź sobie, że kiedy już trochę ponad rok pracowałem ze sponsorem, moja żona powiedziała, sama z siebie: „Tomek, jesteś fajnym chłopakiem”. Było i jest to dla mnie niesłychanie ważne.
Albo przykład sprzed kilku dni - pojednanie z kolegą, z którym całymi latami „darliśmy koty”. Nagle okazało się, że potrafimy się porozumieć, a nawet całkiem dobrze nam się rozmawia. Czemu? Skąd ta zmiana? Odpowiedź była prosta: bo przecież piszemy ten sam Program. Ale obaj piszemy w sumie od niedawna. Wcześniej, dziesięć lat chodzenia na mityngi jakoś nie było w stanie uzdrowić relacji między nami.

M. – Tak. To daje do myślenia. Dziękuję za rozmowę i… do roboty! :-)

(Wrzesień 2010)




Porozmawiajmy o Carlsbergu
O konferencji w Carlsbergu rozmawiają Tomek i Meszuge

Meszuge – Tomek, jak to się stało, że nagle postanowiłeś wybrać się do Carlsbergu? W końcu to dość daleka droga i koszty też niebagatelne – po co tam pojechałeś, albo dlaczego? Co ci nagle wpadło do głowy?

Tomek – Słyszałem mnóstwo sprzecznych opinii na temat polskojęzycznych grup AA na zachodzie Europy i ich prób zorganizowania się. Niektóre z tych opowieści jeżyły mi włosy na głowie, ale nie będę ich tu powtarzał, żeby nie rozsiewać plotek Tak więc z jednej strony byłem zaniepokojony i, pół żartem, pół serio, mógłbym powiedzieć, że wybrałem się tam na odsiecz, ratować Wspólnotę AA. Przede wszystkim chyba jednak z ciekawości. Żeby samemu zobaczyć, sprawdzić, posłuchać; żeby wyrobić sobie własne zdanie, a nie budować przekonań w oparciu o takie właśnie sensacyjne ploty.

M. – Jakie jest Twoje pierwsze wrażenie, czy zaskoczenie? Co Ci się tam rzuciło w oczy, albo może w uszy, przede wszystkim? Co przeżyłeś, nauczyłeś się, poznałeś?

T. – Pojechałem ratować i naprawiać (z przymrużeniem oka), a okazało się, że tam niczego nie trzeba ratować, niewiele, albo i nic naprawiać, może kilka rzeczy skorygować, ale przede wszystkim – pomóc.
Spotkania odbywały się w dniach 22-25.04.2010, co już powoli staje się tradycją, a zorganizowane były nie gorzej niż nasze… Tak sądzę, bo nie mam w tym względzie zbyt wielu doświadczeń. Ale wiesz, co jeszcze było dla mnie bardzo ważne? Spotkałem ludzi, którym autentycznie chce się chcieć. Zapał, zaangażowanie, entuzjazm, pragnienie działania – myślę, że tych rzeczy u nas trochę jednak brakuje. Przekonałem się też, jak ważne jest we wszelkiego typu próbach porozumienia, uzgodnienie najpierw znaczenia pojęć. Żeby nie było wątpliwości, że mówimy o tym samym.

M. – Mówiłeś o pomocy, o jaką konkretnie chodzi? Przecież Wspólnota AA w zachodniej Europie jest starsza niż w Polsce, tym samym do dyspozycji jest zdecydowanie więcej doświadczeń. Czemu polscy alkoholicy z nich nie korzystają? Poza tym mam jeszcze jedną wątpliwość – nowy region, to oczywiście nawet całkiem nieźle brzmi, ale poza hura-optymizmem jest to także mnóstwo dodatkowych kosztów, obowiązków, odpowiedzialności, a przecież my tu, w kraju, sami nadal mamy masę nierozwiązanych własnych problemów, choćby sprawa Fundacji BSK, która na oficjalnej stronie AA w Polsce handluje literaturą nie AA-owską, czy pełne błędów tłumaczenia podstawowych tekstów.

T. – To właśnie o doświadczenie chodzi! Był tam David, który pełni służbę reprezentanta wszystkich anglojęzycznych grup AA z zachodniej Europy, ale spoza terenu Wielkiej Brytanii. Jedna taka jest chyba nawet w Warszawie. Anglicy już dawno wypraktykowali, że jeśli alkoholik mieszkający w obcym kraju chce mieć mityngi w swoim języku, to – o ile to tylko możliwe – trzeba mu w tym pomóc. Warto też wesprzeć grupę, która ma pełną wolność wyboru, może włączyć się w strukturę lokalnej Wspólnoty AA, albo też do struktur Wspólnoty AA w swojej ojczyźnie. Co ciekawe, jest to doświadczenie ludzi, którzy po angielsku potrafią się porozumieć prawie wszędzie na świecie.

M. – Czy zapadły jakieś postanowienia, decyzje? I o co tam w ogóle chodziło? Odnoszę wrażenie, że wielu alkoholików w Polsce słyszało kiedyś coś tam o jakimś Carlsbergu, ale raczej na zasadzie – wiem, że gdzieś dzwonią, ale nie wiem w jakim kościele.

T. – Na tym spotkaniu, po rozmaitych perturbacjach, narodziła się w końcu Intergrupa polskojęzycznych grup AA w Niemczech. Grup, które ją tworzą jest w tej chwili chyba jedenaście. Ale powstanie tej Intergrupy pociąga za sobą dalsze konsekwencje. Jest to już trzecia taka Intergrupa (po angielskiej i irlandzkiej), a więc nie ma już żadnych formalnych przeszkód, by utworzyły one wspólnie XIV Region Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Jest to swego rodzaju przełom: polscy alkoholicy z Europy Zachodniej włączają się w struktury Wspólnoty AA. To już nie są rozproszone, działające nieomalże „na dziko” grupki AA-owskie, albo i nie bardzo, powstałe z desperacji jakiegoś Kazia, czy Ziutka, który z powodów niedostatków językowych (i może nie tylko) nie był w stanie skorzystać z miejscowych grup AA, a więc założył polską grupę z trzema kolegami do spółki. To już Wspólnota AA na poważnie.

M. – W czym my możemy im pomóc? A może to my, tu w Polsce, w „starych” grupach AA, moglibyśmy się od nich czegoś nauczyć?

T. – Pomoc możemy im dzieląc się własnymi doświadczeniami, współorganizując spotkania właśnie w tym celu. Po co mają popełniać błędy, które sami „przerabialiśmy” i które kosztowały nas już tak wiele? A nauczyć niewątpliwie moglibyśmy się optymizmu i zaangażowania. Im tam, w obcym kraju, wiele rzeczy przychodzi z większym trudem. Może dlatego bardziej dbają o to, co osiągnęli i bardziej im zależy. W Polsce wielu alkoholików przyszło jak gdyby na gotowe i nie chodzi mi tu tylko o tych całkiem nowych, z miesięczną abstynencją. Znam wielu, którzy uważają, że AA im się niejako należy tylko z tego powodu, że są alkoholikami. Po prostu grupy mają być, ktoś ma poprowadzić mityng, ktoś inny powinien zrobić zakupy itd. A że funkcjonowanie pojedynczych grup, intergrup, czy regionów, wymaga jakiejś pracy, zaangażowania, odpowiedzialności za wspólne dobro… Ech! Sam wiesz, jak jest…

M. – Ano, wiem… niestety… I – dziękuję za rozmowę i naświetlenie sprawy. Dzięki Twojej relacji mam wrażenie, jakbym tam był.





Więcej w moich książkach