sobota, 23 kwietnia 2011

Jak pokochać samego siebie?

W tym AA wszyscy by się chcieli kochać. Na okrągło tylko o tej miłości. Do bliźniego i do siebie. A mnie od miłowania w AA już trochę mdli. A kochania samego siebie to już chyba w ogóle nie rozumiem. Do siebie to ja ewentualnie mogę mieć zaufanie, szacunek, mogę sobie wierzyć, być z siebie dumnym, może nawet siebie lubić. Ale samego siebie kochać? Kiedy zorientowałem się wreszcie, że miłość myli mi się ze sprawianiem sobie przyjemności i zaspokajaniem kaprysów i zachcianek, uznałem, że najwyraźniej rąbię nie to drzewo.
Zorientowałem się, że trochę się irytuję, kiedy myślę o tym zadaniu. Z doświadczenia wiem już, że dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy czegoś nie rozumiem, nie wiem co mam zrobić, albo czego się ode mnie oczekuje. W tym przypadku nie chodzi o to, że nie wiem, jak napisać – wódka tylko pół mózgu mi wyżarła, więc coś tam pewnie jestem w stanie na ten temat spłodzić, ale… ja po prostu chyba nie wiem, co mam robić, jak się zachowywać, żebym mógł z przekonaniem stwierdzić, że siebie kocham, a moje działania z tego kochania właśnie wynikają. I całymi latami tak to właśnie było…


Co w praktyce rozumiem przez: „pokochać siebie”?

Tym razem za to „kochanie samego siebie” zabrałem się od drugiej strony, przypominając sobie zbiorcze przykazanie miłości: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (Mt 22, 39), obejmujące przykazania IV-X Dekalogu, albo też obiecany efekt wypełnienia 612 przykazań starotestamentowych. I teraz dopiero, powolutku, wszystko zaczynało nabierać sensu. Pojawiły się konstruktywne pytania, ale także i odpowiedzi na nie.
 
Czy czymś właściwym jest kochanie samego siebie, czy powinienem siebie też (też, a nie tylko!) kochać? Ależ oczywiście! Przecież jestem bliźnim także i dla siebie. Ba, może nawet najbliższym z bliźnich, a więc czemu niby miałbym sam siebie dyskryminować i z tej miłości wykluczać?
Czy ludzie mają wrodzoną, niejako automatyczną zdolność do kochania samych siebie? Tego nie jestem taki pewien, ale nawet jeśli mają, to ja, jako alkoholik – czytaj: egoista i egocentryk – mam tę zdolność poważnie zaburzoną. Cóż to oznacza w praktyce? Jeśli nie potrafię kochać siebie odruchowo, bezrefleksyjnie, to najwidoczniej budowanie postawy dojrzałej miłości wobec siebie, będzie mnie kosztowało więcej wysiłku i samodyscypliny. Także i świadomości, bo w praktyce okazało się, że zdecydowanie łatwiej jest mi określić, jaki jestem dla innych, niż dla siebie. Ale... W tym przypadku samoświadomość, będąca wynikiem pracy „na Programie”, ma też drugie oblicze; uświadomiła mi to Udrape, autorka znakomitych tekstów, a w niedługim czasie, pewnie także książki o alkoholizmie kobiet – bardzo łatwo jest kochać kogoś idealnego,  doskonałego, rycerza bez skazy i zmazy, czy wspaniałą kobietę ze wspomnień, pragnień i snów. Kochać pełnego słabości i wad alkoholika w średnim wieku, z nadwagą i łysiną – to wyzwanie!
 
W tym momencie natychmiast nasuwa mi się zasadnicze pytanie o akceptację siebie. Modne i nieomal powszechne (nie mam tu na myśli tylko alkoholików) przekonanie, że pełna akceptacja siebie takim, jakim się jest, jest stanem nadzwyczaj pożądanym i upragnionym, jakoś nie trafia mi do przekonania. Może ja znowu muszę „pod prąd”, ale wydaje mi się, że dojrzała miłość nie polega na błogiej akceptacji własnych wad charakteru, wynaturzonych instynktów, błędnych albo wręcz szkodliwych przekonań, decyzji i życiowych wyborów.
„Egoizm, egocentryzm, koncentracja na samym sobie!…” – w Wielkiej Księdze napisano, że to właśnie jest zasadniczym źródłem naszych kłopotów. Czemuż miałbym je u siebie akceptować?
 
Dziesięć lat temu, podczas warsztatów z duchowości (nie mylić z religijnością!), padły słowa, które pamiętam do dziś: „każdego dnia wybieramy drogę życia, lub drogę śmierci”. Każdego dnia? Nie piłem już rok, ale każdego dnia czterdzieści razy na dobę wybierałem drogę śmierci: za każdym razem, kiedy zapalałem papierosa. Nie piłem siedem lat, a wybrałem drogę śmierci, hodując urazę do pewnego typa, urazę, która zatruwała mi duszę. Dwa lata później chciwość i pragnienie zemsty, odegrania się, postawienia na swoim, prawie zapędziłyby mnie do pierdla. 
Przecież takich rzeczy nie robi się komuś, kogo się kocha…
 
Jestem przekonany, że istotą dojrzałej miłości jest dobro osoby, którą się kocha. Jeśli kocham siebie w sposób dojrzały, to dbam o swój rozwój, o swoje życie i zdrowie, ale również o to, abym lekkomyślnie nie marnował danych mi talentów. Dojrzała miłość to realne przeciwstawianie się własnym słabościom i wadom. To także prawda, uczciwość wobec siebie i nieustanna zmiana na lepsze. To stawianie sobie wymagań. To codzienne wybieranie drogi życia, drogi miłości.
 
Wszystko to brzmi pewnie bardzo poważnie, może nawet wzniośle, ale ja jestem pragmatykiem, więc po prostu i zwyczajnie potrzebuję wiedzieć, co i jak mam robić, od czego zacząć? Jest taki tekst, nazywają go „Programem na 24 Godziny”, albo „Oazą spokoju”, a w nim proste sugestie na każdy dzień: „zrobię coś dobrego i nie wypomnę tego, ani nie pochwalę się tym, dokonam co najmniej dwu rzeczy, na które zwykle nie mam ochoty…”. Realizacja tych zaleceń nie „zniknie” moich braków, ale podjęcie działań dla innych, na pewno pozwoli mi odnaleźć satysfakcję tam, gdzie wcześniej nawet się jej nie spodziewałem. A to dopiero początek drogi, wąskiej i trudnej drogi między dwiema przepaściami, bo z jednej strony grozi przekleństwo prawdy pozbawionej miłości, a z drugiej pycha i gnuśne samozadowolenie miłości pozbawionej prawdy.
 
 
 
PS. 
Dotarło do mnie, że podobno nie jest dostatecznie jasne określenie „realne przeciwstawienie się własnym wadom”, a więc już podpowiadam, że „realne” zdecydowanie i na pewno nie oznacza deklaracji typu: „coś z tym trzeba będzie zrobić”, ani „walczę ze swoimi wadami”. „Realne”, to konkrety: co, kto, kiedy, jak, zrobiłem lub robię.




Więcej w moich książkach

niedziela, 17 kwietnia 2011

Sponsor i granice zobowiązań

Coś tam zaczął mówić o pomocy i umiejętności proszenia o nią i tym chyba uśpił moją czujność, bo nie zareagowałem dostatecznie szybko, czyli nie kazałem zamilknąć, kiedy zaczął opowiadać o pomocy, jakiej udzielili mu starzy kumple podczas przenoszenia i topienia w gliniance pokawałkowanych zwłok zamordowanej kobiety. Pewne słowa zostały wypowiedziane i już nie dało się oszukać samego siebie, udawać że było inaczej, że on nic nie mówił, a ja nie słyszałem, nie zrozumiałem. W tej jednej chwili zmieniło się… wszystko.

Sponsor, sponsorowanie – granice zobowiązań

Podczas warsztatów sponsorowania w Opolu  taki temat i sam problem w ogóle jeszcze się nie pojawił, ale już po tygodniu, na warsztaty sponsorowania do Jastrzębia, jechałem z jasno określonymi pytaniami i wątpliwościami. Tym bardziej, że w obu tych miejscach w materiałach warsztatowych zawarty był punkt dotyczący zobowiązań sponsora wobec podopiecznego i jego rodziny.  Dziś wiem już, że zabrakło tu elementu dotyczącego całkiem realnych zobowiązań obywatela wobec społeczeństwa, w którym żyje, ale… lepiej późno niż wcale zdać sobie sprawę z faktu, że na tym najdziwniejszym ze światów są jeszcze jacyś inni ludzie, poza przyjaciółmi z AA.
 
Podopieczny, który podczas pracy nad Krokiem Czwartym, Piątym, Ósmym, Dziewiątym poinformuje mnie, jako sponsora, o swojej nieujawnionej dotąd zbrodni, stwarza sytuację, w której muszę dokonać wyboru, muszę podjąć decyzję. Tak, MUSZĘ, bo jeżeli nie chcę fałszować rzeczywistości i udawać, jak w okresie picia, że nic nie słyszałem, to muszę podjąć decyzję, czy informację tę zatrzymać dla siebie, czy zgłosić odpowiednim władzom.  Trzeciego wyjścia niestety nie ma. Przyznam od razu, że zapędzania w taką pułapkę sobie nie życzę i na coś takiego absolutnie się nie zgadzam.
 
Prawo* respektuje obowiązek dochowania tajemnicy spowiedzi, ale dotyczy to księży, a nie sponsorów we Wspólnocie AA! Sponsor kapłanem nie jest i szczególnych uprawnień ze stanem tym związanych samowolnie przydzielać sobie nie może. A zatajenie zbrodni to przestępstwo poplecznictwa (art. 239 § 1 kk). 
Czy pomoc w poznawaniu i realizacji Programu 12 Kroków, udzielana w dobrej wierze podopiecznemu, zobowiązuje jego sponsora do popełniania przestępstw w imię układu sponsor-sponsorowany oraz  AA-owskiej przyjaźni? 
 
Oczywiście czasu cofnąć się nie da, ale widzę, że swoim podopiecznym, obecnym i przyszłym, muszę uświadamiać jeszcze jedną rzecz, a mianowicie to, że nie chcę wybierać pomiędzy przestępstwem, a donosicielstwem i zawiedzionym zaufaniem i nie zgadzam się, by mnie wobec takich wyborów stawiali. Jeżeli w ich przeszłości kryją się nieujawnione dotąd zbrodnie, to lepiej, żeby przed sprawieniem sobie ulgi i ich pochopnym wyznaniem, mocno się zastanowili, do kogo mówią, bo ja święceń kapłańskich nie mam i w razie czego postąpię zgodnie z własnym sumieniem. 
 
 
 

--
* Zagadnień tych dotyczą: art. 178 kpk, art. 261 kpc oraz przepisy Kodeksu Prawa Kanonicznego.

sobota, 16 kwietnia 2011

Sponsorowanie anonimowość

W ciszy i skupieniu siedzę i myślę. I kiedy tak samotnie siedzę i myślę, to prędzej czy później zawsze wymyślę, że dobrze myślę.

Warsztaty sponsorowania i anonimowość

9 kwietnia 2011 odbyły się w Opolu Czwarte Warsztaty Sponsorowania organizowane przez Intergrupę Śląska Opolskiego. W roku 2008 IŚO miała pieniędzy nieco więcej niż zwykle, więc wymyśliliśmy, że zorganizujemy warsztaty. Pomysły były różne: warsztaty Tradycji, warsztaty służb, sponsorowania, kolporterów, Kroków… wszystkie wydawały się dobre i potrzebne, bo właściwie kulało u nas prawie wszystko. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na warsztaty sponsorowania, bo uwierzyliśmy bardziej doświadczonym przyjaciołom, którzy twierdzili, że jeśli sponsorowanie jest na dobrym poziomie, to i ze służbami, Tradycjami, literaturą itd. też problemów nie będzie.  Mieli całkowitą rację. Teraz i my mamy takie doświadczenie, wynikające już z naszej własnej codziennej praktyki. A warsztaty sponsorowania stały się u nas tradycją. Ale ja nie o tym…
 
Podczas warsztatów, parę razy słyszeć można było relacje dotyczące spotkań podopiecznego z rodziną sponsora, z jego znajomymi, współpracownikami, krewnymi, przyjaciółmi i to spoza Wspólnoty AA.  Podczas poprzednich warsztatów, ten element też się pojawiał, ale ja czasem potrzebuję kilka razy coś usłyszeć, żeby faktycznie usłyszeć i zrozumieć. W przerwach, kątem oka widziałem rozemocjonowane twarze, a do uszu cisnęły się strzępy rozmów: dom… adres… anonimowość… wizytówka… nazwisko… złamana anonimowość… święta zasada AA – anonimowość… anonimowości… anonimowością… Może nie pierwszy raz w ogóle, ale chyba pierwszy w pełni świadomie, zdałem sobie sprawę, że anonimowość Anonimowych Alkoholików ma u nas jeszcze inne, może nawet drugie co do ważności zadanie*: zasada anonimowości chroni mnie i zabezpiecza przed weryfikacją przekonań na temat własnej trzeźwości.
 
AA - tajemniczy „sport”, uprawiany w zaciszu szczelnie zamkniętych sal mityngowych, w określonych,  ściśle kontrolowanych warunkach, regulowanych rozbudowanymi scenariuszami. Tam nikt nie ma prawa (!) zaburzyć mi dobrego nastroju i błogiego samozadowolenia z samego siebie jakimiś ocenami, krytyką, a nawet pytaniami, które mogłyby okazać się niewygodne i zepsuć mi humor.
Co usłyszałby kolega z AA od mojej byłej żony o moim życiu w pierwszych dwóch latach abstynencji? O tym trzeźwym życiu, o którym tak pięknie opowiadałem na mityngach? Ano, pewnie to, że jestem kawał bydlaka i s…syna i łatwiej było ze mną wytrzymać, gdy piłem.  Problem polegał na tym, że taki kontakt i rozmowa były wtedy zupełnie nierealne – nikt nie wiedział, gdzie mieszkam, jak się nazywam, a telefon komórkowy miałem przecież pod kontrolą. Opatrznie pojmowana zasada anonimowości skutecznie chroniła mnie przed taką konfrontacją i prawdą o sobie.
 
Serce waliło mi jak młotem, kiedy pierwszy raz mówiłem koledze, że ja nie gwarantuję, że moja była żona zechce z nim rozmawiać, ale jeśli on wyrazi chęć i życzenie, to ja ją o takie spotkanie poproszę.  Prawie tyle samo emocji kosztowało mnie pierwsze złożenie takiej deklaracji publicznie, wobec grupy osób, z których część widziałem pierwszy raz w życiu. Pierwsze wręczenie wizytówki z imieniem i nazwiskiem, to też był niezły horror.
 
Na samym początku, o mojej trzeźwości świadczą wyleczone zęby i fakt, że po dwudziestu pięciu latach palenia rozstałem się z papierosami, ale ostatecznie wszystko sprowadza się i ma sprowadzać do relacji, związków, kontaktów z innymi ludźmi. Tyle, że o to należy pytać tych ludzi, a nie mnie, bo ja, jak tak sobie siedzę i myślę, to prędzej czy później zawsze przecież wymyślę jakieś fantastyczne teorie na temat niebotycznego poziomu własnej trzeźwości. A na końcu jeszcze w te pobożne życzenia uwierzę.



 
--
* Pierwszym i najważniejszym zadaniem zasady anonimowości we Wspólnocie AA jest (tu oczywiście żartuję!) ukrywanie faktu, że jestem alkoholikiem, jakby wszyscy w moim otoczeniu nie zdawali sobie z tego sprawy i to lepiej niż ja sam, a więc kreowanie i pielęgnowanie iluzji na swój temat. 





Więcej w moich książkach

piątek, 15 kwietnia 2011

Tu zaszła wielka zmiana

Dyskusja na temat Pierwszego Kroku Programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików przeciągała się niemiłosiernie i wydawało się, że zaczyna to już przekraczać granice zdrowego rozsądku, kiedy z powtarzających się, czasem nakładających na siebie wypowiedzi, zaczął wyłaniać się jednak pewien schemat.
 
Po jednej stronie ustawili się ci, którzy uważali, że Krok Pierwszy najlepiej byłoby ograniczyć do kwestii bezsilności wobec alkoholu i oczywistej utraty zdolności kierowania własnym życiem w okresie picia, bo cała reszta, to tylko zbędne komplikowanie. Tych była zdecydowana większość, a na ich sztandarach widniało hasło: najpierw sprawy najważniejsze! Moralne wsparcie tej grupie dawało dwóch, czy trzech weteranów, zbrojnych w swoją ponad dwudziestoletnią abstynencję oraz argument „tak było zawsze i dobrze działało, więc po co cokolwiek zmieniać?”.
Ich oponenci byli nieliczni, słabo zorganizowani, w większości przypadków znacznie młodsi, bez jasno sprecyzowanego programu i chwytliwych haseł, ale za to z przekonaniem, że chodzi jednak o coś więcej, że dzięki Programowi AA i jego rzetelnej realizacji są do osiągnięcia także wyższe cele, ale konkretnie jakie, to już takie oczywiste nie było. Ci powoływali się na zdanie Billa W., który w Wielkiej Księdze napisał: Alkohol jest bowiem tylko symptomem naszej choroby. Musieliśmy zatem dotrzeć do jej istotnych przyczyn i warunków, które sprzyjały jej rozwojowi, z tym, że też nie byli całkiem zgodni, czy ma to zastosowanie także w odniesieniu do Kroku Pierwszego i nowicjuszy (jak długo nowicjusz pozostaje nowicjuszem, niestety nie ustalono, a to błąd), czy może w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości.
Odszedłem na bok; jeśli chciałem w tej sprawie nadal zajmować określone stanowisko, musiałem kilka rzeczy spokojnie przemyśleć. Ostatecznie, przy założeniu, które ja uważam za oczywiste i prawdzie, że problemem alkoholika nie jest alkohol, a sama abstynencja to wprawdzie podstawa, ale absolutnie nie cel ostateczny,  wyszło mi, że…
 
Program Dwunastu Kroków powstał w czasach, gdy nie istniało jeszcze żadne lecznictwo odwykowe, alkoholizm nie był uznawany za chorobę, a pierwsi Anonimowi Alkoholicy wyciągali pijących i pijanych alkoholików z barów, lub odwiedzali ich w szpitalach miejskich, albo psychiatrycznych. W tamtym okresie i w tamtych warunkach, mieli im do przekazania coś dotychczas nieznanego, zupełnie nowego, przełomowego i epokowego: jesteśmy bezsilni wobec alkoholu. Czasem samo to rewelacyjne odkrycie było dla alkoholika tak wielkim wstrząsem, że wkraczał on na drogę abstynencji właściwie bez dalszych dodatkowych zabiegów. Historia AA wspomina o takich przypadkach.
 
Odnoszę wrażenie, że my, w XXI wieku, w środku Europy, z takimi ludźmi w ogóle nie mamy kontaktu. Do Wspólnoty AA i do leczenia odwykowego – zwykle najpierw na terapię, a dopiero w drugiej kolejności do AA – trafiają alkoholicy właśnie dlatego, że doświadczyli bezsilności wobec alkoholu. Oni wiedzą już, że alkoholizm jest chorobą, że to się leczy, a także gdzie się leczy (gdzie wrócić się o pomoc). Innych alkoholików widzieli w telenowelach, czytali o nich w gazetach i książkach, obserwowali, jak do alkoholizmu przyznają się gwiazdy ekranu, sportowcy, naukowcy. Współcześni uzależnieni, jeśli nawet nie używają określenia bezsilność, zderzyli się z nią wystarczająco boleśnie, by w konsekwencji podjąć określone działania, poprosić o pomoc.
 
Ostatecznie zmierzam do stwierdzenia (a może tylko podejrzenia), że obecnie alkoholicy zgłaszając się na terapię, lub do Wspólnoty AA, w pewnym sensie „zrobili” już pierwszą część Pierwszego Kroku; samym tym działaniem przyznali się niejako do swojej bezsilności wobec alkoholu. I tu pojawia się pytanie, czy my w AA, kładąc nacisk właściwie tylko na bezsilność i pomijając resztę treści zawartej w Pierwszym Kroku, nie wyważamy przypadkiem otwartych drzwi? Czy nie ignorujemy rzeczywistości i faktu, że tu przecież zaszła istotna zmiana, że mamy do czynienia z innymi ludźmi, w zupełnie innych warunkach, przy innej świadomości społecznej? 
W marcu 1964 roku w „Grapevine”, w artykule pod tytułem Czy coś złego dzieje się ze Wspólnotą AA?, znaleźć można zdania: Wiedziałem też, że nasze oklepane frazesy, jak stać się trzeźwym, muszą być każdego dnia odświeżane, a nie napuszone, gdyż każdy dzień jest nowy i inny. Ale zamiast robić to, działałem jak przestraszony osioł, który nie chce iść przez nowy stalowy most, gdyż nie jest on podobny do starego, koślawego.
 
W pewnym momencie podczas dyskusji padło pytanie, czy nie sądzę, że złożone implikacje ograniczonej zdolności do kierowania życiem, przed uzależnieniem się od alkoholu oraz po ostatnim kieliszku, mogą być zbyt trudne dla nowoprzybyłego, trzęsącego się jeszcze po ostatnim przepiciu alkoholika? Ależ tak, oczywiście! Tyle, że alkoholik w takim stanie kwalifikuje się raczej na oddział detoksykacyjny, a nie na mityng AA i do pracy ze sponsorem. Ostatecznie uważam, że zagadnienie, kiedy alkoholik ma się zacząć zajmować drugą częścią Kroku Pierwszego, zależy od jego stanu i kondycji, a decyzja w tej sprawie leży w gestii jego sponsora.
 
Od pewnego czasu nie biorę już udziału w przekomarzaniach na temat, czy alkoholik nie kieruje swoim życiem, czy może kieruje, ale źle. Według mnie liczą się efekty, a w związku z tym w pełni zadowala mnie rozwiązanie kompromisowe, które mówi o ograniczonej zdolności do kierowania życiem.
Jeśli nawet w początkowym okresie można alkoholikowi darować rozważania dotyczące czasów sprzed uzależnienia (będzie ku temu okazja podczas realizacji następnych Kroków), to przekonany jestem, że kwestia kierowania życiem już po ostatnim kieliszku przedstawia się zgoła inaczej. Dlaczego?
Alkoholizm, jak wiadomo,  jest chorobą duszy, ciała i umysłu. Alkoholicy mają problem z przeżywaniem i uzewnętrznianiem swoich uczuć i emocji, a nawet z rozpoznawaniem ich i nazywaniem. Ten problem nie znika samoistnie wraz z ostatnim kieliszkiem. Bardzo dobrze pamiętam, jak piłem, by zagłuszyć strach (np. przed konsekwencjami poprzedniego picia), albo ze złości na kogoś, czy na coś. Ostatecznie w potrzebie wystarczała telewizja. Pooglądałem kilkanaście minut i zawsze znalazłem coś, co mnie tak rozzłościło, że po prostu „musiałem” się napić. 
Konkluzja i pytania: jeśli jestem przerażony, albo wściekły, to kto kieruje moim życiem: ja czy może moja złość, ja czy mój strach? A w takim razie, czy stać mnie na ignorowanie problemu ograniczonej zdolności do kierowania swoim życiem, jeśli moje zaburzone emocje nadal i wciąż grożą mi złamaniem abstynencji? Oczywiście konsekwencji może być dużo więcej, powrót do picia, to tylko jedna z nich. Czy nie jest prawdą, że zdarzają się alkoholicy-przemocowcy, niepijący od dwudziestu lat i więcej, ale nadal nieradzący sobie z własną agresją? Albo chorobliwi zazdrośnicy (zespół Otella)?
 
Mnóstwo razy słyszałem na mityngach opowieści alkoholików wracających po zapiciu. Bardzo często zawierały one wykaz tego, czego alkoholik nie robił, czego zaniedbał i kończyły słowami: „…i nawet nie wiem, jak znalazłem się w knajpie z kieliszkiem w ręku”. Natomiast nigdy, ani jeden raz, nie słyszałem słów: „pracuję ze sponsorem na Programie i wdrażam go w życie, pełnię służbę w AA, czytam aowską literaturę, regularnie bywam na mityngach i… nawet nie wiem jak znalazłem się w knajpie”.
 
Bezsilność wobec alkoholu przygnała mnie do poradni odwykowej i na pierwszy mityng, ale dopiero praca ze sponsorem pomogła mi zrozumieć i zastosować we własnym życiu drugą część Pierwszego Kroku i… całą resztę Programu AA, który realnie i wydatnie zwiększa moją szansę na satysfakcjonujące i bezpieczne (na ile to możliwe) życie obok alkoholu, bez alkoholu. 





Więcej w moich książkach