Słuchałem jakiegoś mityngu on-line, nawet nie wiem, gdzie był, ale nie miało to większego znaczenia. Mówili po polsku (mniej więcej) i to wystarczyło, bo żadnego innego języka nie znam. Uważnie zastrzygłem uszami, kiedy od drugiej wypowiadającej się osoby usłyszałem, że jej wadą charakteru było to, że nie była wystarczająco dobra. Ups!
Zaraz, zaraz, pomyślałem, coś tu nie gra, ale po chwili to samo stwierdziła kolejna osoba. Wtedy zacząłem się porównywać, czyli identyfikować. Żeby się z kimś identyfikować (lub nie) trzeba porównać, czy mam takie same, albo chociaż podobne, przeżycia, przekonania, doświadczenia, jak on/ona. W tym przypadku wniosków miałem znacznie więcej i nie dotyczyły tylko prostej identyfikacji.
Nie jestem wystarczająco dobry – to nie jest wada charakteru, nie ma takiej wady, ale mniejsza z tym, niechby było, że to taka słabość. Druga sprawa – zabrakło mi tu słowa „przekonanie”. Mam przekonanie, że nie jestem wystarczająco dobry. Bo jeśli to nie jest moje przekonanie, ale fakt i naprawdę jestem niewystarczająco dobry, to… trzeźwi ludzie nie dyskutują z faktami, nie kopią się z rzeczywistością.
Jestem mężczyzną, faceci myślą prosto, praktycznie i konkretnie, więc gdyby chodziło o mnie, to natychmiast potrzebowałbym odpowiedzi na pytanie, w czym lub do czego, nie jestem wystarczająco dobry? Nie da się być niewystarczająco dobrym do wszystkiego. Samodzielnie potrafię ugotować wodę na herbatę, przekręcić klucz w zamku, podetrzeć sobie tyłek, więc do czegoś jednak jestem wystarczająco dobry. I wiem o tym.
A teraz to, co najważniejsze, czyli identyfikacja, a w moim przypadku raczej jej brak. Jeszcze długo po skończonym mityngu przypominałem sobie swoje życie i ewentualną kwestię bycia niewystarczająco dobrym. Owszem, miałem niewielki kompleks niższości i brakowało mi pewności siebie, ale jednak nie, nie cierpiałem jakoś szczególnie z tego powodu, że tak ogólnie, jestem lub byłem niewystarczająco dobry. W tej sytuacji wystarczył kontakt z rzeczywistością i proste wyliczenie faktów. Byłem wystarczająco dobry, żeby skończyć podstawówkę, żeby zdobyć dyplom technika, żeby zdać maturę. Byłem wystarczająco dobry, że zdać na studia, ale niewystarczająco dobry, żeby je skończyć. Byłem wystarczająco dobry, żeby zdobywać uznanie, awanse i nagrody w pracy – przynajmniej do czasu, gdy picie zaczęło mi poważnie przeszkadzać w karierze. Tak wyliczać mogę długo. To były sprawy oczywiste nawet po pijanemu. Gdybym był przekonany, że do wszystkiego jestem niewystarczająco dobry, to wielu życiowych wyzwań w ogóle bym nie podjął i, na przykład, edukację zakończyłbym na zawodówce. Poza tym nie szukałbym żadnej pracy, skoro do żadnej nie jestem wystarczająco dobry, nie próbowałbym poderwać żadnej dziewczyny, bo i dla nich nie jestem wystarczająco dobry, a do zakładania rodziny, to już w ogóle… itd.
Zapewne niektórych wyzwań rzeczywiście nie podejmowałem, ale to (na przykład) z powodu pesymizmu – pewnie mi się nie uda plus obawa przed ośmieszeniem, jeśli rzeczywiście się nie uda. Ale to egocentryczny lęk i tendencja do tworzenia czarnych scenariuszy, a nie bycie niewystarczająco dobrym. Ostatecznie „jestem niewystarczająco dobry”, to jednak nie moja bajka, z tym się zidentyfikować nie potrafię. Ale czy coś w tym złego? Uważam, że nie. Alkoholicy mają wspólną chorobę alkoholową, ale poza podobnymi objawami alkoholizmu, bywają ludźmi kompletnie odmiennymi i to jest normalne i naturalne.
Swoją drogą ciekawe, że przez 22-23 lata w AA nie słyszałem takiego pomysłu, że… „jestem niewystarczająco dobry” (nie wiadomo, do czego), ale podobno człowiek uczy się przez całe życie.
W tym wszystkim pozwolę sobie na jedno ostrzeżenie, wynikające jak najbardziej z moich przeżyć i doświadczeń. Pierwsze dni, tygodnie i miesiące w AA. Słyszałem wtedy często, że powinienem szukać podobieństw, żeby trzymać z wygranymi i najważniejsze pewnie: jeśli chcesz mieć to, co my w AA mamy, to rób to, co my robimy. Więc robiłem. Jako, że alkoholicy z abstynencją znacznie dłuższą niż moja, regularnie chodzili na mityngi, to i ja też, oni wyrzygiwali na uczestników różne swoje frustracje, lęki i żale – ja też, oni bardzo często powtarzali pewne zdania lub stwierdzenia (daj czas czasowi, jeden rok, jeden Krok, śpiesz się powoli, uczę się pokory, cieszę się, że dziś nie piję i wiele innych), to i ja nauczyłem się ich na pamięć i powtarzałem. Wydawało mi się, że sugestia „rób to, co my robimy” obejmuje też „gadaj to, co my gadamy”.
Z przekonaniem mniejszym lub większym powtarzałem, że uczę się postawy pokory, choć gdyby ktoś mnie spytał, na czym ta nauka polega, to miałbym poważny kłopot. Powtarzałem, że cieszę się, że dziś nie piję, ale prawdą było to przez kilka miesięcy, bo później było już oczywistością i codziennością, a życie bez picia powoli stawało się cierpieniem. Twierdziłem, jak oni, że w domu atmosfera się poprawia, podczas gdy było coraz gorzej. Powtarzałem wtedy wiele ówczesnych AA-owskich zaklęć i… może nie całkiem kłamałem, ale na pewno nie mówiłem prawdy. Po co mi to było?
W zdecydowanej większości przypadków uczestnicy mityngów nie imponowali mi niczym, ale była jedna rzecz, jedna jedyna, którą też – jak oni – chciałem mieć: chciałem nie pić. Wydawało mi się, że powtarzając ich słowa, upodabniam się do nich. Że ci, którzy chcą utrzymywać abstynencję, tak właśnie powinni robić. W rzeczywistości oszukiwałem samego siebie. Także innych, jeśli moich wypowiedzi wtedy ktoś słuchał. Jednak najważniejsze było to, że swoje kontakty z AA zaczynałem od nieuczciwości wobec siebie. I co z tego, że w dobrej wierze, że z dobrymi intencjami, że wydawało mi się, że tak trzeba? Ze strachu przed zapiciem oraz przed odrzuceniem, gdybym okazał się inny niż pozostali, identyfikowałem się z nimi na siłę i szukałem podobieństw tam, gdzie ich tak naprawdę nie było; wmawiałem je sobie, po prostu.
Zacząłem baczniej przysłuchiwać się temu, co sam mówiłem, kiedy do picia wróciło paru kolegów, od których uczyłem się, co i jak mam mówić na mityngach. To jak to? Powtarzanie tych świętych prawd AA nie chroni przez zapiciem? Jednak dopiero na Programie w pełni odkryłem, że wiem, to nie to samo, co mam. Że najmniej AA jest na mityngu AA. Że nie warto oszukiwać, zwłaszcza siebie, byle tylko wydawać się takim, jak inni (i komu się wydawać, sobie czy im?). Że wolno mieć inne zdanie. Zorientowałem się, że jeśli błędnie określę swoje problemy (istotę błędów), to dalsza część Programu będzie przypominała rąbanie nie tego drzewa. To coś jak błędnie postawiona diagnoza. Leczy się później nie tę chorobę.
Dopóki w dobrej wierze starałem się być taki jak inni, wydawało mi się, że istotę moich błędów stanowi – jak u nich – egoizm i egocentryzm. Kiedy przestałem aż tak bardzo obawiać się odmienności, odkryłem, że do pewnego stopnia to może i prawda, ale pod tym egoizmem i egocentryzmem było coś jeszcze i to ważniejszego, istota błędów bardziej… istotna – strach.
To opowieść sprzed wielu lat. Chciałbym mieć nadzieję, że obecnie nikt już w AA nie powtarza bezmyślnie słów weteranów, a szczególnie swojego sponsora, nie przykleja się do nieswoich wad charakteru, nie powtarza czegoś, w co nie wierzy, nie boi się odrzucenia, jeśli okazałoby się, że coś tam ma inaczej niż sponsor lub lider grupy. Wspólnota AA to nie sekta – wolno się różnić.