środa, 31 grudnia 2014

Składowe naszej duchowości

Szesnasta rocznica abstynencji zbliża się długimi krokami, a rocznice to zawsze czas na przemyślenia, rozważania, wspomnienia, obrachunki… Wprawdzie miejsce przeszłości jest w przeszłości, jednak dopóki można się na niej czegoś nauczyć, wyciągnąć wnioski, to pewnie warto, w jakimś tam zakresie, do niej wracać.

W środowisku AA pytania dotyczące duchowości zdarzają się bardzo często. Z pojęciem tym stykamy się nieustannie także w literaturze AA, a więc wygląda na to, że to kwestia naprawdę ważna, a to znaczy, że dobrze byłoby rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Problematyczne jest też w naszym języku podobieństwo pojęć „duchowy” i „duchowny”, ale też usilnie przez Kk lansowana teza, jakoby nie jest możliwa duchowość bez religijności. Żeby uniknąć spekulacji i jakichś własnych przekonań na temat znaczenia słów, posłużę się aktualną definicją ze Słownika Języka Polskiego PWN (https://sjp.pwn.pl/sjp/duchowy;2454552.html ):

duchowy
1. «odnoszący się do życia wewnętrznego człowieka»
2. «związany z dobrami kulturalnymi lub czyimś systemem wartości»

Łatwe jest zrozumienie, że elementami tego wewnętrznego życia człowieka, związanymi z jego systemem wartości, mogą być: dom, rodzina, Bóg, praca, dzieci, miłość, przyjaźń, uczciwość, odwaga, prawość, odpowiedzialność i wiele innych. Trudniejsze było uświadomienie sobie, że nie wszyscy mają dokładnie taki sam pakiet tych wartości. Na przykład Bóg/religia może należeć do świata duchowych wartości Zenka, ale Ziutek może mieć przecież inaczej.

Podczas pracy na Programie starałem się rozpoznać swój świat wartości, to jest swoją duchowość. Rozumiałem, że jeśli chcę żyć w jakiej takiej zgodzie z Bogiem, ludźmi i sobą, to muszę starać się żyć zgodnie ze swoimi wartościami, bo przyklejanie się do cudzych, wmawianie sobie, że ja mam tak samo, jak wszyscy inni ludzie (bo wypada, bo tak ładnie brzmi, bo tak ma kolega, którego podziwiam), prowadzi do wewnętrznych konfliktów, a te, zwłaszcza jeśli przeciągają się w czasie, skierują mnie do knajpy. Jestem alkoholikiem, więc odporność na takie wewnętrzne konflikty mam mocno ograniczoną.
Tu potrzebna jest chyba pewna uwaga – jeśli nawet uczciwość (na przykład) nie jest dla mnie istotną wartością, to nie oznacza, że mam prawo okradać i oszukiwać innych ludzi. Czasem trzeba się po prostu dostosować. I tak miałem w przypadku pracy.

Po kolejnej zmianie zajęcia zorientowałem się wreszcie – wtedy jeszcze z zaskoczeniem – że praca zawodowa nie jest elementem mojej duchowości, nie jest moją wartością. Ważne jest to, że zawodowa, bo nie chodziło o jakiekolwiek działania, ale właśnie tylko o pracę zawodową. Przez pewien czas próbowałem szukać jakiegoś błędu, problemu w samych zajęciach, które wykonywałem. Spisałem wtedy (także gdzieś chyba opublikowałem) opowieść o całym swoim zawodowym życiu – miałem nadzieję, że w ten sposób coś zrozumiem albo zrozumieć pomoże mi ktoś z czytelników tej relacji. Oto i ona (z pewnymi skrótami):

Kiedy okazało się, że nie uda mi się dłużej unikać zasadniczej służby wojskowej, matka załatwiła mi pierwszą w życiu pracę w swoim zakładzie. Poborowy, który gdzieś był zatrudniony, dostawał z firmy wyprawkę (chyba to było z pół miesięcznej pensji), ale najważniejsze, że wtedy służba wojskowa liczyła się do stażu pracy. W taki sposób zostałem murarzem piecowym, na papierze, bo naprawdę wykonywałem różne drobne prace pomocnicze w zakładzie produkującym bombki choinkowe. Nudziło mnie to strasznie, migałem się od roboty – to miało być przecież i tak tylko na chwilę.

W 1980 powołali mnie do tej służby wojskowej; trafiłem do Wojsk Ochrony Pogranicza. Później nastał w Polsce stan wojenny, a ja dowiedziałem się, że w naszym kraju są dwa rodzaje wojsk – jedne podlegają MON (Ministerstwo Obrony Narodowej), a drugie MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). WOP okazał się należeć do tego drugiego pionu, i w tamtych czasach okazało się to mieć istotne znaczenie i konsekwencje. Spędziłem w tej służbie ponad dwa lata, czyli znacznie więcej, niż przewidywała ustawa, ale w stanie wojennym większość praw była zawieszona, więc…
Pewnego razu w jednostce zjawił się facet, który oświadczył, że możemy wyjść do cywila choćby zaraz, jeśli zdecydujemy się na podjęcie pracy w resorcie MSW, to jest w jakimś Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych. Jeśli się nie zgodzimy, to będziemy tkwić w tej jednostce… właściwie nie wiadomo jak długo; przynajmniej do końca stanu wojennego, ale wtedy nikt przecież nie wiedział, ile jeszcze on potrwa. Miałem wówczas półtoraroczne dziecko, które widziałem kilka razy w życiu, na krótkich przepustkach, podobnie było z żoną i matką – uważałem, że nie miałem wyboru. Podobnie zdecydowali wszyscy żołnierze żonaci i dzieciaci.

Wylądowałem jako referent  w wydziale techniki operacyjnej kontrwywiadu PRL i przez następne kilka lat zajmowałem się analizą dokumentów; trochę to zajęcie podobne było do tego, które zobaczyć można w filmie „Trzy dni Kondora”.  Na wywiad, co może by mi się nawet podobało i imponowało, nie miałem żadnych szans z powodu braku wyższego wykształcenia i posiadanej już rodziny.
Wtedy to po raz pierwszy musiałem zweryfikować kilka swoich przekonań. Okazało się na przykład, że nie jest prawdą, jakoby obowiązkowa była przynależność do partii – nie wstąpiłem do PZPR i nie byłem w WUSW jedyny. Dowcip polegał na czymś innym – wszystkie zebrania wydziału były naradami partyjno-służbowymi, więc i tak w tym brałem udział. Do zwolnienia z organów nie wystarczyło też, niestety, że moja ciotka i wujek uciekli na Zachód, jak to się wtedy nazywało. Udało mi się zwolnić  po 6-7 latach, kiedy wyszło na jaw, że wolność (w BRD) wybrał brat i bratowa, a ja się na to zgodziłem i nie przeciwdziałałem.
Podczas całej tej pracy nie odkryłem żadnego tajnopisu, szyfru, mikro-kropki, czy innych takich tajnych sposobów porozumiewania się agentów, co było głównym zadaniem mojego wydziału, właściwie trafiały mi się tylko, jakby przy okazji, różne informacje o przestępstwach kryminalnych i gospodarczych – to załatwiało się notatką do stosownego wydziału policji. Oczywiście powinniśmy też śledzić i wykrywać polityczne spiski, nielegalne organizacje itp. Pamiętam MOST – Młodzieżową Organizację Sadystyczno-Terrorystyczną, która postulowała ograniczenie praw mieszkańcom podmiejskich wsi. Wiochmeni mieli poruszać się w mieście tylko wyznaczonymi trasami w określonych godzinach, z przepustkami… cóż, w moim mieście antagonizmy między mieszkańcami miasta i wsi zawsze były bardzo silne.
Upolitycznienie tej roboty stawało się z czasem coraz bardziej trudne do zniesienia, ale, jak już wspomniałem, zwolnić udało mi się dopiero po emigracji brata.

Wtedy przez cztery miesiące byłem na bezrobotnym – nikt specjalnie nie chciał byłego kadrowego pracownika bezpieki, a do tego jeszcze miałem rozpoczęte studia (pedagogika kulturalno-oświatowa) i szukałem zajęcia, które pozwoliłoby mi je kontynuować. Odmawiali mi w bibliotekach i domach kultury, więc ostatecznie trafiłem do księgarni. Wtedy zaczęły się problemy…

Byłem/jestem człowiekiem oczytanym (moje poprzednie zajęcie też polegało na czytaniu), więc od tej strony wszystko było w porządku, ale handel okazał się w perspektywie zajęciem niesamowicie stresującym. Wieczny strach przed ludźmi, i to setkami dziennie, przed ośmieszeniem się, przed kompromitacją, niesamowity strach przed remanentami, bo pracownicy sklepu odpowiadali za braki z własnej kieszeni, powodował, że bardzo szybko odkryłem alkohol jako lekarstwo na stres i strach. Studia przerwałem, bo postawiłem na karierę w handlu – stosunkowo szybko awansowałem i zacząłem zarabiać wreszcie dobre pieniądze. Wyższe stanowisko powodowało większe napięcie, a większe pieniądze ułatwiały galopujący rozwój alkoholizmu. W taki sposób, to jest cały czas awansując oraz pijąc coraz częściej i coraz więcej, przepracowałem ponad 10 lat – aż do zwolnienia za picie.

Zgłosiłem się na leczenie odwykowe i znalazłem nową pracę – w hurtowi artykułów spożywczych, w tym alkoholu. Tak, jak się łatwo domyślić, to się nie mogło udać i nie udało się. Kolejny raz straciłem pracę i wylądowałem na drugiej terapii, tym razem zamkniętej.

Po jej pomyślnym zakończeniu zaproponowano mi pracę w prywatnym sklepie. To może wydawać się dziwne, ale w środowisku wiadomo było, że jestem dobrym fachowcem, ale piję – teraz, po specjalistycznym leczeniu, była szansa, że z piciem koniec, a przecież umiejętności i talent do handlu mi pozostały, więc dostałem dobrą robotę, za którą do dziś jestem wdzięczny. Tutaj już nie miałem obaw związanych z odpowiedzialnością materialną, bo taka umowa mnie nie dotyczyła, ale wszystkie inne pozostały. Początkowo bałem się wrócić do zajęcia takiego samego, jakie kiedyś pchnęło mnie do picia, ale okazało się z czasem, że jakoś daję radę. Tak minęło kolejnych kilka (pięć albo więcej) lat. I tu zaszła wreszcie zmiana – kiedy mnie zwolnili, nie było to już wyrzucenie z roboty za picie. Sklep, w którym pracowałem już nie istnieje, nie wytrzymał konkurencji z wielkimi sieciami, a szkoda. To było dobre miejsce.

Dzięki pomocy kolegi z AA znalazłem pracę w hurtowni chemii przemysłowej. Nie potrafiłem tam wytrzymać presji, niechęci jednego ze starszych pracowników, złej atmosfery, ustawicznego zwracania uwagi, krytykowania. Czułem się chory, kiedy musiałem tam iść. Po kilku miesiącach przeniosłem się do firmowego sklepu brytyjskiej sieci Dulux. To może byłoby nawet znośne, choć praca była ciężka, a pracowałem sam, ale firma wkrótce zamknęła swoje punkty sprzedaży detalicznej – zostały tylko stoiska w Obi.

Pewne elementy stresu związanego z pracą w handlu powoli mi minęły, ale pojawiły się za to inne kłopoty – to już były czasy Programu i rosnącego powoli poziomu uczciwości. Coraz gorzej znosiłem starą, brutalną prawdę, że handel jest sztuką oszustwa i musiałem namawiać kogoś do zakupu towaru, do którego sam nie miałem przekonania.
Kolejna moja praca to wielki (800 m) sklep sieciowy Galpex z wykładzinami, tapetami, dywanami. Miałem tam, dzięki doświadczeniu z Duluxa, prowadzić dział farb. Może nawet wytrwałbym tam dłużej, mimo konieczności współpracy z koszmarnym szefem, bo też i moja odporność psychiczna powoli rosła, ale szybko stało się jasne, że sieć w Polsce dogorywa. Niedługo po moim zatrudnieniu zaczęły się redukcje załogi, a wreszcie całe przedsięwzięcie upadło, firma splajtowała.

Podjąłem jeszcze jedną próbę zawodowego ustawienia się i jedną noc przepracowałem jako ochroniarz. To był czas, w którym lawinowo sypało mi się zdrowie. Dopóki byłem kierownikiem czegoś tam, to jeszcze jakoś szło, ale teraz wymagano ode mnie stania w postawie wyprostowanej (nawet oprzeć się o nic nie było można) przez dwanaście godzin. Rano, po tej pierwszej nocnej zmianie, poszedłem do lekarza medycyny pracy, bo jako nowy pracownik musiałem zrobić stosowne badania okresowe. Po wyjątkowo długich badaniach, lekarz orzekł kategorycznie, że z moim kręgosłupem i stawem biodrowym (wtedy jeszcze problematyczny był tylko jeden) on mi zgody na pracę nie podpisze. Tak… Następnego dnia leżałem już w szpitalu na Wodociągowej.

Pamiętam, że dzięki tej pracy (opisanie całego zawodowego życia) wiele się o sobie dowiedziałem, jednak odpowiedzi na pytanie, jak to jest, że praca zawodowa nigdy nie stała się wartością w moim życiu, nie znalazłem. Nie lubiłem w zasadzie żadnej z tych prac, czasem było co najwyżej nieco mniej źle, ale dobrze – nigdy. Uznałem, że widocznie ja już tak mam, że nie była to wina moich zawodów, zwykle dość zwyczajnych, ale po prostu jakichś moich predyspozycji albo ich braku, jednak nie w kategoriach winy. Praca zawodowa była dla mnie zawsze złem koniecznym, możliwością i koniecznością zarabiania pieniędzy na życie, ale gdybym środki miał z innego, legalnego, źródła, to… Wtedy też odkryłem, ze jeśli leżenie na tapczanie, oglądanie TV i dłubanie w nosie miałoby się nazywać pracą, to ja tego też nie chcę.

Po pracy zawodowej przyszła kolej na weryfikację innych przekonań, dotyczących duchowych wartości. Często robiłem przy tym notatki – zauważyłem, że tak lepiej mi się myśli, a na papierze trudniej jest pleść bzdury, samego siebie, nawet bez złych intencji, oszukiwać. Dzięki temu zorientowałem się, że podobnie jak praca nie są też moją wartością duchową dzieci. To pomogło mi podejmować sensowne decyzje w życiu, a zwłaszcza nie krzywdzić kolejnych ludzi.
Były też oczywiście zaskoczenia pozytywne – pół życia kłamałem i kradłem, a tu okazało się, że uczciwość jest znaczącą wartością mojego życia duchowego. Zacząłem ją więc rozwijać i umacniać. Podobnie było z przyjaźnią, lojalnością, odpowiedzialnością, punktualnością i wieloma innymi. Dzięki takim i podobnym zadaniom oraz rozmowom z dziesiątkami ludzi, nie tylko alkoholików, zorientowałem się też, że nie wszyscy mają takie same wartości duchowe, że zakładanie, że kolega ma tak samo jak ja, to ewidentnie egocentryzm. Tak… to była dobra robota.  Polecam każdemu. Jeśli właściwie rozpoznamy swój świat wartości duchowych, łatwiej będzie podejmować dobre, korzystne decyzje, które nie będą krzywdziły innych ludzi albo nas samych. Mniej też będzie w naszym życiu wewnętrznych konfliktów, na które ja, jako alkoholik, jestem wyjątkowo nieodporny.

wtorek, 30 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 046)



Kilka dni temu, kiedy czekałem w kawiarni na koleżankę (nazwy opolskiej kawiarni, w której bardzo często spotykają się sponsorzy z podopiecznymi, nie podaję tutaj celowo), uwagę moją zwrócił komunikat wypowiedziany przy stoliku na drugim końcu sali, więc wypowiedziany głośno, z wyraźną złością: Przestań! Zostaw w końcu ten swój telefon i słuchaj uważnie jak do ciebie mówię! – pani w średnim wieku zwracała się poirytowana do młodego mężczyzny (na oko ze 27-30 lat), najwyraźniej syna. Pan, trzymając w dłoni telefon komórkowy, odpowiedział arogancko, z krzywym uśmieszkiem: Nie bądź taka staroświecka i zacofana! Teraz wszyscy bawią się telefonami.
Dyskretnie rozejrzałem się wkoło – nikt, ani jedna osoba, a klientów kawiarni, w różnym wieku, było przynajmniej kilkunastu, nie zajmował się swoim telefonem komórkowym. Tym niemniej byłem i nadal jestem pewien, że młody mężczyzna absolutnie wierzył w to, co mówił. Był w kawiarni obecny, widział, że nikt poza nim nie bawi się telefonem, ale jego mózg fakt ten zignorował, odrzucił! Wygrały przekonania.

Zupełnie jak alkoholik – uśmiechnąłem się lekko – przecież w naszym (uzależnionych) przypadku jest dokładnie tak samo. Dopóki nie wytrzeźwiejemy, nasze nieprawdopodobne przekonania najczęściej wygrywają konfrontację z rzeczywistością. Z niesmakiem łapałem na czymś takim sam siebie albo pokazywał mi to sponsor, obserwowałem też u podopiecznych.

Może nie twierdziłem idiotycznie, że wszyscy piją, ale to tylko dlatego, że bałem się, że ktoś wspomni o małych dzieciach, kobietach w ciąży, osobach bardzo starych, chorych itp. Nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie upierać się, że w mojej branży piją wszyscy, a w ogóle to w tym zawodzie pić trzeba, nie da się inaczej. I nie, nie byłem kiperem.

Dziesiątki, setki razy moje przekonania przegrywały z rzeczywistością, z faktami, i to nie tylko wtedy, kiedy byłem pijany; to jeszcze dałoby się zrozumieć, choć oczywiście nie usprawiedliwić (wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem!). Tragedia polegała na tym, że na podstawie tych swoich durnych przekonań podejmowałem rozmaite, niekiedy bardzo poważne, decyzje życiowe. A później… później obrażałem się na Boga, ludzi, los i zły świat, bo w naturalny sposób decyzje te rodziły konsekwencje, których ponosić nie chciałem i nawet nie rozumiałem, czemu mnie właśnie – za co?! – coś takiego spotyka.

Alkoholik napił się niecałą godzinę po wyjściu z mityngu. Powodem – według niego najwyraźniej oczywistym i wystarczającym – było to, że prowadzący dał mu delikatny sygnał, żeby powoli kończył swoją wypowiedź. Wszyscy wiedzą, że w takiej sytuacji trzeba się napić, przecież każdy by tak zrobił!
Alkoholizm to straszna choroba...

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 045)

Słuchając nagrania „12 Kroków według świętej Teresy”, które dostałem w prezencie bożonarodzeniowym, a dokładnie to słuchając kolejnego fragment tegoż nagrania, bo całe na raz po prostu przyswoić się nie da, kiedy kolejny raz mowa była o potrzebie zwracania uwagi na własne uczucia, przypomniałem sobie, jak to pewnego razu mój podopieczny mocno obraził się na mnie. Obraził się, bo powiedziałem, że nastrój, samopoczucie podopiecznych właściwie niewiele mnie obchodzi. Oczywiście, jeżeli kogoś lubię, mogę – w ramach życzliwości i grzeczności, ale też niezbyt długo – posłuchać o uczuciach, zwracając uwagę zwłaszcza na wstyd i strach, tym niemniej,  moim skromnym zdaniem, uczucia i nastroje nie mają zbyt wielkiego znaczenia w pracy „na Programie”.

W naszej post-terapeutycznej Wspólnocie AA w Polsce często bardzo trudno jest zrozumieć, że sponsor nie jest psychoterapeutą zobowiązanym zwracać szczególną uwagę na złożone stany psychiczne swojego podopiecznego. Sponsor też nie leczy drugiego alkoholika. Siłą uzdrawiającą jest tu Bóg – jakkolwiek Go pojmujemy – a nie sponsor. Bóg (Siła wyższa), który wkracza wtedy, kiedy alkoholik wykonał już swoją część pracy, swoje zadanie.
Program AA jest programem działania. Rozumiem to bardzo dosłownie – działania, a nie stanów psycho-emocjonalnych. Moim zadaniem, jako sponsora, jest proponować, radzić, sugerować określone działania i rozliczać z ich wykonania. Tylko tyle? Aż tyle?

Całe moje życie – do wytrzeźwienia – zbudowane było na niezaspokojonej nigdy w pełni potrzebie uzyskania, zdobycia, utrzymania, dobrego samopoczucia. To był bezwzględny priorytet. Działania i zaniechania, decyzje, postawy i wybory życiowe przez kilkadziesiąt  lat podporządkowane miałem temu właśnie celowi – żeby się dobrze czuć, ale przede wszystkim, żeby nie cierpieć. Jeśli/kiedy lepiej się poczuję, to może zrobię… to, czy tamto – mawiałem i dopiero Program AA nauczył mnie, że w moim życiu alkoholika po prostu musi być odwrotnie (właśnie tak, musi!) – dopiero jeśli coś zrobię, coś konkretnego i określonego, bo jednak nie cokolwiek, to jest pewna szansa, nadzieja na to, że lepiej się poczuję.
Wtedy też zrozumiałem, że trzeźwość oznacza (także) zgodę na cierpienie.

czwartek, 18 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 044)

W materiałach pomocniczych grupy AA „Krok za Krokiem”, organizującej dwa razy w roku warsztaty Dwunastu Kroków w Woźniakowie, w każdym rozdziale znajduje się zapis: W pierwszej kolejności postarajmy się upewnić, że często używane pojęcia są przez zebranych rozumiane tak samo albo przynajmniej w sposób zbliżony, żeby po kilku godzinach dyskusji nie okazało się, że każdy z nas mówi właściwie o czymś innym i nie jesteśmy w stanie się porozumieć.
Bardzo dobry pomysł, moim skromnym zdaniem, znakomity!

Jestem członkiem grupy, która zdając sobie sprawę z możliwości pojawienia się tego typu trudności, zaopatrzyła się nawet w słowniki, jednak tym razem minęło ponad pół mityngu zanim zdaliśmy sobie sprawę, że może warto byłoby do nich sięgnąć, bo chociaż wydawało się, że mówimy o tym samym, to jednak jakoś nie mogliśmy się porozumieć. O cóż poszło? O rady, których rzekomo nie udziela się w AA oraz o doświadczenie, którym dzielimy się podczas mityngów, ale nie tylko. Kiedy już było za późno, kiedy mityng zbliżał się już ku końcowi, zorientowałem się, że część z nas rozumie te pojęcia zgodnie ze słownikiem języka polskiego, ale pozostali mają na myśli raczej specyficzny, nie przez wszystkich rozumiany (i niestety, nie zawsze sensowny) żargon AA-owski z wyraźnymi naleciałościami post-terapeutycznymi.

Po czasie (i ze słownikiem przed nosem) zabawne może wydawać się przekonanie, że w AA nie wolno udzielać żadnych rad, bo nasze wypowiedzi są tylko sugestiami, propozycjami. Czemu zabawne? Bo rada to przecież jest propozycja. Rada = propozycja!

RADA: «to, co się komuś proponuje, aby zrobił w danej sytuacji» (źródło: http://sjp.pwn.pl/sjp/rada;2513721.html )

A cóż takiego znaleźć można na temat rad w Wielkiej Księdze?

Radzimy tak uczynić, gdyż zdajemy sobie sprawę jak ważne jest znalezienie odpowiedniego słuchacza (WK, s. 64).
Poradziliśmy mu zatem, aby napisał do pierwszej żony, przyznał się do winy i poprosił o przebaczenie (WK, s. 69).
Sądzimy jednak, że możemy pokusić się o sformułowanie kilku cennych rad (WK, s. 74).
Im bardziej bezsilny się czuje, tym bardziej będzie skłonny pójść za twoją radą (WK, s. 81).
Opierając się na własnym w tej mierze doświadczeniu, możesz mu udzielić wielu praktycznych rad (WK, s. 83).
Zauważ, że radząc w ten sposób poczyniliśmy ważne zastrzeżenie, zgodnie z którym w każdym przypadku alkoholik powinien... (WK, s. 88).
Nasza kolejna rada brzmi: nigdy nie mów mężowi, co powinien zrobić ze swoim piciem (WK, s. 97).
I znowu radzimy - nie ponaglaj go (WK, s. 99).
Radzimy jedynie, abyś nie krytykowała go nadmiernie oraz nie wdawała się w sprzeczki powodowane złością (WK, s. 103).
One potrzebują rady i przyjaźni kogoś takiego jak ty (WK, s. 105).
Zdajemy sobie sprawę, że udzieliłyśmy wam wielu wskazówek i rad (WK, s. 106).
Nasza rada: w przyszłości odciągnij je z zarobków pacjenta (WK, s. 125).
Mamy nadzieję, że nasze rady pomogą ci załatwić poważne problemy (WK, s. 129-30)*.

I nie, absolutnie nie jest to wszystko, nie każdy przypadek cytuję powyżej. Powinno to ostatecznie wyjaśniać problem rad. Źródło zakazu udzielania rad też zapewne jest już oczywiste.

A co z tym doświadczeniem? W AA chyba zbyt często utożsamiamy doświadczenie tylko i wyłącznie z osobistymi przeżyciami, z wydarzeniami, w których osobiście braliśmy czynny udział.

DOŚWIADCZENIE to:  «ogół wiadomości i umiejętności zdobytych na podstawie obserwacji i własnych przeżyć» (źródło: http://sjp.pwn.pl/sjp/doswiadczenie;2453772.html ).

Jak widać, chodzi nie tylko o własne przeżycia, ale też o obserwacje. I nie tylko o umiejętności i wnioski z nich wynikające, ale też o ogół wiadomości, które można uzyskać, na przykład, od uczestników mityngu.

Podczas mityngów AA dzielimy się doświadczeniem (siłą i nadzieją)… Przecież od tego właśnie mam Wspólnotę, żebym nie wszystko musiał przerabiać na własnym, bolącym tyłku, ale żebym korzystał też z historii, relacji, opowieści, wiadomości przekazanych przez innych alkoholików. Gdyby doświadczenie musiało być osobiste, to po co byłoby o nim mówić? Z cudzej opowieści nic by przecież dla mnie nie wynikało, prawda? Ale tak przecież nie jest, mityngowe wypowiedzi mają dla mnie (zwykle) znaczną wartość.

Trzeźwienie, trzeźwość oznacza (tylko według mnie tym razem) powrót do normalności, a normalność, to chyba także zwyczajny, powszechnie przez Polaków rozumiany język polski… zamiast udziwnionego terapeutyczno-AA-owskiego narzecza.

Moim zdaniem we Wspólnocie AA udziela się rad, czyli proponuje określone działania. Tym niemniej ważne jest też, czego one dotyczą. W książce „Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość” znaleźć można takie oto stwierdzenie: Dajmy odpór dumnemu założeniu, że skoro Bóg umożliwił nam sukces w jednej dziedzinie, naszym przeznaczeniem jest stać się pośrednikami dla każdego. Dopóki rozumiem i pamiętam, żeby w AA nie udzielać rad na tematy, na których kompletnie się nie znam, i którymi ta Wspólnota w ogóle się nie zajmuje, na przykład medycyna, prawo, psychologia rodzinna i opiekuńcza, uprawa pomidorów, mechanika pojazdowa, polityka, gospodarka itd., to i problem z radami okaże się zapewne znacznie mniejszy niż dotychczas, a może i żaden.

Na koniec jeszcze tylko jedno: trzeźwi ludzie mają przekonania zbudowane na wiedzy i doświadczeniu, pozostali mają przekonania zamiast wiedzy i doświadczenia; zawsze warto sprawdzać, czy moja głowa mnie nie oszukuje.

 

--
* Wszystkie cytaty pochodzą z II wydania książki „Anonimowi Alkoholicy”.

piątek, 5 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 043)

Zwrócił się do mnie alkoholik z prośbą o pomoc w realizacji Programu AA. Nic w tym nadzwyczajnego, w środowisku Anonimowych Alkoholików próśb o sponsorowanie pada zapewne wiele każdego dnia. Szczególne było to, że zanim zdążyłem odezwać się, już postawił warunki i to dość konkretne: zdecydowanie nie zgadzał się na uczestnictwo w mityngach AA oraz pełnienie we Wspólnocie jakiejkolwiek służby. Wynikać to miało – jak stwierdził – z braku czasu oraz faktu, że w lokalnym środowisku jest postacią znaną.
Po dłuższym zastanowieniu – odmówiłem. Czas do namysłu potrzebny mi był dlatego, że tym razem nie posłużyłem się jakimś konkretnym doświadczeniem, bo przecież nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem, ale przekonaniem wynikającym z literatury Anonimowych Alkoholików.

Wielka Księga strona 14: Faktem nadzwyczajnym dla każdego z nas jest to, że odkryliśmy wspólną drogę do rozwiązania problemu. Znaleźliśmy sposób, który aprobujemy i w imię, którego możemy połączyć się w braterskiej i harmonijnej akcji.

Otóż właśnie! Odkryliśmy wspólną drogę, łączymy się w harmonijnej akcji – ja po prostu nie wierzę, żeby rozwiązanie problemu alkoholizmu, którym od końca  lat trzydziestych ubiegłego stulecia dysponuje Wspólnota AA, działało poza Wspólnotą albo… obok niej.

Dawno, dawno temu wykombinowałem, i nadal tak właśnie to widzę i rozumiem, że swoista „oferta” Anonimowych Alkoholików to trzy elementy:
- realizacja ze sponsorem Programu, a następnie samodzielne sponsorowanie,
- służby pełnione na różnych poziomach struktury Wspólnoty Anonimowych Alkoholików,
- mityngi (spotkania), na których dzielimy się doświadczeniem wynikającym z dwóch poprzednich.

Stołek na trzech nogach jest zawsze stabilny, nie kiwa się. Trzeźwość oparta na jednej tylko podporze, jeśli coś takiego w ogóle da się zmajstrować, będzie chwiejna, niepewna, ale przede wszystkim mnóstwo wysiłku wymagało będzie jej utrzymanie – wysiłku tak dużo, że może już sił nie starczyć na nic innego. A przecież, jak to napisał mój sponsor w  „Skrytce 2/4/3”: Jeżeli trzeźwość nie rodzi trzeźwości, oznacza, że jej nie było, albo umarła jak drzewo, które uschło zanim zakwitło, pozbawione życiodajnego środowiska…