poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Literatura na mityngach


Mądrzy ludzie, uzdolnieni autorzy, pisarze z talentem i wyobraźnią, stale i wciąż wzbogacają skarbiec ludzkości o nowe, piękne i wartościowe teksty. Wraz z powstawaniem nowych, oraz z nieustającymi odkryciami dokonywanymi przez alkoholików, tekstów nieco starszych, wraca jak bumerang pytanie, czemu nie czytać podczas mityngów tekstu X czy Y, przecież są tak pozytywne i duchowe?


My w AA, na mityngach AA, czytamy literaturę AA


I ja walczyłem kiedyś o prawo do odczytywania na mityngach jednego z poematów Maxa Ehrmanna, tekstów z „24 Godzin”, rozmaitych „Orędzi serca” i wielu innych takich, do których przyzwyczaiłem się w początkowym okresie uczestnictwa w AA. Biegałem wtedy na mityngi tak często, jak się tylko dało, ale to nadal nie oznaczało, że wiedziałem i rozumiałem, co się tam w ogóle dzieje.
Usłyszałem i zapamiętałem, że Program AA jest programem duchowym, a więc w sposób najzupełniej naturalny przyjąłem, że teksty piękne i wzruszające są właśnie duchowe – im więcej wzruszenia, tym więcej duchowości. I że to właśnie jest mi potrzebne do utrzymania abstynencji.
O Programie Wspólnoty AA nie miałem żadnego pojęcia, a o duchowości pewnie jeszcze mniej…
 
Kiedyś usłyszałem, że „możecie czytać co wam się tylko podoba, ale my w AA czytamy literaturę AA”. Nieco później poznałem całe mnóstwo dalszych odpowiedzi… i to nawet wtedy, gdy nie zadawałem już pytań o to, czemu podczas mityngu AA nie czytamy na przykład „Litanii przeciw strachowi” Franka Herberta? No, przecież to jest znakomite!
Postaram się teraz przypomnieć sobie te odpowiedzi, choćby po to, żeby sprawdzić, ile mi ich jeszcze w głowie zostało.
 
Siłą Wspólnoty i nadzieją dla osób uzależnionych jest Program AA. Określają go głównie trzy legaty (Dziedzictwo Zdrowienia, Dziedzictwo Jedności i Dziedzictwo Służby), ale także Preambuła AA. Teksty spoza AA, mimo, że często piękne i chwytające za serce, nie zawierają elementów Programu AA, nie służą – bo i nie do tego celu zostały stworzone – alkoholikowi jako narzędzie do wytrzeźwienia.
Książki zatwierdzone przez GSO – co w praktyce oznacza, że zaakceptowane przez sumienie Wspólnoty AA – omawiają Program AA, tłumaczą go, proponują sposoby i metody jego realizacji („Anonimowi Alkoholicy” i „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji”). „Uwierzyliśmy” zawiera opis rozmaitych typów przebudzeń duchowych oraz informację, jak autorzy je osiągnęli. „Przekaż dalej”, „Doktor Bob…” i „AA wkraczają w dojrzałość” to pozycje traktujące o historii Wspólnoty AA, ale jednocześnie o błędach, które w trakcie rozwoju ruchu AA-owskiego zostały dostrzeżone i wyeliminowane (przestroga!).
 
To trochę tak, jak z „Kubusiem Puchatkiem” – piękna bajka, znakomita, warto, żeby poznały ją dzieci na całym świecie, ale… tabliczki mnożenia z niej się nie nauczą, a więc jaki jest sens czytania jej na lekcjach matematyki, zamiast wyjaśnienia sposobu dokonywania obliczeń?
 
„Anonimowi Alkoholicy są wspólnotą mężczyzn i kobiet, którzy dzielą się nawzajem doświadczeniem, siłą i nadzieją, aby rozwiązać swój wspólny problem i pomagać innym w wyzdrowieniu z alkoholizmu”. Naszym wspólnym problemem jest choroba alkoholowa, a nie uniesienia i wzruszenia podczas lektury, na przykład przypowieści o synu marnotrawnym. Bardzo wartościowy tekst – moim skromnym zdaniem i tak poza tym – ale czy pomoże innym „w wyzdrowieniu z alkoholizmu”? Śmiem wątpić.
 
Tradycja I. „… wyzdrowienie każdego z nas zależy bowiem od jedności anonimowych alkoholików”. Co stanie się z naszą jednością, jeśli część grup (i alkoholików) będzie trzeźwiała na „Dezyderatach”, część na „Orędziu serca”, część na „Minucie mądrości”, a część na „Psychologii” Zimbardo? Za trzy lata nikt już z nikim w AA nie będzie się w stanie nijak porozumieć. Nie mówiąc już o tym, że ci od „Minuty…” będą trzeźwiejsi od tych od „Orędzia…” (albo odwrotnie), ale za to będą mogli stworzyć koalicję przeciw tym od „Psychologii”.
 
Tradycja II. „Jedynym i najwyższym autorytetem w naszej wspólnocie jest miłujący Bóg jakkolwiek może się On wyrażać w sumieniu każdej grupy”. Sumienie grupy (Wspólnota AA), wypowiedziało się dość jasno, co do zastawu pozycji, wspólnie zaakceptowanych. W tym momencie warto też chyba wspomnieć Tradycję XII i pierwszeństwo zasad przed osobistymi ambicjami. 
Oczywiście, tekst, który JA wyszperałem w jakiejś bibliotece jest niewątpliwie pasjonujący, ale… gdzie są, i jakie są, jeśli w ogóle są, moje zasady i zdolność do poddania się doświadczeniom tak wielu ludzi?
A co do autorytetu… Grupa AA mogłaby przyjąć i uznać za wskazane do odczytywania teksty takiego autorytetu, jakim dla katolików niewątpliwie był i jest Jan Paweł II. Ale przecież Wspólnota AA nie składa się z samych tylko katolików! I co, znów mielibyśmy trzeźwiejszych – tych od Koranu, od tych mniej trzeźwych – od encyklik papieskich, albo na odwrót?
 
Tradycja V. „Każda grupa ma jeden główny cel: nieść posłanie alkoholikowi, który wciąż jeszcze cierpi”. Literatura spoza AA, nawet najpiękniejsza, nie zawiera posłania AA dla tego alkoholika, który „wciąż jeszcze cierpi”. I to jest chyba sprawa oczywista.
 
Tradycja VI. „Grupa AA nie powinna popierać, finansować ani użyczać nazwy AA żadnym pokrewnym ośrodkom ani jakimkolwiek przedsięwzięciom, ażeby problemy finansowe, majątkowe lub sprawy ambicjonalne nie odrywały nas od głównego celu”. Tu dwa elementy: grupa nie powinna popierać… także tekstów innych niż te, które właśnie… popiera, oraz „… sprawy ambicjonalne” – ja mam się zająć utrzymaniem własnej trzeźwości i niesieniem posłania (pomocy), a nie wyszukiwaniem wzruszających „kawałków”, za które będą mnie koledzy na mityngu chwalić i podziwiać.
 
Tradycja X. „Anonimowi Alkoholicy nie zajmują stanowiska wobec problemów spoza ich Wspólnoty…”. Kwestia wyszukiwania, doboru, oceny tekstów spoza AA, jest właśnie zajmowaniem „stanowiska wobec problemów spoza…”.
 
Na koniec sprawa właściwie chyba podstawowa – Wspólnota AA żadnemu alkoholikowi nie zabrania przecież czytania jakichkolwiek tekstów na własne potrzeby i użytek – w domu. Jeśli uznam, że mnie osobiście najlepiej pomagają zdrowieć z choroby alkoholowej i rozwijać się duchowo teksty Mandino, to przecież wspaniale. Wspaniale, że takie odkryłem i znalazłem i że – w moim odczuciu i przekonaniu – na mnie one dobrze działają. Mogę przecież chwycić za telefon i opowiedzieć o swoim odkryciu koledze z terapii i koleżance z AA. 
Tylko… Czego w takim razie oczekuję od Wspólnoty AA? I czy moje prywatne doświadczenie upoważnia mnie do domagania się, by teksty, które mnie się podobają i mnie służą, wprowadzać na mityngi AA? Czy wezmę odpowiedzialność za skuteczność tych tekstów w procesie powrotu do zdrowia nowicjuszy?






Dużo więcej w moich książkach


O krytyce i krytykach

Nareszcie! Nareszcie ten koszmarny dzień zbliża się do końca! Za chwilę dotrę na swój mityng, a tam w końcu będę miał trochę spokoju. Opowiem, co mi się wydarzyło i może jakoś spłynie ze mnie całe to napięcie, bo w pracy już myślałem, że mnie rozerwie. Jeszcze tylko kilkanaście minut i na mityngu będę bezpieczny; tam nikt mi po głowie nie będzie skakał, oceniał, krytykował…


Czego nauczyli mnie krytycy…

Od samego rana się zaczęło. Mleko wykipiało! No i co się stało? Od tego jest mleko, żeby kipiało. A ona nie musiała od razu wyskakiwać z krytyką mojego sposobu gotowania. Że nie uważałem! Rano zawsze jest bałagan w domu, do tego zaspałem, spieszyłem się… W końcu nie mogę na wszystko uważać!
W pracy jeszcze większy horror. „Wątpliwa metodologia, cztery błędy w pomiarach!” Krytyk się znalazł! Już chyba zapomniał, jak przed awansem robił moją robotę. Na pewno też nie raz zdarzało mu się pomylić. A ten zaraz wyskoczył, że jestem niesystematyczny, nieuważny… Z żoną miałem awanturę, to się pomyliłem. Czasem się zdarzy, nie? Nie ma co od razu afery robić! Na szczęście zaraz jest mityng, a tam przynajmniej panują jakieś zasady i prowadzący nie dopuszcza do żadnego krytykowania. Lubię moją grupę, tam zawsze się wyciszam i ładuję akumulatory…
Po mityngu, jak zawsze, wszystko było już w porządku. Emocje opadły, wyciszyłem się. Żona? Nie ma się czym przejmować, zwykła domowa sprzeczka – nie warto do niej wracać. A szef? Może chłop miał po prostu zły dzień? Albo popił wczoraj i kac go męczył? Ha, ha, ha…
Czego nauczyła mnie krytyka i krytycy, a w tym przypadku żona i szef? No, cóż… Właściwie to niczego. Prawdę mówiąc ja przecież chyba nawet nie usłyszałem tego, co próbowali mi przekazać.

Pewnego razu podczas jakiejś rozmowy, której już nawet nie pamiętam, kiedy właśnie popisywałem się deklaracjami co do swojej gotowości na zmiany, ktoś zapytał mnie, na jakiej podstawie chcę w sobie tych zmian dokonywać? Skąd będę wiedział co zmieniać, w jakim kierunku i w jaki sposób?
Nie potrafiłem na to pytanie odpowiedzieć. Długo. Aż do czasu, kiedy wszedłem w konflikt z Intergrupą dotyczący zawartości stron internetowych. Skrytykowali mnie równo!

Terapia wraz z jej „informacjami zwrotnymi” się skończyła, podczas mityngów AA obowiązują określone zasady… Myślę, że przynajmniej dwa lata kołysałem się na łagodnych falach samozadowolenia, pewien, że skoro nie docierają do mnie żadne sygnały i oceny krytyczne, to wszystko jest ze mną w porządku. Nie pomyślałem jakoś o tym, że nie docierają, bo przecież nie stworzyłem ku temu zupełnie żadnej okazji czy możliwości. Dopiero te strony internetowe…

Bezsensowna „kołomyja” z Intergrupą trwała kilka miesięcy. W jej trakcie pojechałem po raz pierwszy do Strzyżyny. Tak się złożyło, że tam także wszedłem w konflikt z pewnym AA-owcem. I znów musiałem wysłuchać „konstruktywnej krytyki”. Ale wówczas wydarzyło się tam jeszcze coś wręcz niesamowitego. Otóż podejmując pewien wysiłek przekonałem się, że urazę i złość mogę zamienić na wdzięczność.
Po powrocie do domu problem z Intergrupą rozwiązaliśmy (razem!) właściwie od ręki.

Te dwa wydarzenia nauczyły mnie czegoś bardzo ważnego. Ich elementem wspólnym była krytyka, a ja zrozumiałem nareszcie, że w sytuacji braku reakcji otoczenia lub samych pochwał, ja nie podejmę żadnego działania, nie zrobię kompletnie nic, no bo i czemu miałbym coś zmieniać, jeśli najwyraźniej wszystko jest w porządku i nie mam żadnych sygnałów, że coś ze mną jest nie tak jak trzeba?

Jeśli czyjaś krytyka wyraźnie „coś mi robi”: wzbudza sprzeciw, rodzi opór, złość, urazę, chęć odwetu, to najprawdopodobniej chodzi o jedną z trzech ewentualności: albo jest uzasadniona, albo demaskuje moje wady (np. pychę – jak on śmiał skrytykować MNIE?!), albo i jedno i drugie.

Nawet jeśli krytyka jest zupełnie chybiona, mogę przy tej okazji nauczyć się cierpliwości, zrozumienia i wyrozumiałości dla ludzkich słabości. Ale, prawdę mówiąc, niewiele takich przypadków miałem w życiu. Zwykle jednak, prędzej lub później, uznawałem że w ocenie i krytyce – choćby wyrażonej w sposób napastliwy i arogancki – było jakieś ziarno prawdy. A to oznaczało szansę dla mnie.

Ja nadal i w dalszym ciągu nie pałam jakimś szczególnym sentymentem do człowieka, z którym kiedyś tak ostro się starłem (i nie muszę). Ale – choć może to zabrzmieć wręcz paradoksalnie – nadal i wciąż jestem mu wdzięczny. Dzięki niemu czegoś ważnego się o sobie dowiedziałem i czegoś przydatnego nauczyłem. Dwa lata później, w bardzo podobnej sytuacji, takiego samego błędu już nie popełniłem, a to jest już wiele warte.

Ludzie z mojego bliższego czy dalszego otoczenia, przyjaciele, znajomi i nieznajomi, mogliby nie robić zupełnie nic. Nie odzywać się, nie pisać. Ale niektórzy z nich podejmują jednak wysiłek. Oceniają mnie i wyrażają swoją krytyczną opinię. To prawda, że czasem nie panują nad swoimi emocjami i forma ich krytyki zupełnie mi nie odpowiada. Mimo to, kiedy już burza ucichnie, staram się pamiętać, że mimo wszystko coś jednak dla mnie zrobili. Ich intencje są w tej chwili mniej ważne, ale ja dostałem swoją szansę i tylko ode mnie zależy, co z tym zrobię. Za tą szansę jestem im wdzięczny.
A emocje? No, cóż… nie każdy jest tak życzliwy, spokojny i pełen pogody ducha, jak mój sponsor. Mnie też często „poniesie” mimo, że przecież starałem się kierować szlachetnymi pobudkami.
Dziś nie ulega już dla mnie wątpliwości, że zamykając drogę ocenie, krytykom i krytyce, blokuję jednocześnie, i to dość skutecznie, swoją drogę rozwoju, trzeźwienia.

Pozostaje jeszcze jedno, czysto techniczne pytanie: co powinienem robić, żeby z krytyką się spotkać? Odpowiedź zawiera się właściwie w samym pytaniu i jest nim słowo – „robić”. We Wspólnocie AA nadal i wciąż pracy jest więcej niż chętnych do jej wykonywania. Przede wszystkim mam na myśli służby, ale i pracę ze sponsorem. Każda praca, nawet zwyczajne mycie szklanek, wykonywana we Wspólnocie dla dobra nas wszystkich może stać się całkiem niezłą okazją, bym usłyszał ocenę i słowa krytyki na swój temat. Takich okazji jest jeszcze więcej w intergrupach, w regionach, komisjach…

Wszystko to jest bardzo piękne, ale przecież ocena i krytyka często po prostu i zwyczajnie boli, a i konieczność podporządkowywania się decyzjom grupy do najprzyjemniejszych doświadczeń nie należy. Tak, to niewątpliwie prawda, ale przecież nikt mi nie obiecywał, że krytyka będzie mi dobrze służyć do poprawiania nastroju i humoru.
Przyznam, że poddawanie się krytyce porównuję czasem do wizyty u dentysty. Mogę, i to nawet dosyć długo, migać się przed borowaniem, ale kto będzie winien jeśli w przyszłości zakończy się to rwaniem?

Kiedy tak rozmyślałem nad tematem dotyczącym oceny, krytyków i krytykowania, pierwsze co mi przyszło do głowy, to wspomnienie pewnego powiedzenia: „Trucizna czai się w stojącej wodzie”. Coś w tym jest…

Na koniec, tak trochę pół żartem, pół serio, dodam tylko, że kiedy przez zbyt długi czas nikt mnie nie krytykuje, zaczynam się niepokoić i czegoś mi brakuje. No, bo jak to? Człowiekiem bez wad przecież się nagle nie stałem, służby pełnię, pozostaje więc jedno z dwojga: albo wszyscy uznali mnie już za typ niereformowalny i zrezygnowani machnęli na mnie ręką, albo ja po prostu już nie żyję…


Komunikacja i porozumienie

Pijalnia piwa. Kłęby dymu snujące się z najtańszych papierosów, aromat kuflowego piwa oraz woń pobliskiej toalety, do której drzwi zepsuły się lata temu, tworzą specyficzny opar. Siedzimy w ośmioro przy sześcioosobowym stole. Knajpa jest pełna po brzegi. Właśnie opowiadam jakąś historię. W tym samym momencie swoje opowieści kontynuuje trzech kolegów. Nie słucham ich. Oni mnie pewnie też. Ale jakie to ma znaczenie? Dziewczyny się śmieją – z czego? nieważne! – jest super!


Komunikacja podstawą porozumienia, porozumienie podstawą duchowości

W domu? Normalnie. Żadne tam ciche dni, broń Boże! Zwykły dzień: „kto odbierze syna ze żłobka?”, „trzeba wyrzucić śmieci”, „musimy pomyśleć o nowej lodówce”, „w telewizji znowu nic ciekawego”.
 
Mityng mojej grupy AA. „A ja się cieszę, że dzisiaj nie piję i że tu dotarłem”. „Mnie się zepsuła spłuczka – kiedyś to bym się z tego powodu na pewno napił, ale teraz się nie napiłem i bardzo się z tego cieszę”.
 
Na ulicy… W pracy…
 
Kiedyś, przez przypadek, podsłuchałem, jak jakiś specjalista od psychologii związków mówił komuś, że najważniejsze jest to, żeby się ludzie ze sobą komunikowali. Wzruszyłem lekceważąco ramionami. Ależ ci ludzie wymyślają sobie problemy! Mówić umiem? Umiem. Czasem nawet potrafię się posłużyć lepszą polszczyzną niż wielu moich znajomych. To w czym niby problem? Przecież się komunikuję i to całkiem nieźle. Trzeba było widzieć, jak prowadziłem zebrania w firmie! Ja jestem specem od komunikacji!
 
Czterdzieści lat samotności. Byłem jej najwierniejszym poddanym i oddanym kochankiem, a samotność odwdzięczała mi się podążając za mną zawsze i wszędzie; była ze mną w sklepach i w knajpach, na spotkaniach towarzyskich i w podróży, w domu i na ulicy. Nie było od niej ucieczki, ale… przecież ja nie chciałem uciekać. 
 
Strach, lęk przed odrzuceniem stał się na przestrzeni lat trwałym elementem mojego „ja”. W związku z kilkoma wydarzeniami z wczesnego dzieciństwa, ja z całą pewnością WIEDZIAŁEM, że nikt mnie nie kocha i nie pokocha, że nikt mnie nie lubi i nie polubi, że nikt mnie nie rozumie i nie zrozumie, że nikt mnie nie akceptuje i nie zaakceptuje.  A właśnie… Zrozumienie i akceptacja! Sam siebie nie potrafiłem zrozumieć ani zaakceptować, jak więc mogłem rozumieć i akceptować innych, tak różnych ode mnie, ludzi?
 
Wiele lat potrzebowałem, żeby pojąć, że istota moich błędów zawsze była i jest związana ze strachem, lękiem, brakiem odwagi. Nie starczało mi odwagi, by zweryfikować swoje wyobrażenie o tym, co inni ludzie sądzą o mnie. Bałem się odrzucenia i śmieszności. Owszem, pod wpływem alkoholu ten strach udawało mi się przełamywać, ale wówczas przecież nie pokazywałem im prawdziwego siebie. Fantastycznie rozbudowane kompleksy – przede wszystkim niższości – maskowałem fanfaronadą i, w obawie przed kolejnym zranieniem nadwrażliwego ego, uciekałem w samotność.  
Swój przeciągający się romans z samotnością maskowałem przeświadczeniem o własnej wyjątkowości. Zawsze przecież byłem bardziej inteligentny i oczytany od rówieśników. Nie dopuszczając nigdy nikogo wystarczająco blisko, tych przekonań też latami nie poddawałem weryfikacji. 
Czterdzieści lat samotności zaowocowało także brakiem podstawowej zdolności do porozumiewania się z ludźmi. Porozumiewania się, polegającego na czymś zupełnie innym niż wymiana prostych informacji! Ja po prostu nie potrafiłem być z ludźmi. Z nikim, nawet z kobietami, którym mówiłem o miłości. Romans z samotnością okazał się przekleństwem…
 
 Ostatnie tygodnie mojej służby łącznika internetowego. 
Pojawiła się dosyć nietypowa sprawa. Na naszym terenie powstał nowy ośrodek dla skazanych. Ze starego ZK przeniesiono więźniów alkoholików, przyzwyczajonych, do mityngów AA, do pracy grupy. Ich dotychczasowy „opiekun” (łącznik z ZK i AŚ) mocno się o nich niepokoił, prosił, by się nimi zaopiekować, jakoś o nich zadbać.
 
Zrobiłem wszystko, co w tej sytuacji mogłem zrobić. Przekazałem, poinformowałem, naświetliłem, wyjaśniłem, zaapelowałem. W sumie moich działań nie było aż tak znowu wiele, ale ważniejsze wydaje się coś innego: cały czas w kontakcie z innymi, porozumiewając się i współpracując, razem, zrobiliśmy coś dobrego, sensownego, wartościowego. Bo to ruszyło! Dzięki porozumieniu dwóch intergrup zaczęło działać w czasie krótszym niż miesiąc.
 
Dziwne, rzadko odczuwane ciepło. Razem. Wspólnie. Wspólnota. Porozumienie. I słowa z Ewangelii Mateusza (Mt 18,20) już nie tylko rozumiane, ale i doświadczane.
 
Czyli jednak potrafię! Czasem wychodzi mi zarówno komunikacja, jak i porozumiewanie się z innymi. Świetnie! Ale teraz pytania: kiedy? W jakich warunkach? Czy na mityngach AA? No…
Ale na pewno wtedy, kiedy robię coś wspólnie z innymi, ale dla innych – nie dla siebie, nie w swoim interesie. A więc? Tak. Służba. Poza grupą. Taka, która zmusza do komunikacji i porozumienia. No i praca z podopiecznym oczywiście.
Czy potrzebne jest coś jeszcze? O tak… głód. Prawie tak wielki, jak ten alkoholowy. Głód jedności i wspólnoty, który mogę zaspokoić tylko dzięki komunikacji i porozumieniu. Głód, który leczy samotność. Bo samotność nie jest wzniosła. Nie ma w niej duchowości. Jest tylko gorycz, tęsknota, pustka i lęk…







Dużo więcej w moich książkach