środa, 20 stycznia 2010

Moja Wspólnota AA

Wypowiedziami – w różnych miejscach i na różne tematy – prowokowałem tak długo, aż w końcu się doigrałem. Zadzwonił telefon – tu Hipnotyzer (to mój sponsor), uważam za wskazane, abyś zastanowił się nad tematem „moja Wspólnota AA”. Bąknął też coś o Trzeciej Tradycji, o ogonie, który co trochę próbuje merdać psem i z nowym zadaniem zostawił mnie samego.


MOJA WSPÓLNOTA AA, albo… noworoczne postanowienia


Na początku to ona nie była wcale taka moja, ta Wspólnota, mimo, że dość regularnie chodziłem na mityngi. Byłem po prostu alkoholikiem, który w trakcie terapii odwykowej brał także udział, z polecenia terapeutki zresztą, w mityngach AA. 
 
Minęły lata. Pojawił się w moim życiu drugi sponsor (ale pierwszy z prawdziwego zdarzenia), brałem udział w warsztatach w Strzyżynie i Woźniakowie, zacząłem pełnić służby, wreszcie pracować z trzecim sponsorem. W życiu, także tym pozamityngowym (a może zwłaszcza w nim), zaczęły się dla mnie liczyć Tradycje, z którymi najpierw musiałem się przecież jakoś bliżej zapoznać… Wspólnota AA powoli stawała się coraz bardziej moja, choć proces ten nie przebiegał gładko i jednostajnie. Zawirowania następowały, a jakże! Zwłaszcza wtedy, gdy dochodziłem do wniosku, że ja już wiem najlepiej, że ja już wszystko rozumiem, znam receptę i teraz, to proszę tylko mnie uważnie słuchać, a na pewno wszystko będzie dobrze.
 
Prosty przykład. Swego czasu rozpętałem całkiem sporą burzę oburzając się na obłudę grup AA i całej Wspólnoty w Polsce, która siedzi w kieszeni Kościoła Katolickiego, płaci czynsze grubo poniżej stawek rynkowych i jeszcze twierdzi, że jest samowystarczalna. To pewnie wszystko prawda, ale… w tym momencie Wspólnota była chyba jednak mniej moja, niż wówczas, gdy sam na wzburzone fale lałem oliwę zgody i porozumienia przypominając, że w Siódmej Tradycji mowa jest o tym, że każda grupa powinna być samowystarczalna, a nie, że musi taka być, albo natychmiast się stać.
Co dobrego i korzystnego dla Wspólnoty wyniknie z biegłej i „na wyrywki” znajomości zasad i tradycji, jeśli służy to tylko miażdżącej krytyce? Powoli przekonywałem się, że słuszne argumenty i racja, to jeszcze nie wszystko, a poza tym… z tą racją często jest trochę tak, jak z d… - każdy ma swoją.
 
III Tradycja Wspólnoty AA mówi, że jedynym warunkiem przynależności jest chęć zaprzestania picia, ale ani słowa o tym, że żeby do niej należeć, trzeba bezwzględnie i drobiazgowo znać i przestrzegać wszystkie zasady, tradycje i koncepcje – traktowane przy tym nieomalże jak jakieś zarządzenia, czy obowiązujące normy prawne.
 
Moje główne postanowienie na nowy, 2010 rok brzmi: miłość, służba i dzielenie się doświadczeniem. Przyznaję z pewnym zawstydzeniem, że nie pierwszy to raz, ale może rzeczywiście takie postanowienia trzeba i warto podejmować wciąż na nowo? Nawet każdego dnia? A jeżeli nie od razu będzie mnie na tą miłość stać, to będę się starał zacząć od życzliwości, zrozumienia, akceptacji i wyrozumiałości.
Na to moje noworoczne postawienie wpłynęło w istotny sposób pewne wydarzenie. Święta 2009 roku spędziłem w szpitalu. Dwuosobowy pokój dzieliłem ze starszym panem, alkoholikiem. Kiedyś nawet trafił, sterroryzowany przez żonę, do ośrodka odwykowego i był detoksykowany, ale na terapię się nie zgodził twierdząc, że on nie jest alkoholikiem tylko „smakoszem” i „degustatorem” piwa. Takich określeń używał mówiąc o sobie i swoim piciu. Pije to piwo nadal, w ilościach… różnych – zależnie od stanu kasy i okoliczności. Poza okresami pobytu w szpitalach, minimum jedno-dwa dziennie. Ale, co ciekawe, ten człowiek dzień za dniem pomagał innym chorym i personelowi, w czym tylko się dało. Opróżniał rano kosze na śmieci, karmił staruszki, które miały problem z samodzielnym jedzeniem, woził po korytarzu („na spacer”) w inwalidzkim wózku, pacjentów niechodzących. Widziałem, jak wielu ludzi czymś go częstowało i on zawsze chętnie brał, ale zwykle większość tego, co dostał, rozdał i rozczęstował wśród innych. Poza ciastkami, cukierkami, owocami, dostałem od niego trzy „święte” obrazki. 
Ja może za takimi obrazkami aż tak bardzo nie przepadam, ale przyznam, że jego życzliwość bardzo mnie ujęła, a postawa wobec ludzi wyjątkowo się podobała.





Dużo więcej w moich książkach


wtorek, 19 stycznia 2010

Krok 1 Programu 12 Kroków

Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem.
(ang. We admitted we were powerless over alcohol - that our lives had become unmanageable.)

Jak rozumiem Krok 1 Programu 12 Kroków AA?

Bezsilność… Określenie powtarzane na terapiach odwykowych i tysiącach mityngów AA tak często, że zaczęło z czasem nabierać jakiegoś nieomalże magiczno-mistycznego odcienia znaczeniowego. Czy w takim razie można twierdzić, że istota bezsilności jest czymś oczywistym i jednoznacznie rozumianym? Obawiam się, że nie jest to takie proste.
Ludzie doświadczają bezsilności praktycznie każdego dnia. Zdecydowana większość tych przypadków jest akceptowana automatycznie, jako coś zwykłego i codziennego. Wszyscy jesteśmy bezsilni wobec pogody, ale czy fakt, że nie mamy zupełnie żadnego wpływu na to, czy jutro będzie padać, skłania kogokolwiek do rozważań na temat bezsilności? Ten przykład nieźle też ilustruje różnicę pomiędzy bezsilnością i bezradnością. Jesteśmy bezsilni wobec pogody, ale nie bezradni – możemy się stosownie ubrać, wziąć parasol itp. Ale bezsilność wobec alkoholu? Używki popularnej i dostępnej dla każdego (dorosłego), w każdym sklepie spożywczym? To jakiś absurd! Czy można sobie wyobrazić bezsilność wobec… no, nie wiem… gumy do żucia? To przecież śmieszne! Ano właśnie…
 
Podczas terapii odwykowej usłyszałem po raz pierwszy, najbardziej chyba popularne, porównanie ilustrujące problem bezsilności: na pięściarskim ringu czeka na mnie mistrz świata w boksie. Oczywiste jest, że jeśli tylko podejmę walkę, zawsze przegram. Dopóki wydaje mi się, że inne rękawice, dieta, trening, markowe buty, jakaś inna technika itd., mogą odmienić wynik starcia – zostanę na tym ringu zmasakrowany. Bo nie chodzi tu o jakiś nowy sposób, metodę, czy technikę, ale o to, że on i ja to zupełnie różne klasy i poziomy, i choćbym nie wiem co zrobił, żadnych szans i tak nie będę miał. Nigdy!
 
Anonimowi Alkoholicy twierdzą, że nic tak skutecznie nie przekonuje o bezsilności wobec alkoholu, jak sam alkohol, a dokładniej konsekwencje jego wieloletniego używania i nadużywania. Jeśli alkoholik poniesie bardzo dotkliwe straty w każdym, lub prawie każdym, aspekcie swojego życia, bo nie chodzi tu rzecz jasna tylko o kwestie finansowe, to jest pewna szansa na to, że tragedie, które spowodował, w jakimś momencie, często na niezbyt długa chwilę, pomogą mu „zobaczyć” kawałek rzeczywistości i podjąć decyzję – nie, już dalej tak nie chcę! W AA można usłyszeć, że każdy alkoholik musi sięgnąć swego dna, co w praktyce oznacza najczęściej bardzo bolesne zderzenie z własną bezsilnością wobec alkoholu.
 
Jak wyglądało to w moim przypadku? W czerwcu 1998 roku straciłem pracę. Straciłem ją przez picie. W konsekwencji zgłosiłem się do poradni odwykowej i zacząłem leczenie. Czy to zdarzenie mogę nazwać „zderzeniem z bezsilnością”? No, może co najwyżej otarciem się o nią, muśnięciem. Przez następne pół roku brałem udział w terapii odwykowej i mityngach AA i nie potrafiłem utrzymać abstynencji. Problem bezsilności rozumiałem, jak najbardziej, ale rozumienie, w moim przypadku, widocznie jednak nie wystarczyło. Zdaję sobie z tego sprawę teraz, bo potrafię przypomnieć sobie przedostatnie swoje picie i żywioną wówczas nadzieję, że może jest jakaś szansa, że będę pił tylko w weekendy. Wiedziałem, że nie potrafię żyć bez alkoholu, ale łudziłem się, że uda mi się to swoje picie „zamknąć” w dniach wolnych od pracy.
 
Wiele lat później zorientowałem się, że to, co tu opisałem, ma kolosalne znaczenie. Podczas terapii i w AA bezsilność jest najważniejsza – bezradnością właściwie nikt sobie specjalnie nie zawraca głowy. Jednak dopóki nie doświadczyłem bezradności, nie byłem też w stanie w pełni, w całej rozciągłości, a zwłaszcza skutecznie, skontaktować się ze swoją bezsilnością.
Dopóki jestem w stanie wymyślać kolejne sposoby, metody, techniki picia, które mogę wypróbowywać, licząc na to, że pomogą mi używać alkoholu bez tragicznych tego następstw i konsekwencji, czyli dopóki nie będę całkiem bezradny, nie doświadczę bezsilności. Dopiero kiedy sam nie będę miał już absolutnie żadnego pomysłu, ani żadnej wiary, czy nadziei, że ktoś mi coś w tym względzie podpowie, doradzi, zdradzi tajemnicę, jak pić i nie cierpieć, wtedy dopiero będzie dla mnie szansa. Droga do bezsilności, moja droga, wiodła przez bezradność.
 
Za to w styczniu 1999 roku zderzyłem się z własną bezsilnością jak najbardziej realnie, dotkliwie i tragicznie. Głodny i zmęczony wracałem autobusem z pracy. Kiedy wysiadałem na swoim przystanku, poczułem, że chce mi się pić, że wręcz „muszę” się napić, a najlepiej już, zaraz i natychmiast. Głód alkoholowy był wyjątkowo dotkliwy. Poszedłem w stronę sklepu monopolowego. Byłem już wtedy „wyedukowanym” alkoholikiem, miałem za sobą sześć miesięcy terapii odwykowej i zdawałem sobie sprawę, że to się dla mnie źle skończy, że nie powinienem, że nie mogę. Zawróciłem w drugą stronę, w stronę domu. Pokonałem w ten sposób może z kilkadziesiąt metrów, ale głód alkoholu zmusił mnie do zmiany kierunku – znów szedłem w stronę sklepu monopolowego. Wydawało mi się wtedy, że w uszach wyją mi sygnały alarmowe, a przed oczami migają czerwone, ostrzegawcze światła: Uwaga! Niebezpieczeństwo! A więc znów zawróciłem i starałem się dotrzeć do domu. Pomiędzy sklepem, w którym był alkohol, a bezpiecznym domem, chodziłem jak opętany ponad pół godziny – w tę i nazad, tam i z powrotem… W końcu jednak doszedłem do sklepu, kupiłem wódkę i napiłem się jej jeszcze przed powrotem do domu, w jakiejś bramie, wprost z butelki, „z gwinta”, łapczywie, byle szybko. Piłem wtedy „na umór” przez trzy doby.
Ta droga, raz w stronę życia, po chwili w stronę śmierci, jest jednym z większych koszmarów mojego życia. Robiłem coś, czego nie chciałem robić, ale nie potrafiłem się przeciwstawić, nie miałem wtedy siły, żeby dojść do domu. Byłem bezsilny.
 
Minęły lata. Przeszłość pozostała niezmienna i nadal całkiem nieźle ją pamiętam, ale… Przyglądając się jej na trzeźwo, krytycznie, zacząłem się zastanawiać, czy bezsilność rzeczywiście wystarczy? Ale dopiero wiosną 2009 byłem w stanie napisać artykuł pod tytułem „Bezsilność to nie wszystko”.
 
Podczas mityngów AA chodzi często o identyfikację. Jeśli w trakcie takiego spotkania facet siedzący obok mnie mówi, że kiedyś na imieninach u znajomych tak się spił, że zasnął w toalecie, a do tego przedstawia się jako alkoholik, to może i mnie przyjdzie to do głowy, jeżeli miałem w życiu podobne doświadczenia, a przecież miałem. Ktoś inny z kolei mówi, że jeździł samochodem po pijanemu i upatruje w tym dowodu na własną bezsilność wobec alkoholu. Mnie też zdarzało się prowadzić auto w stanie nietrzeźwym (nawet wiozłem wtedy syna!), więc może i ja jestem wobec alkoholu bezsilny?
Poza opowieściami, które mają z założenia służyć identyfikacji, alkoholicy podczas mityngów mówią o tym, co i w jaki sposób zrobili, żeby nie pić i tego również mogę podsłuchać i wykorzystać w swoim życiu. Zwłaszcza to!
  
W chwili obecnej, choć mam sporą nadzieję, że nie na zawsze, druga część Pierwszego Kroku brzmi: „… że przestaliśmy kierować własnym życiem”. Nie jest to tłumaczenie najlepsze – delikatnie mówiąc. W środowisku polskich AA coraz częściej słychać głosy domagające się nowego, poprawnego, bardziej zgodnego z duchem Wspólnoty, tłumaczenia tekstów, w tym również Kroków i Tradycji. Ale póki co…
 
W czym jest problem? Jeśli PRZESTALIŚMY kierować swoim życiem, to widocznie kiedyś nim kierowaliśmy, prawda? W związku z tym, niejako automatycznie, rodzi się pytanie, kiedy to było? Kiedy kierowałem tym swoim życiem? Jedyna sensowna w tej sytuacji odpowiedź brzmi, że zanim uzależnieniem się od alkoholu. Ale, jeśli przez uzależnieniem kierowałem swoim życiem, to jak to się stało, że wykierowałem się na alkoholika? Jak kierowałem, jeśli moje małżeństwo (jeszcze przed uzależnieniem!) skończyło się rozwodem? Jak niby kierowałem, jeśli trzy razy przerywałem studia? Czyżby tak miało być? Czy o to mi chodziło? Tak chciałem i planowałem?
We Wspólnocie AA czasem słyszałem, że trzeźwienie polega na odzyskiwaniu kontroli nad własnym życiem, ale problem pozostaje dokładnie taki sam: odzyskiwać można coś, co się kiedyś, wcześniej, miało i ewentualnie utraciło z określonych powodów, w jakichś tam okolicznościach. W efekcie – podobnie jak i ja na samym początku – wielu alkoholików zakłada, że utrata kontroli nad własnym życiem dotyczy czasów uzależnionego, destrukcyjnego, kasacyjnego picia i… przestaje się tym zajmować, bo przecież teraz już nie piją, a więc nie za bardzo ich to dotyczy. Ale to w konsekwencji powoduje niezdolność do skorzystania i wykorzystania w pełni tekstu i złożonej idei Kroku Pierwszego.
Jestem alkoholikiem. Alkoholizm jest chorobą potencjalnie śmiertelną. Nie sądzę, żebym mógł sobie pozwalać na takie marnotrawstwo, czyli korzystanie z narzędzia, jakie oddano do mojej dyspozycji, jedynie częściowo, po łebkach, wyrywkowo, do połowy.
 
Po konsultacjach z przyjaciółmi, którzy naprawdę biegle posługują się językiem angielskim, dochodzę do wniosku, że zamiast „przestaliśmy kierować” więcej sensu miałoby określenie: „nasze życia stały się niekierowalne”. Pasuje mi to zwłaszcza dlatego, że kiedyś, dla któregoś z podopiecznych, wymyśliłem pewne motoryzacyjne porównanie, które miało z założenia pomóc mu w zrozumieniu problemu kierowania. Powiedzmy, że prowadzę samochód. Mam do dyspozycji kierownicę, pedały, drążek, jakieś przyciski. Kieruję? Pozornie tak, ale czy w takim razie osiągnięcie celu podróży zależy tylko ode mnie? I tu zaczynają się schody… Jaki ja mam wpływ na pogodę, na stan nawierzchni, na lokalizację stacji benzynowych, na zmęczenie materiału, usterki i awarie? Jaki mam wpływ na zachowanie innych użytkowników tej samej drogi, ich umiejętności, stan ich pojazdów i dziesiątki innych jeszcze elementów, które przecież mają wpływ na moje działania i zachowania? Tak mogłoby wyglądać kierowanie w czasie, gdy nie miałem jeszcze, albo już, problemu z alkoholem. A w czasach picia? Ta sama droga, to samo auto, identyczna trasa. Tylko, że teraz staram się kierować pojazdem, który wpadł w poślizg, a więc (niektórzy kierowcy to znają i wiedzą, o co chodzi) jest prawie zupełnie niesterowalny; „nie słucha” hamulca, a na ruchy kierownicą reaguje w sposób nieprzewidywalny. Kierowca ma na rozwój wypadków wpływ wyraźnie ograniczony, jeśli w ogóle jakiś.
 
Ostatecznie rozumiem to w sposób następujący: w czasie picia, a zwłaszcza w jego ostatnich latach, moje życie było zupełnie niekierowalne. Szedłem przez nie, a właściwie toczyłem się, jak pijak po ulicy: tu kogoś potrąciłem, tam odbiłem się od drzewa, po kilku krokach wpadłem na latarnię, przewróciłem się itd. Jednak przed uzależnieniem się i po wypiciu ostatniego kieliszka zdolność do kierowania własnym życiem mam także dość mocno ograniczoną. W dużej mierze wynika to z samej konstrukcji życia. W zakresie mniejszym, lub większym, wpływ na mnie, moje zachowania, decyzje, wybory życiowe, mają zarówno inni ludzie, jak i urzędy, instytucje, czy nawet media. Przecież nawet do kaprysów pogody muszę się jakoś dostosowywać!
 
Do czego jest mi takie rozumowanie potrzebne? Ano, głównie do tego, żebym nie cierpiał. Jako alkoholik, wytrzymałość na cierpienie, zwłaszcza długotrwałe, mam dość mocno ograniczoną. Jeśli, jak dziecko, będę upierał się, że coś tam ma być „po mojemu”, a za sprawą innych ludzi, urzędu, albo choćby pogody, „po mojemu” dziać się jednak nie będzie – będę cierpiał. Rosła będzie moja frustracja, niezadowolenie z siebie, z życia, poczucie nieudolności i beznadziejności. Ale przecież na takie stany ja znam znakomite lekarstwo! Stosowałem je całymi latami i najczęściej pomagało – alkohol.
 
Druga część tekstu Pierwszego Kroku – moim zdaniem – mówi o pokorze. Pokorze rozumianej, jako zgoda na rzeczywistość taką, jaka ona naprawdę jest, oraz niewalczenie z faktami. To pokora właśnie potrzebna mi jest do pogodzenia się z faktem, że wpływ na innych ludzi, na cały system, czy układ, w którym żyję, mam w sumie dość mocno ograniczony i, chociaż każdego dnia podejmuję jakieś tam decyzje i dokonuję rozmaitych wyborów, to nadal jeszcze nie znaczy, że uzyskałem pełną zdolność do kierowania swoim, albo cudzym, życiem.
Ale i to jeszcze nie jest wszystko. Alkoholizm jest (także!) chorobą emocji. Alkoholicy niewątpliwie mają problem z rozpoznawaniem, przeżywaniem, uzewnętrznianiem uczuć i emocji. I tu pojawia się pytanie o znaczeniu wręcz przełomowym: jeśli jestem przerażony, lub wściekły, to kto kieruje moim życiem, ja, czy może mój strach, ja, czy moja złość? Kiedy jestem owładnięty uczuciami lub emocjami (czasem mówimy „targają mną emocje”, prawda?), z którymi, jako alkoholik, sobie nie radzę, w potocznym rozumieniu tego słowa, to jaką mam zdolność do kierowania własnym życiem? Myślę, że odpowiedź na te pytania i wątpliwości jest chyba oczywista.
 
Jeśli doświadczenie bezsilności wobec alkoholu jest podstawą i fundamentem dla alkoholika starającego się utrzymać trwałą abstynencję, to zrozumienie, wewnętrzna zgoda i świadomość ograniczonej zdolności do kierowania własnym życiem, oraz wszelkich tego następstw i konsekwencji, a także świadomość szalejącej samowoli, jest niezbędna dla alkoholika, który chce wytrzeźwieć, który za cel stawia sobie coś więcej niż samo tylko niepicie.
 





Więcej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.