piątek, 20 marca 2009

O życiu bez ocen

Mądrzy ludzie słów używają z rozwagą i zrozumieniem, albowiem wiedzą, że to słowa właśnie kształtują rzeczywistość …


Próbowałem żyć bez ocen…

14 stycznia trafiłem na detoks w ośrodku odwykowym im. Buxakowskiego. Oznaczało to w praktyce, że właściwie wszystkie moje przekonania i pomysły na życie (w tym na picie i utrzymywanie abstynencji) są w rzeczywistości diabła warte. Jeśli znalazłem się w takim właśnie miejscu, to widocznie zupełnie się nie sprawdziły. Tego faktu nie dało się już zamanipulować, zakłamać, zracjonalizować.
Nie znałem wtedy jeszcze powiedzenia mówiącego, że absurdem jest oczekiwanie odmiennych efektów przy niezmienionych działaniach, ale to było właśnie to: jeżeli po terapii nadal będę się upierał przy życiu, myśleniu, przekonaniach, dokładnie takich samych, jak dotąd, i nie dotyczyło to tylko alkoholu, to jedyne co mogę osiągnąć, to tylko powrót na detoks. Albo gorzej.
 
Po powrocie z ośrodka kontynuowałem terapię i chodziłem na mityngi AA tak często, jak się tylko dało. Zwłaszcza niepijących alkoholików starałem się słuchać bardzo uważnie, próbując przyswoić sobie ich – najwidoczniej skuteczny, skoro utrzymywali abstynencję – zestaw sposobów i metod na trzeźwe życie. Tym bardziej, że podczas każdego mityngu słyszałem, że z wypowiedzi uczestników powstaje „skarbiec mądrości AA”, a w skarbcach, jak wiadomo, gromadzone są same cenne i wartościowe rzeczy.
 
Wszelkiego typu rady, porady, sugestie, propozycje, zasady, reguły i inne takie, chłonąłem jak gąbka: zachłannie, łapczywie, ale niestety… często także zupełnie bezkrytycznie. Nie mam do siebie o to żalu ani pretensji – swoich przekonań i pomysłów się bałem, a więc jak najszybciej starałem się zastąpić je innymi – wierząc, że lepszymi.
 
Z zakazem oceniania innych ludzi zetknąłem się po raz pierwszy na zajęciach. Obowiązywał w ściśle określonym czasie i miejscu (terapia grupowa), oraz w dość precyzyjnie określonym zakresie. Mieliśmy unikać ocen typu: „jesteś głupi”, „bo ty zła kobieta jesteś”, „jesteś beznadziejny i pleciesz głupoty” itp. Takie oceny nie niosły za sobą żadnej konstruktywnej treści, były arogancką napaścią, zmniejszały poziom bezpieczeństwa w grupie, antagonizowały, rodziły złość, żale i urazy.
 
Podczas zajęć grupowych nakłaniano nas do udzielania sobie wzajemnie tzw. „informacji zwrotnych”, które wynikały z naszej oceny wypowiedzi, czytanych prac, zaobserwowanych zachowań i postaw. Tak więc problemem nie była sama ocena, ale ewentualnie forma jej wyrażania.
- „Jesteś głupi analfabeta!” – absolutnie nie.
- „Po wysłuchaniu twojej pracy odnoszę wrażenie, że nie zrozumiałeś zadania” – oczywiście tak.
 
Na mityngach zetknąłem się z sugestią dotyczącą nieoceniania w aspekcie daleko szerszym. Właściwie totalnym. Mam nie oceniać nikogo i w żaden sposób, ani na mityngach, ani w ogóle w życiu, bo… na pewno spotka mnie coś złego, może nawet wrócę do picia. Odnosiłem wrażenie, że wielu kolegów traktowało tę sugestię nieomalże jak obowiązujący nakaz (zakaz) i podstawową regułę życiową. Pełen zapału i dobrej woli natychmiast zacząłem wcielać ją w życie.
 
Oczywiście nie udało się. Nie udało się, bo udać się nie mogło, ale tego wtedy jeszcze nie wiedziałem. W pierwszym momencie, kiedy mi to w praktyce nie wychodziło, zmajstrowałem sobie całą masę lęków i wątpliwości: inni mogą, ale ja nie potrafię; na pewno zaraz się z tego powodu napiję.
Nieco później uznałem, że przynajmniej nie będę nijak się zdradzał z tym, że nie potrafię powstrzymać się czasem od ocen – ale wtedy do poprzednio wymienionych uczuć doszły jeszcze wyrzuty sumienia, wszak ukrywałem coś przed grupą, no i nadal robiłem coś zakazanego.
 
Jeszcze później zacząłem stosować technikę, również podsłuchaną u kolegów z AA, która polegała na stosowaniu jednej z dwóch sztuczek. Jeśli mogłem zwracać się bezpośrednio do kogoś, mówiłem na przykład: „ja wiem, że nie możemy oceniać, ale z tego, co mówisz jasno wynika, że…” i tu już mogłem sobie spokojnie dokonywać ocen i prezentować ich wyniki. Natomiast technika mityngowa polegała na wypowiedziach o konstrukcji: „kiedy dawno, dawno temu miałem tyle abstynencji, co ty teraz, to też mi takie bezsensowne myśli przychodziły do głowy”. I nikt nie miał prawa się przyczepić, bo przecież mówiłem o sobie i swoich doświadczeniach.
 
Minęły lata zanim wpadło mi do głowy, że zdrowienie z choroby alkoholowej i powrót do normalności, nie polega chyba na stosowaniu jakichś osobliwych (może lepiej – cudacznych) konstrukcji językowych. A sam zakaz oceniania jest nie tylko absurdalny, ale wręcz niebezpieczny.  
Na jakiej podstawie miałbym wybrać sobie sponsora, jeśli nie oceniając ludzi, z którymi mam kontakt? Czemu, jeśli nie na podstawie oceny, miałbym wybrać kolegę z AA, a nie starego kumpla spod budki z piwem? Przecież ani jednego, ani drugiego nijak nie wolno mi ocenić!  
Jeśli w sklepie sprzedawczyni myli się na moją niekorzyść w ośmiu przypadkach na dziesięć, to mam dwa wyjścia – chodzić tam nadal jakby nigdy nic (nie wolno przecież dokonywać żadnych ocen!), albo ocenić tą panią oraz jej pracę, co prawdopodobnie zaowocuje wnioskiem, że albo jest nieuczciwa, albo nieudolna, i w konsekwencji zwrócić jej uwagę, zmienić sklep, albo podjąć jakieś inne działania.  
Jeżeli samochód przede mną jedzie bez świateł i co trochę odbija się od przeciwległych krawężników, to oceniam, że kierowca jest pijany, albo zasnął i stosownie do tej oceny dostosowuję swoje zachowanie na drodze. Oczywiście mogę nie oceniać. Wprawdzie dzięki temu pewnie za chwilę nie będę żył, ale przynajmniej umrę ze świadomością, że do końca przestrzegałem zaleceń zasłyszanych na mityngu.
 
Takie przykłady można mnożyć właściwie w nieskończoność. Zakładam, że codziennie dokonuję jakiejś oceny kilku, a może i kilkunastu osób. Bez tego nie dałoby się żyć. Natomiast zupełnie inną sprawą jest to, czy swoje oceny przekazuję osobie zainteresowanej i ewentualnie w jakiej formie.
 
Przez pewien czas ostro walczyłem ze zwolennikami teorii, która każe deklarować zasadę nieoceniania. Deklarować, bo przecież zastosować w praktyce i tak się tego nie da. Na szczęście niezbyt długo, bo…  
Jakiś czas temu przypomniałem sobie, jak przyjaciel ze Wspólnoty nazwał mnie pewnego razu „dobrym człowiekiem”. Złamanie „obowiązujących w AA zasad”? No pewnie! To przecież ocena! Co z tego, że pozytywna, jak jednak niewątpliwie ocena! Jak on mógł?! Ano, widać mógł…
A ja bez problemów przypomniałem też sobie, jak się z tym wówczas poczułem: pierwszym uczuciem była wdzięczność, a drugim ogromne pragnienie, aby do tej oceny dorosnąć, stać się jej godnym. A to z kolei pociągnęło za sobą kupę ciężkiej pracy i wysiłku z mojej strony.  
Tak więc kolejny raz stoję przed bardzo ważnym wyborem. Mogę porozumiewać się z ludźmi językiem udziwnionych i wykoślawionych „zasad”, albo językiem serca i miłości.
Mogę mieć rację, mówić samą prawdę, mogę stosować wszelkie mniej czy bardziej sensowne reguły, ale to przecież nie wystarczy. Nie wystarczy, by ktokolwiek chciał mnie słuchać i z mojej oferty pomocy skorzystać. Czy mam do ofiarowania miłość, zrozumienie, współczucie i autentyczną chęć pomocy, czy może tylko jakieś podejrzane „zasady”?
 
Wdzięczy jestem psychologom za to, że dość skutecznie oduczyli mnie posługiwania się ocenami typu: „jesteś dureń i głupek” – zupełnie nic dobrego z tego nie wynikało, ani dla mnie, ani dla nikogo innego. Wdzięczny też jestem Wspólnocie AA za to, że nauczyła mnie i nieustannie uczy, dostrzegać w ludziach ich zalety i… mówić im o tym – to działa. Mam wrażenie, że w obie strony.






Dużo więcej w moich książkach


Porównywanie zakazane

Mądrzy ludzie słów używają z rozwagą i zrozumieniem, albowiem wiedzą, że to słowa właśnie kształtują rzeczywistość …

Porównywanie zakazane!

Trzeźwe życie (cokolwiek to znaczy) okazało się w praktyce daleko trudniejsze niż mi się początkowo wydawało. O ile z utrzymywaniem abstynencji od jakiegoś tam momentu nie miałem już problemów, to cała reszta to nadal był chaos, bałagan, setki wątpliwości i dziesiątki pytań bez odpowiedzi.
 
W początkowym okresie abstynencji zdawałem sobie sprawę – mniej czy bardziej świadomie – że w wielu dziedzinach ja po prostu nie umiem żyć bez alkoholu, a pojęcia takie, jak „zwyczajne życie” lub „zachowywać się jak normalny człowiek” nie zawsze są dla mnie jasne i jednoznacznie zrozumiałe.  Ale problem polegał tym że za pracą, zwłaszcza ciężką, żmudną, obliczoną na całe lata, na końcu której nie będzie oklasków i fanfar, to ja jakoś zupełnie nie przepadam i nie tęsknię. Mało pociągały mnie teorie dotyczące wieloletniego dojrzewania i dorastania, a nieskończone trzeźwienie, które z zasady nigdy nie miało zakończyć się wytrzeźwieniem, zniechęcało mnie już zupełnie. Szukałem rozwiązań ekspresowych. Najlepiej jakiejś magicznej i koniecznie niezbyt długiej i niezbyt trudnej reguły, instrukcji, która szybko i bezboleśnie nauczy mnie tego, co trzeba. W pewnym momencie wydawało mi się nawet, że znalazłem. 
 
W środowisku zdrowiejących alkoholików bardzo był wówczas popularny i niewątpliwie powszechnie znany jeden z poematów Maxa Ehrmanna, pod tytułem „Dezyderaty” (z łaciny desideratum, w liczbie mnogiej i w oryginalnym tytule desiderata, czyli to, co pożądane, upragnione). Natychmiast uznałem, że zawiera on właśnie ten upragniony i pożądany przeze mnie sposób na życie. O tym, jak bardzo poważnie traktowano ten poemat dziesięć lat temu, niech świadczy fakt, że na jego temat terapeuci w moim ośrodku odwykowym często zadawali pacjentom prace do napisania. Czyli to było to, o co chodzi. Dokładnie. Odkryłem tekst, który wydał mi się kompletną instrukcją obsługi życia.
 
Minął jakiś czas, „Dezyderaty” znałem już na pamięć, zresztą czytaliśmy je głośno na prawie każdym mityngu AA – kilka innych, równie urokliwych tekstów też – ale jakoś nie przynosiło to spodziewanych rezultatów. Właściwie to chyba… żadnych rezultatów. Ale musiało upłynąć jeszcze bardzo dużo czasu zanim zorientowałem się ostatecznie, że jeśli nawet poemat Maxa Ehrmanna jest sposobem na życie, to chyba tylko na bezludnej wyspie. Ale nie to jest najważniejsze… Największy kłopot polegał na tym, że „Dezyderaty” wskazywały upragniony cel – na przykład szczęście – ale nie oferowały właściwie żadnych realnych sposobów jego osiągnięcia. To, że chcę być szczęśliwy, wiedziałem i bez „Dezyderatów”. Ba! Wiedziałem to jeszcze w czasach picia.  Najbardziej byłem jednak rozczarowany fragmentem, w którym autor poematu przekonuje mnie, że „Jeśli porównujesz się z innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od Ciebie”. Próżny, zwłaszcza w stanie upojenia, bywałem i bez porównywania się, a zgorzkniały byłem przez cały pozostały czas, a szczególnie na kacu.
Tym niemniej, z uporem godnym lepszej sprawy, starałem się „zakaz porównywania się” wprowadzić w swoje życie w całej rozciągłości i możliwie dokładnie. Podobnie zresztą, jak „zakaz oceniania”. Niestety, z podobnym zresztą, to jest żałosnym skutkiem.
 
Pamiętam jeszcze wstrząs, jaki przeżyłem konfrontując sugestię Ehrmanna (dotyczącą porównywania się z innymi), ze swoim piciem. Przez całe lata nadużywałem alkoholu i można powiedzieć, że piłem na pewno w sposób niebezpieczny, jeśli nie wręcz destrukcyjny czy kasacyjny. I przez cały ten czas upierałem się przy swoich absurdalnych przekonaniach, że piję tak samo, jak inni ludzie. Ano właśnie… przekonaniach. Może gdybym wtedy, zamiast operować przekonaniami, porównał życie (i picie) swoje oraz kuzyna, szwagra, wujka, sąsiada, współpracowników, szefów, to kto wie? Może miałbym szansę zobaczyć, że żyję (i piję) zupełnie inaczej niż prawie wszyscy ludzie wokół mnie. Ale żadnych porównań nie prowadziłem – wystarczyły mi przekonania. 
 
Jestem alkoholikiem – to proste stwierdzenie pociąga za sobą wiele różnorakich konsekwencji. Jedną z nich jest pewna ostrożność jaką nadal zachowuję wobec własnych przekonań. Między innymi po to właśnie chodzę na mityngi, żeby stale i wciąż konfrontować, porównywać swoje przekonania z innymi. To taki mój sygnalizator alarmowy. Nie jestem gotów i nie chcę z niego rezygnować.
Na mityngach, podczas spotkań Intergrupy i na różnego rodzaju aowskich warsztatach mam też okazję sprawdzić jeszcze jedną, bardzo ważną dla mnie rzecz, a mianowicie to, czy dokonując niezbędnych w normalnym, codziennym życiu ocen i porównań, nie używam ich do manipulowania swoimi uczuciami. A nie byłoby w tym przecież nic dziwnego – jestem alkoholikiem.
 
I w taki oto sposób pewnego razu doszedłem do wniosku, że może tekst Dwunastu Kroków nie jest aż tak pociągający i romantyczny, jak „Dezyderaty” i inne podobne kawałki, może sugestia „staraj się być szczęśliwy” brzmi bardziej pociągająco niż na przykład „zrobiliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy”, ale ostatecznie, po wielu rozmaitych doświadczeniach i eksperymentach, uznałem, że jeśli dla mnie istnieje w ogóle jakiś sensowny „sposób na życie”, to prędzej znajdę go, odkryję oraz nauczę się go stosować dzięki Programowi Anonimowych Alkoholików niż gdziekolwiek indziej. Bo ja… jestem alkoholikiem.
 
Na świecie jest niewątpliwie mnóstwo rozmaitych pięknych, wartościowych tekstów. Chętnie poznałbym je wszystkie i rzeczywiście wiele czytam. Jednak teraz już nieco ostrożniej i z dystansem, bo staram się pamiętać o ludziach, którzy kiedyś swoje doświadczenia opisali tak: „Sądziliśmy, że potrafimy znaleźć łatwiejszą, łagodniejszą drogę. Ale nie potrafiliśmy”.






Dużo więcej w moich książkach

O dzieleniu się

Mądrzy ludzie słów używają z rozwagą i zrozumieniem, albowiem wiedzą, że to słowa właśnie kształtują rzeczywistość …

Czym dzieliłem się w AA…

Po ostatniej inwenturze grupy, na której jakoś wyjątkowo często padały słowa „wolno mi się podzielić”, „no, przecież mam prawo się podzielić”, „muszę się podzielić” itp. postanowiłem podzielić się swoimi przemyśleniami na temat wyjątkowego i specyficznego znaczenia tego dzielenia się we Wspólnocie AA.
 
Nie ulega wątpliwości, że zdolność do dzielenia się z innymi postrzegana jest powszechnie, jako zaleta. Nie dzielą się egoiści i skąpcy. Dzielą się altruiści, ludzie szczodrzy, otwarci, życzliwi. Dobrze jest umieć się dzielić, a zdolność ta może być niewątpliwie powodem do dumy.
 
Bez względu na to, czym chcę się z kimś podzielić – śledziem, radością, pieniędzmi, doświadczeniem – dzielenie się (w odróżnieniu od dzielenia bez „się”) wydaje się zawierać jeden podstawowy element wspólny o kapitalnym zresztą znaczeniu – jest nim dobrowolność. 
Lubię Krzyśka, który na przednówku wydaje mi się nieco mizerny i blady, a więc chętnie podzielę się z nim jabłkiem. Żeby dzielenie się doszło do skutku, Krzysiek musi wyrazić zgodę na przyjęcie kawałka jabłka, którym go częstuję. Jeśli odmówi, to nici z dzielenia się – przecież siłą do gardła mu nie wcisnę.
 
Sprawa jeszcze bardziej się komplikuje, gdy przyjdzie mi ochota podzielić się czymś nieprzyjemnym, na przykład zmartwieniem, długiem, ciężką pracą, problemem. W takim przypadku chyba najbardziej elementarna przyzwoitość i szacunek dla innych ludzi nakazywałyby uzyskać wcześniej ich zgodę na przyjęcie tej części, którą dla nich przeznaczyłem. Wydaje mi się również, że zanim przystąpię do jakichkolwiek prób dzielenia się, warto też, żebym zastanowił się, czy to, co chcę komuś ofiarować faktycznie jest mu do czegoś potrzebne, może się przydać, posiada dla niego jakąś wartość. Bo jeśli nie… 
… bo jeśli nie, to chyba o szczytnej idei dzielenia się nie ma tu w ogóle mowy. Nadal i wciąż napędzany przez „egoizm egocentryzm i koncentrację na samym sobie” zepchnąłem, przerzuciłem na Bogu ducha winnych ludzi to, z czym sam sobie nie potrafiłem poradzić (pracę, uczucia, problemy). Ja odszedłem lżejszy, a oni… A cóż mnie oni obchodzą? Każdy przecież odpowiada za siebie. Zawsze mogą przecież zrobić to samo – przerzucić cały ten śmietnik na następną ofiarę. A ponadto, tak jak i ja, mogą być jeszcze dumni z umiejętności dzielenia się…
 
Wspomniałem o zasadzie dobrowolności, bez której dzielenie się zamienia się po prostu w przerzucanie na innych swoich problemów i to wbrew ich woli czy potrzebom. Odnoszę wrażenie, że zasada ta jakoś nie dotyczy niektórych mityngów AA. Sam zresztą wiele razy z tego korzystałem.
 
Osiem lat temu rzuciła mnie kobieta, którą do dnia dzisiejszego nazywam największą miłością swojego życia. Syn nie zdał do następnej klasy, a w pracy szefowie nagle zaczęli domagać się czegoś, czego nie chciałem zrobić. Przybiegłem na mityng. Podczas czytania tekstów początkowych nerwowo bębniłem palcami po stole, czekając tylko na sygnał prowadzącego, że oto zaczynają się „problemy i radości”, a ja nareszcie mogę, zupełnie bezkarnie, wyrzucić z siebie (znane określenie, prawda?) wszystkie swoje frustracje, zawody, rozczarowania, żale, pretensje, lęki, prawdziwe lub urojone krzywdy i inne takie. 
 
Podzieliłem się? Wówczas tak mi się pewnie wydawało, dzisiaj jednak oceniam swoje postępowanie zdecydowanie bardziej krytycznie i uważam, że wtedy po prostu wyrzygałem na tych ludzi swoje chore emocje, traktując salkę mityngową jak wychodek. Zresztą wyszedłem wkrótce po załatwieniu swojej potrzeby – przecież w tym stanie ducha nie byłem gotów na wysłuchiwanie cudzych wypowiedzi czy doświadczeń związanych z Programem AA, czy czymkolwiek innym.
 
Niestety, faktem jest, że w taki właśnie sposób „dzieliłem się” takimi… podczas mityngów wiele razy. Jeśli nawet miałem do opowiedzenia coś przyjemnego, to przecież nadal nie zastanawiałem się, czy swoją wypowiedzią nie zajmuję czasu innym uczestnikom mityngu – czasu, który wspólnie moglibyśmy przeznaczyć na „pracę na Programie”, gdyż on to właśnie, jak napisano w naszym nowym scenariuszu, stanowi siłę Wspólnoty AA i nadzieję dla osób uzależnionych. 
 
„Anonimowi Alkoholicy są wspólnotą mężczyzn i kobiet, którzy dzielą się nawzajem doświadczeniem, siłą i nadzieją, aby rozwiązać swój wspólny problem…”. Czy wspólnym problemem nie są, lub nie mogą być, kłopoty z dorastającymi dziećmi, nieuczciwymi pracodawcami, rozliczeniami podatkowymi? Ależ mogą, oczywiście! Jednak prawdą jest też, że „Anonimowi Alkoholicy nie zajmują stanowiska wobec problemów spoza ich Wspólnoty…” (Tradycja X), a „Każda grupa ma jeden główny cel: nieść posłanie alkoholikowi, który wciąż jeszcze cierpi” (Tradycja V).
Jeśli na mityngu AA podzieliłem się z zebranymi, a zwłaszcza z nowicjuszami, swoimi traumatycznymi przeżyciami oraz niewątpliwie pasjonującymi doświadczeniami dotyczącymi uprawnień pracowniczych, naszej polityki fiskalnej lub problemów wychowawczych, to czy rzeczywiście ma to jakikolwiek związek z programem powrotu do zdrowia? Jeśli opowiedziałem o problemach z zamarzniętym akumulatorem, nieuczciwym sprzedawcą, aroganckim urzędnikiem, to czy pomogłem nowemu koledze wytrzeźwieć?
 
W życiu bywa różnie i w każdej chwili może wydarzyć się coś, co wyprowadzi mnie z równowagi, zburzy mi spokój, zabierze pogodę ducha. Mogę wtedy po prostu potrzebować się wygadać – nic w tym złego, nienormalnego czy nagannego. W takiej sytuacji wystarczy przecież, że poproszę któregoś z przyjaciół o rozmowę, uprzedzając od razu, że chciałbym obgadać jakiś nieprzyjemny, albo nawet bolesny temat. Na pewno któryś się zgodzi. Problem jedynie w tym, czy moja pycha pozwoli mi o rozmowę poprosić?  No, cóż… prościej pójść na mityng – tam można przecież mówić, co się chce, nikogo o nic nie prosząc.
 
A jeśli sytuacja wydaje się dramatyczna, przyjaciele rozmawiać nie chcą lub nie mogą, natomiast za pół godziny zaczyna się mityng? Wtedy pójdę na ten mityng, przedstawię sytuację i poproszę o możliwość opowiedzenia o tym, co się w moim życiu stało. Bez skrupułów. Nie sądzę, żeby jakakolwiek grupa w takim przypadku odmówiła mi pomocy. Ano właśnie – pomocy. Pomocy, o którą poprosiłem. Wyraźnie. Nie fałszując rzeczywistości i nie nazywając tego obłudnie „dzieleniem się”.
 
Phil Bosmans, autor wielu popularnych aforyzmów i „złotych myśli” stwierdził kiedyś, że „zaśmieciliśmy nie tylko wodę, powietrze i ziemię lecz również słowo, które jest łącznikiem między ludźmi”. Ja jednak, jako alkoholik, obawiam się, że w moim przypadku chodzi nie tyle o zwykłe niechlujstwo językowe, co o manipulacje i sztuczki uzależnionego umysłu. Pamiętam przecież, jak całymi latami zwykłą kradzież nazywałem pożyczką lub skubnięciem, kłamstwo fantazją lub koloryzowaniem, oszustwo zaradnością… 
Ja już tak nie chcę. Nie chcę sobie na takie rzeczy pozwalać. Literatura AA i terapia odwykowa nauczyły mnie nazywania rzeczy po imieniu. I niech tak zostanie… dla mojego własnego dobra i z szacunku dla wszystkich ludzi, z którymi nareszcie staram się być blisko.





Dużo więcej w moich książkach


Co oferujemy nowicjuszowi?

Wszystko zaczęło się od rozmowy dotyczącej skuteczności Wspólnoty AA, wymiany doświadczeń na temat funkcjonowania grup, różnic w scenariuszach mityngów oraz innych takich tematów. W pewnym momencie…


Co oferujemy nowicjuszowi?

- Przychodzi na mityngi wielu nowicjuszy – przyznał zmartwiony jeden z mandatariuszy – ale pojawiają się kilka, kilkanaście razy i więcej nie przychodzą.
- Tak, u nas jest tak samo – potwierdził inny – wielu po prostu wraca do picia – dodał ze smutkiem.
- Fakt, bardzo duża rotacja – pozostali kiwali twierdząco głowami, wiedząc najwyraźniej o co chodzi.
- Może to poradnia robi nam konkurencję? – wypalił ktoś pół żartem pół serio, ale nikt się nie śmiał.
- A zastanawialiście się, co my mamy do zaoferowania nowicjuszowi? – zapytałem nieco podchwytliwie.
- No… dajemy ulotki, pakiet startowy… – moi rozmówcy chyba mnie nie zrozumieli.
- A mityng? – starałem się podpowiedzieć – jak wygląda mityng na waszej grupie?
- A! Jasne! – mój rozmówca się rozpromienił – pierwsza część to tak jak wszędzie, czyli „problemy i radości”. Zwykle trwają do przerwy, ale jak jest więcej wypowiedzi, to trochę dłużej. Potem przerwa około 15 minut, no i jak jest nowicjusz, albo w ogóle ktoś, kto ma abstynencję krótszą niż miesiąc, to mówimy tylko na temat I Kroku, czyli o bezsilności.
Zaintrygowało mnie to „jak wszędzie”, więc zapytałem, czy ktoś z nich był na mityngu w jakimś innym mieście. Okazało się, że nie, że wszyscy chodzą tylko na dwie grupy w ich miejscowości. Tym niemniej przekonania, że tak jak u nich „jest wszędzie” nie dali sobie wyperswadować. O tym, że Krok I mówi nie tylko o bezsilności już nie wspominałem, żeby nie było, że „się czepiam”.
 
Dopytałem jeszcze o te „problemy i radości” oraz przykładowe tematy mityngów i usłyszałem, że na obu grupach mają taką małą tradycję polegającą na tym, że w tym czasie każdy z uczestników mówi o tym, co mu się w życiu przydarzyło od ostatniego spotkania. Od razu jednak zapewnili, że to nie jest obowiązkowe, wypowiadają się tylko ci, którzy chcą – większość chce.
Chyba nieświadomie trochę się skrzywiłem, bo zaraz zostałem zaatakowany – coś ci się znowu nie podoba? Na terapii przecież jest tak samo, a chyba nie powiesz, że jesteś przeciwnikiem terapii, albo, że już nie pamiętasz, jak tam było? – pytanie postawiono tonem dosyć napastliwym.
- Absolutnie nie – zapewniłem skwapliwie i nie drążyłem tematu. A co do tematów mityngów to okazało się, że moi koledzy z AA rozmawiają głównie o 1 Kroku i bezsilności wobec alkoholu, czyli przypominają sobie najbardziej koszmarne doświadczenia, które doprowadziły ich do upadku i w konsekwencji do poddania się i rozpoczęcia leczenia. Czasem jeszcze zdarza się, że ktoś powie coś o Krokach 2-5, bo co do „wyższych”, to nie mają doświadczenia. A Tradycje zostawiają władzom Wspólnoty i innym takim.
 
Jakoś smutno mi się zrobiło. Ale dlaczego? Przecież…
Kilka lat temu byłem taki sam, jak oni – dobrzy koledzy z AA. Życzliwi i serdeczni, wielu z nich ostatnią koszulę oddałoby potrzebującemu. Autentycznie martwią się znikającymi nowicjuszami. I naprawdę, bez najmniejszych wątpliwości, chcą nie pić i wspierać innych. Problem jednak w tym, że pytanie o to, co grupa AA ma do zaoferowania nowicjuszowi, właściwie pozostało bez odpowiedzi…
 
Wracając do domu próbowałem w myślach odpowiedzieć na nie sam. Co oferujemy? Zaraz na samym początku, we Wspólnocie, która nie jest związana z żadnym wyznaniem, oferujemy modlitwę, która zaczyna się od słów „Boże, użycz mi…”. Nieco później oferujemy terapeutyczną rundkę, żywcem przeniesioną z poradni odwykowej i zajęć terapii grupowej. Jest to znakomita okazja, aby się nad sobą trochę pożalić, opowiedzieć, co nam się ostatnio nie udało i przez kogo, no i w ogóle poprawić sobie nastrój, naładować akumulatory, rozładować emocje itp. Ułatwia to czasem utrzymanie abstynencji, ale jednocześnie stwarza warunki do dalszego pielęgnowania mechanizmu nałogowego regulowania uczuć, a to z kolei właściwie uniemożliwia autentyczne zdrowienie z alkoholizmu (trzeźwienie).
 
W połowie mityngu jest zwykle przerwa. W czasie jej trwania często oferujemy nowicjuszowi całkowitą obojętność, zajęci paplaniem z przyjaciółmi płci obojga, bo przecież w dużej mierze po to właśnie tu przyszliśmy, żeby się z nimi spotkać. A nowicjusz swoje ulotki dostał, więc wszystko jest w porządku.
 
Po przerwie, która zawsze dość mocno się przedłuża, raczymy nowicjusza opowieściami o bezsilności, czyli o naszych wyjątkowo dramatycznych i paskudnych przeżyciach związanych z piciem. Często na tą okoliczność przywołujemy z pamięci te najbardziej koszmarne zdarzenia, które bezpośrednio skłoniły nas do wizyty w poradni odwykowej. Zapominamy przy tym, że tzw. „dno” stale się podwyższa, a więc nasze historie nie muszą ułatwiać nowicjuszowi identyfikację – może być nawet wręcz przeciwnie. Tym niemniej miło jest czasem pochwalić się własną szczerością i otwartością, i może troszkę policytować ze znajomymi, co do poziomu naszego upadku i degrengolady. Przecież w końcu z im gorszego dołka startowaliśmy, tym większa chwała z tego, co teraz odbudowaliśmy i osiągnęli po latach abstynencji.
 
Słyszałem również – choć przyznam, że trudno jest mi w to uwierzyć, że są podobno jeszcze w Polsce grupy, które nowicjuszowi fundują na powitanie ceremoniał przyjmowania do Wspólnoty AA, związany z jakimś odpytywaniem, lub inne dziwne „atrakcje” tak samo sprzeczne z zasadami, które jemu, ale także i sobie, czytamy na początku każdego mityngu.
 
Zapytano mnie pewnego razu, czy może mam coś przeciwko tak zwanym „małym tradycjom” grupy, a mój interlokutor zaraz sam dodał, że to taki nieszkodliwy lokalny koloryt, że przecież chyba nikomu nie szkodzą, że gdyby na wszystkich grupach w kraju było tak samo, to byłoby nudno.
Nudno? No, może… Wydawało mi się, że mityngi AA nie mają służyć rozrywce i rozpraszaniu nudy, ale o tym nie warto było mówić. Przyznałem natomiast, że nie mam nic przeciwko „małym tradycjom”, ale tylko pod warunkiem, że nie są one sprzeczne i nie kolidują w żaden sposób z Dwunastoma Tradycjami Wspólnoty AA oraz zakładając, że te Tradycje są na grupie znane, rozumiane i powszechnie stosowane. Wydawało mi się, że takim postawieniem sprawy nie uszczęśliwiłem rozmówcy, ale trudno…
 
Czemu nowicjusze uciekają ze Wspólnoty? Czemu znikają po kilku mityngach? Przecież dostali ulotki, terapeutyczną rundkę, kilka mrożących krew w żyłach historii oraz garść zasad, których sami AA-owcy nie zawsze przestrzegają. Czemu uciekają? Ano, może właśnie dlatego…
Mój sponsor czasem mawia, że „jeśli trzeźwość nie rodzi trzeźwości, to pewnie jej nie było, albo umarła niczym drzewo pozbawione życiodajnego środowiska”. Nic dodać, nic ująć.
 
Funkcjonowałem (nie pijąc!) w tak, albo podobnie działających grupach, przez ponad dwa lata. Dopiero drugi sponsor uświadomił mi, że siłą Wspólnoty AA jest jej Program, a nie tylko chadzanie na mityngi. Podobnie jest przecież ze szkołą. Samo przychodzenie do klasy właściwie niewiele mi pomoże. Jeśli nie będę uważnie słuchał nauczyciela, notował, uczył się, pilnie odrabiał zadania domowe, to niestety nadal pozostanę analfabetą choćbym tam chodził z dziesięć lat.
W szkolnej klasie można wprawdzie spotkać fajnych kolegów z podwórka i porozmawiać na wspólne, niewątpliwie pasjonujące tematy, ale nadal i wciąż siłą szkoły jest program nauczania, a nie kolesie, zabawy na przerwach, czy ciekawe eksponaty w gablotach.
 
Dzielimy się doświadczeniem, siłą i nadzieją… Dokładnie tak! Doświadczeniem dotyczącym Programu, jego poznawania, zrozumienia i realizacji we własnym życiu. Siłą z tych działań wynikającą i nadzieją, jaką dają one na przyszłość.
 
Czy rzeczywiście ja i moja grupa oferujemy nowicjuszowi Program Wspólnoty AA?





Dużo więcej w moich książkach


Bezsilność to nie wszystko

Zaczynałem w czasach, gdy bezsilność w środowisku niepijących alkoholików była właściwie absolutnie wszystkim; alfą i omegą, początkiem i końcem, najważniejszą sprawą na świecie. Drobna i nieistotna różnica polegała jedynie na tym, że na terapii częściej mówiono o uznaniu bezsilności, a na mityngach AA o ogłaszaniu bezsilności.
Był to także okres, w którym często zalecane zadanie terapeutyczne brzmiało: „udowodnij mi, że jesteś bezsilny wobec alkoholu”, natomiast podczas mityngów AA starzy AA-owcy (3-5 lat abstynencji) chełpili się, że nigdy nie przeczytali żadnej książki i nie przerabiają żadnych Kroków, poza właśnie pierwszą częścią Kroku Pierwszego, co całkowicie im wystarcza jako pomysł na całą resztę ich życia, a w połączeniu z chodzeniem na mityngi, wydaje się zapewniać trwałą abstynencję.


Bezsilność to nie wszystko…

Przez pewien czas i ja próbowałem popisywać się takimi „mądrościami”, ale w sumie trwało to bardzo krótko, bo w zasadzie od samego początku zdawałem sobie sprawę, że taka postawa jest dla mnie czymś zupełnie obcym. Chwalić się ignorancją i brakiem znajomości tego, co ponoć we Wspólnocie jest najważniejsze? To było coś najzupełniej sprzecznego z moją naturą, psychiką, wewnętrzną potrzebą i pragnieniem rozumienia tego, co się wokół mnie dzieje. 
Podczas każdego mityngu odczytywanych jest 12 Kroków, a więc uznałem, że pewnie jest to sprawa ważna, no a jeśli tak, to niby czemu miałbym z założenia ignorować 11,5 z nich?
 
Wymyśliłem sobie wówczas, że ja chyba jednak najpierw będę się starał poznać i zrozumieć wszystkie Kroki, a dopiero później, jeśli faktycznie uznam, że są dla mnie nieprzydatne, skupię się i ograniczę do tej bezsilności, o której tyle trąbiono.
I tak minęło kilka lat…
 
Dziesięć lat temu spotkałem się ze swoją bezsilnością oko w oko, albo, jak czasem mawiam, zderzyłem się z nią bezpośrednio i odbiłem jak mucha od czołgu. Było to koszmarne doświadczenie (zapicie w czasie terapii), z którego wyszedłem nieźle poharatany, ale jednocześnie także z pewną mądrością: od tego czasu ja już nigdy więcej nie musiałem na temat swojej bezsilności teoretyzować, udowadniać jej sobie czy komuś, zmagać z jakimikolwiek wątpliwościami na ten temat. 
Przez kilka dalszych lat pozwoliło mi to nie zajmować się swoją bezsilnością już aż tak intensywnie, a tym samym mogłem skupić się na innych Krokach. I być może dlatego właśnie pewne przemyślenia i wnioski związane z bezsilnością pojawiły się u mnie dopiero stosunkowo niedawno: styczeń i luty 2008 oraz styczeń i luty 2009.
 
Powtarzające się wypowiedzi i wątpliwości na mityngach, których zresztą już za bardzo nie pamiętam, skłoniły mnie do powrotu do tematu, do zastanowienia się raz jeszcze, jak to z moją bezsilnością było, kiedy faktycznie zdałem sobie sprawę, że jestem bezsilny wobec alkoholu oraz, czy samo uznanie (ogłoszenie) bezsilności wystarczy? A jeśli wystarczy, to do czego?
 
Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że przez ostatnie 2-3 lata picia świetnie zdawałem sobie sprawę z własnej bezsilności wobec alkoholu. Jeśli nawet nie używałem słowa „bezsilność”, nic nie znaczy. Nie używałem także wielu innych „fachowych” terminów związanych z terapią i AA, co przecież nie oznacza, że zjawiska, które opisywały, nie występowały w moim życiu.
 
Zachciało mi się pić. Byłem przekonany, że do osiągnięcia dobrego samopoczucia wystarczą mi dwie setki, może ćwiartka wódki. Szedłem do sklepu i kupowałem… 0,75 litra. Dlaczego? Bo przecież ja już od dawna wiedziałem, że jak zacznę pić, to będę pił do upadłego, do utraty przytomności i „urwanego filmu”. Wiedziałem, że nie potrafię kontrolować ilości wypijanego alkoholu, a to przecież jest właśnie elementem bezsilności. W taki oto sposób bezsilność wkalkulowywałem w swoje życie, w działania, w wybory, w podejmowane decyzje.
 
Bardzo często piłem w pracy. Wracałem potem mocno podpity i dopijałem się po drodze albo w domu. To był mój model picia. Problemem było to, że w ostatnich latach picia bardzo łatwo „urywał mi się film”. W praktyce wyglądało to więc tak, że budziłem się w środku nocy albo nad ranem, przerażony, nie wiedząc zupełnie, jak się dzień skończył, a zwłaszcza w jakim stanie zostawiłem miejsce pracy: czy nie spowodowałem tam pożaru, czy nie zostawiłem otwartych drzwi itp. Bywało, że gnałem wtedy nocą do firmy, żeby sprawdzić, jak tam jest, bo wytrzymać tej niepewności i strachu do rana nie byłem w stanie. Były to koszmarne chwile.
 
Żeby takich strasznych rzeczy nie przeżywać, wymyśliłem rozwiązanie. Polegało ono na tym, że jeszcze przed wyjściem z firmy, zanim wystąpiły palimpsesty, pisałem sam do siebie kartkę o treści: „w pracy wszystko w porządku” i umieszczałem ją w portfelu lub portmonetce. Teraz, kiedy znów obudziłem się z koszmarnym lękiem w nocy, sprawdzałem w pierwszej kolejności, czy mam dokumenty i pieniądze, a wtedy znajdowałem też swoje zapewnienie, że i w pracy wszystko jest OK. Mogłem spokojnie wrócić do łóżka, nie szalejąc już ze strachu o firmę.
Takie działania nie były przecież niczym innym, jak sposobem na radzenie sobie ze znanymi mi już od dawna skutkami własnej bezsilności wobec alkoholu.
 
Co z tego wynika i do czego zmierzam?
Wnioski są dość ciekawe, bo wychodzi na to, że uznanie czy też świadomość własnej bezsilności wobec alkoholu, zupełnie nie wystarczała, żebym podjął decyzję o leczeniu, żebym pragnął zerwać z piciem. Bezsilność nie była powodem mojego zgłoszenia się do poradni i rozpoczęcia leczenia. Uświadomienie jej sobie, właściwie nic nie zmieniało, w niczym nie pomagało.
 
Co w takim razie – jeżeli nie bezsilność wobec alkoholu – skierowało mnie do poradni odwykowej i AA? Patrząc od strony Programu 12 Kroków, powiedziałbym, że była to druga część Kroku 1 oraz Krok 2, czyli kombinacja rozwalonego, zdezorganizowanego życia, nad którym już zupełnie nie panowałem, oraz wiary i nadziei, że gdzieś tam (odwyk, AA) są ludzie, sposoby i techniki, zdolne jakoś mi pomóc. Nie wiedziałem, jak… jakoś. To dopiero wystarczyło, stało się siłą sprawczą, bo sama bezsilność – nie.
 
W takim razie okazuje się, że miałem wiele szczęścia i dokonałem dobrego wyboru wtedy, na początku zdrowienia/trzeźwienia, kiedy uznałem, że koncentracja całej reszty mojego życia oraz oparcie swojej abstynencji jedynie na bezsilności, nie jest (dla mnie) czymś dobrym, właściwym i wskazanym. Bo, niestety, okazało się w praktyce, że bezsilność to chyba jednak nie wszystko, a wybieranie z Programu tylko niektórych jego części, jak bakalii z ciasta, może w praktyce okazać się pomysłem niezbyt bezpiecznym i na pewno nie wartym polecania innym.
 





Dużo więcej w moich książkach