niedziela, 20 grudnia 2009

Desiderata, a Program AA

Na początek krótkie wyjaśnienie. Poemat Ehrmanna oryginalnie nosi tytuł „Desiderata” – jest to liczba mnoga od łacińskiego desideratum, są to więc te desiderata (analogicznie jak te akta), czyli to, co pożądane, upragnione. Te desiderata, a nie ta desiderata. Jeśli na polski przetłumaczono cały poemat, to może jego tytuł też warto, a nawet należałoby przetłumaczyć? Desiderata to po naszemu dezyderaty.

„Dezyderaty” Maxa Ehrmanna, a Program Wspólnoty AA

Pierwszy raz w życiu usłyszałem ten poemat w sanatorium dla ludzi z nerwicami i depresjami; podczas spotkania społeczności terapeutycznej przeczytała go jedna z pacjentek. Pół godziny później nikt z nas nie potrafił już powiedzieć, o czym to było, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że utwór szalenie się im podobał, bo był taki romantyczny i nastrojowy. Kilka miesięcy później zacząłem uczęszczać na mityngi AA i tam usłyszałem ten tekst po raz drugi, a później jeszcze dziesiątki, albo i setki razy. W tym czasie, w moim ośrodku odwykowym, zadawane były często pacjentom, alkoholikom, zadania oparte na treści poematu Ehrmanna. Jednak, jeśli dobrze sobie przypominam, zadania takie zadawali tylko terapeuci uzależnieni.
 
Poemat bardzo mi się podobał i wówczas autentycznie wierzyłem, że ma ze zdrowieniem z alkoholizmu jakiś związek. W pierwszych latach swojej abstynencji, kiedy pod koniec mityngu była jeszcze chwila czasu, sam proponowałem i od razu sam zgłaszałem się do przeczytania „Dezyderatów”. Znajomi mówili, że czytam, a właściwie to nawet deklamuję, ten tekst pięknie, z prawdziwym uczuciem. A ja znakomicie się czułem, zarówno czytając go, jak i wysłuchując. Pochwały dotyczące deklamacji także cudownie poprawiały mi samopoczucie.
 
Dziś zastanawiam się i szukam odpowiedzi na pytania: czy „Dezyderaty” Ehrmanna, ich przekaz, treść i sens, mają jakiś związek, z duchem, ideą, istotą Programu AA? Czy „Dezyderaty” mogą być pomocne osobom zdrowiejącym z choroby alkoholowej? Analizując utwór zdanie po zdaniu…
 
Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu – pamiętaj, jaki pokój może być w ciszy. 
– Rozliczne zalety ciszy i spokoju są niepodważalne. Tylko… co ja mam zrobić w związku z tym? Przecież współczesny świat pełen jest zgiełku i pośpiechu. Jak mam się zachować, jeśli w normalnym pośpiechu dnia codziennego żyją moi bliscy, przyjaciele, znajomi? Odciąć się? Odizolować? Żądać by nie zakłócali mi ciszy i spokoju swoimi sprawami?
 
Tak dalece jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi. 
– W dobrych stosunkach z innymi ludźmi zawsze warto być, to chyba oczywiste. Ale co do tego „niewyrzekania się siebie” mam poważne wątpliwości. W AA usłyszałem, że przestać pić to nic trudnego, wystarczy tylko zmienić całe swoje życie. Przez lata zdrowienia z alkoholizmu (tzw. trzeźwienia) wyrzekałem się i wyrzekam swojego egoizmu, egocentryzmu, samowoli, lekkomyślności, pijanego, nierealistycznego myślenia, bzdurnych i szkodliwych przekonań, realizowania jedynie własnych zachcianek… Wyrzekam się dawnego siebie właśnie po to, by mieć szansę na dobre stosunki z innymi ludźmi.
 
Prawdę głoś spokojnie i jasno słuchając też tego, co mówią inni - nawet głupcy i ignoranci, oni tez mają swoją opowieść. 
– Można by powiedzieć, że to sugestia właściwa i na czasie, zwłaszcza podczas mityngów AA, ale to byłaby złośliwość. A głupcami i ignorantami nazywam innych ludzi już coraz rzadziej – w efekcie praktycznej realizacji Programu i dzięki służbie, tak mi się jakoś porobiło.
 
Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha. 
– Oczywiście, że są, ale Trzecia Tradycja mówi, że jedynym warunkiem przynależności do AA jest chęć zaprzestania picia, a nie cicha i uległa postawa. Czy alkoholikom głośnym i napastliwym mam odmówić pomocy? Nie nieść takim posłania? Unikać? Ignorować? Odepchnąć?
 
Jeśli porównujesz się z innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od Ciebie. 
– Życie bez ocen i porównań jest nierealne, a próby tego typu – niebezpieczne. Jednak jako alkoholik muszę bardzo pilnować, żebym niezbędnych porównań nie wykorzystywał do manipulowania swoimi uczuciami.
 
Ciesz się zarówno swoimi osiągnięciami jak i planami.
– Osiągnięciami? Oczywiście, jak najbardziej. Ale co do planów, byłbym już ostrożniejszy. Pamiętam jeszcze całkiem dobrze marzeniowe planowanie i nierealistyczne rojenia, jakie snułem w okresie picia, a także uciechę, jaki mi one wówczas sprawiały. Przynajmniej do momentu, w którym nieprzyjemnie wzrastał mi poziom krwi w alkoholobiegu.
 
 
Wykonuj z sercem swą pracę jakakolwiek byłaby skromna. Jest ona trwałą wartością w zmiennych kolejach losu. 
– Jeśli coś robię, to staram się to robić najlepiej jak potrafię. Z zaangażowaniem. Solidnie. Do końca. Ale czy z sercem? Są prace, do których serca nie mam i nie uważam, żeby było w tym coś złego, na przykład praca rzeźnika. A co do trwałej wartości pracy w zmiennych kolejach losu, to chyba nie ma o czym mówić w obecnej postkomunistycznej rzeczywistości. No, ale brzmi ślicznie.
 
Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach – świat, bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech Ci to nie przysłania prawdziwej cnoty, wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest pełne heroizmu. 
– Oczywiście i oczywiste. Dla każdego, nie tylko dla uzależnionych.
 
Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć, nie bądź cyniczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowania jest ona wieczna jak trawa. 
– Zdecydowanie nie chcę już być dawnym sobą. Cyniczny wobec miłości nie byłem nigdy, tyle tylko, że przez wiele lat myliła mi się ona z zakochaniem. A uczucia i emocje mam się nauczyć wyrażać w taki sposób, żebym przez to nie krzywdził innych ludzi. I samego siebie. 
 
Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą – bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości. 
– Z upływem czasu, coraz łatwiej i bez goryczy, wyrzekam się kolejnych przymiotów młodości. To tylko z godzeniem się na przymioty starości mam pewne, hm… problemy i opory.
 
Rozwijaj siłę ducha, by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla Ciebie. 
– Super! Szkoda tylko, że Ehrmann nie pisze, jak to zrobić. Bez jakiejś wskazówki na temat realizacji, jest to tylko zachcianka i marzenie. Tym niemniej brzmi nieźle – dopóki nie zapominam, że mam planować działania, a nie efekty.
 
Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.
– To jest dobre. Jeśli obawy nie wynikają z realnych wydarzeń, potrafią być zmorą w zdrowieniu. Te wszystkie czarne scenariusze, pesymistyczne przewidywanie przyszłości… Brrr!
 
Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie. 
– Miej ciastko obok zjedzonego ciastka. Pobłażaj sobie, ale bądź dla siebie surowy i wymagający. Podobnie jak wyżej – przy braku sugestii, jak konkretnie tego dokonać, są to jedynie fantazje i chciejstwa. Ale niewątpliwie urocze.
 
Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy to jest dla Ciebie jasne czy nie, nie wątp, że wszechświat jest taki, jaki być powinien.
– Piękne. Urokliwe. Romantyczne. I może nawet w odniesieniu do wszechświata w jakiejś mierze prawdziwe. Tylko z ludźmi na naszej poczciwej Ziemi jest jakby nieco gorzej. Ja się nie podejmę ofiar holokaustu, albo stalinizmu przekonywać, że było i jest tak, jak być powinno. Ale może Max Ehrmann by to potrafił…
 
Tak, więc bądź w pokoju z Bogiem, cokolwiek myślisz o Jego istnieniu i czymkolwiek się zajmujesz i jakiekolwiek są twe pragnienia. 
– Piękne słowa bez większego znaczenia i jakiejś głębszej treści. Mniej więcej tak, jak złożone bez zaangażowania, na odczepnego, życzenia wszystkiego najlepszego.
 
W zgiełku ulicznym, zamęcie życia zachowaj pokój ze swą duszą.
– Jeśli rozumieć to jako zalecenie, lub sugestię, by starać się mieć zawsze czyste sumienie, to wtedy owszem, ma sens. Jednak jeśli nie, to – jak wyżej.
 
Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny. 
– Wydaje mi się, że oceny świata i jego ewentualnego piękna każdy powinien dokonywać na własny rachunek. Na podstawie przeżyć i doświadczeń. Poematy mają tyle wspólnego z realnym światem, co i telenowele. Brazylijskie.
 
Bądź pogodny, staraj się być szczęśliwy.
– Bądź pogodny, to takie życzenia szczęścia, zdrowia, pomyślności, i w zasadzie nic więcej. Miłe, ale nic poza tym. Natomiast z tym staraniem, by być szczęśliwym, już nie do końca się zgadzam. Ja się mam starać o swoje szczęście? Świetnie! Robiłem to całe życie, mam doświadczenie. Ale co z innymi ludźmi? Ich szczęście to ich sprawa? To nie mój problem? Niech każdy się troszczy i dba o swoje własne szczęście? A poza tym… Jeszcze nie tak dawno, kilkanaście lat temu, tak bardzo starałem się być szczęśliwy, że ostatecznie wylądowałem na detoksie. Może już czas najwyższy przestać gonić tylko za nieustannym uszczęśliwianiem się? 
 
Nawet tak pobieżna analiza pokazuje mi, że „Dezyderaty” nie mają wiele wspólnego z Programem AA – jeśli w ogóle cokolwiek – a nawet powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Doktor Bob powiedział w swym ostatnim wystąpieniu, że jak ścisnąć cały ten Program, to zostaje właściwie tylko miłość i służba. O służeniu innym z miłością i z miłości w poemacie Ehrmanna nie ma ani słowa. Jest za to o unikaniu ludzi, których towarzystwo może nie być najprzyjemniejsze, jest o dbaniu o własny komfort, ciszę i spokój. W AA mówią, że nasze wspólne dobro jest najważniejsze. Ehrmann wydaje się być innego zdania. Wiele jego sugestii dotyczy zapewniania samemu sobie spokoju, dobrego samopoczucia, szczęścia. Stosunki z innymi ludźmi? Tak, ale tylko pod warunkiem, że nie trzeba będzie się nijak zmieniać, a ci inni nie będą zbyt uciążliwi.
 
Zastanawiam się, czemu ten poemat podobał mi się aż tak bardzo, czemu byłem nim zachwycony, a nawet zafascynowany i zauroczony? Czemu często łzy stawały mi w oczach, gdy go czytałem? Był taki czas, w którym marzyłem, że będę żył tak, jak to napisano w „Dezyderatach”, wierzyłem, że to możliwe, pragnąłem tego i nawet próbowałem traktować ten utwór, jako coś w rodzaju przewodnika życiowego. A może… Może miało to jakiś związek z moim uzależnieniem?
 
„Dezyderaty” to był miód na moją zbolałą duszę alkoholika. Ehrmann zapewniał mnie, że mam prawo tu być, że powinienem być pogodny, starać się o własne szczęście, nie pozwalać innym wprowadzać w mój świat zgiełk i pośpiech, że przestawać mam tylko z ludźmi, których towarzystwo jest przyjemne, że mam być dla siebie łagodny, nie zmieniać się, że świat jest piękny… 
Tak, to był mój wymarzony i upragniony sposób na życie. Taki śnił mi się zwykle po trzeciej ćwiartce. Piękny świat dla mnie, bo przecież Ehrmann nie sugeruje zastanawiania się i rozważań, czy ten świat ze mną, alkoholikiem, dla moich bliskich, lub współpracowników, był i jest równie piękny.
Zakochany wręcz byłem w ostatnich słowach: „staraj się być szczęśliwy” – zdecydowanie bardziej mi się to podobało niż na przykład „zrobiliśmy listę osób, które skrzywdziliśmy”, czy „zrobiliśmy gruntowny i odważny obrachunek moralny”, albo inne, które są praktyczną wskazówką dotyczącą zdrowienia.
 
„Dezyderaty” to nadal i wciąż piękny utwór. Tak piękny, jak tysiące innych tekstów poetyckich wśród milionów, które powstały na przestrzeni dziejów. I chyba lepiej byłoby, gdyby tym właśnie pozostał – uroczym poematem. Bo jako recepta na życie sprawdzić może się chyba tylko na bezludnej wyspie. Natomiast w przypadku ludzi uzależnionych… no, cóż… może kiedyś jednak wypadałoby w końcu podjąć próbę rozstania z własnym monstrualnym egoizmem i egocentryzmem? Na tym świecie żyją też inni ludzie, może warto ich i ich sprawy zacząć wreszcie zauważać? Zamiast nieustannie, stale i wciąż dbać i starać się o własne szczęście i święty spokój? Nawet jeśli faktycznie niektórzy z nich są głośni i napastliwi, mają chyba prawo do czegoś więcej, niż tylko chwilka uwagi, poświęcana z pobłażaniem i wyższością głupcom i ignorantom?





Dużo więcej w moich książkach


poniedziałek, 23 listopada 2009

List protestacyjny

W Skrytce 2/4/3 (nr 84 z października 2009), na stronie 42 znalazłem taką oto informację: „Komisja Literatury zwróciła się do BSK o wydanie Modlitwy 11 Kroku”. Przyznam, że wprawiło mnie to w osłupienie. Wcześniej słyszałem coś na ten temat podczas Konferencji Służb Regionu, ale myślałem, że to plotki, albo mało śmieszne, a nawet głupawe żarty. Wygląda jednak na to, że Komisja Literatury traktuje ten pomysł bardzo poważnie. Niestety…
 
Zacznijmy może od tego, że nie istnieje żadna „Modlitwa 11 Kroku”. Bill W. w rozdziale dotyczącym Kroku Jedenastego starał się wyjaśnić i opisać jedną z wielu technik medytacyjnych. Ta, o którą mu chodziło, polega na wykorzystaniu do medytacji takiego lub innego tekstu. W tym przypadku Bill W. pokazał, jak to działa na przykładzie modlitwy franciszkańskiej, zwanej też czasem modlitwą św. Franciszka. Powtórzę raz jeszcze: jest to przykład zastosowania tekstu w technikach medytacyjnych. Przykład! Równie dobrze można zastosować inną modlitwę, wiersz, jakąś złotą myśl, motto, czy sentencję.
 
W dokładnie taki sam sposób Bill W. w „12x12” (str. 50) pokazuje na przykładzie siedmiu grzechów głównych, jak można zrobić obrachunek moralny. I znowu jest to tylko i wyłącznie przykład. Obrachunek można robić też inaczej, choćby wykorzystując do tego listę uraz. Tylko przykład!
 
Jeśli założyć, że istnieje „Modlitwa 11 Kroku”, to analogicznie istnieje też „Siedem AA-owskich grzechów głównych”, a więc może też trzeba je wydrukować, to jest wydać na nie pieniądze Wspólnoty AA? Bill mnóstwo rzeczy wyjaśniał na przykładach, więc w razie czego potrafię znaleźć ich więcej.
 
Jednak pieniądze to w tym momencie sprawa najmniej ważna. Przyznam, że przerażony jestem arogancją z jaką lekceważy się Preambułę AA („Wspólnota AA nie jest związana z żadną sektą, wyznaniem…”) promując i forując teksty ewidentnie chrześcijańskie, a także Tradycję Szóstą, bo przecież mamy do czynienia z niewątpliwym popieraniem i sygnowaniem „pieczęcią” Wspólnoty AA tekstu należącego do określonej religii.
Jak popieranie jednej religii czy wyznania ma się do jedności Anonimowych Alkoholików, od którego zależy ponoć nasze wyzdrowienie? Czyżby osoby pełniące służbę w Komisji Literatury uznały, że jest tylko jedna licząca się, słuszna i warta popierania religia? A co z alkoholikami innych wyznań i niewierzącymi? Mają na mityngach wrzucać do kapelusza pieniądze ze świadomością, że zostaną one wykorzystane na propagowanie chrześcijańskich modłów? 
 
Ostatecznie… Nie reprezentując nikogo, poza samym sobą, oraz przedstawiając tylko i wyłącznie swoje własne, prywatne zdanie na ten temat, stanowczo protestuję i sprzeciwiam się wydawaniu pod szyldem AA tekstów, których publikacja narusza podstawowe zasady i ducha Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Proszę też, żeby w myśl Koncepcji Piątej moje zdanie zostało wzięte pod uwagę i zapisane.





Dużo więcej w moich książkach

piątek, 20 listopada 2009

Czas wyborów i decyzji

Czym różnią się alkoholicy trzeźwi od takich… powiedzmy, trochę mniej trzeźwych? Ponoć ci trzeźwi zdecydowanie częściej dokonują dobrych wyborów. Dobrych, czyli takich, które nie pociągają za sobą niepożądanych konsekwencji dla nich samych, ich rodzin, znajomych i całej reszty świata.


Czas wyborów i decyzji

Pierwsza trzeźwa decyzja w moim życiu dotyczyła rozstania z papierosami. Miałem wtedy ponad rok abstynencji i… dwadzieścia pięć lat nałogowego palenia za sobą. Była to niewątpliwie dobra decyzja i właściwy wybór, a ja byłem z siebie autentycznie dumny i zadowolony. Właściwie to nadal jestem. Mam z czego. 
Nie dane mi jednak było zbyt długo spoczywać na laurach. Kilka miesięcy później musiałem podjąć kolejną ważną decyzję. Nie jedną zresztą. Być może były to decyzje najważniejsze w życiu. Wtedy też po raz pierwszy, w tak poważnej sprawie, zetknąłem się z powiedzeniem, które mówi, że „nie można zjeść ciastko i mieć ciastko”, albo – jak niesamowicie prosto określa to mój trzeci sponsor – „nie da się maszerować w dwóch kierunkach jednocześnie”. Czego miały dotyczyć owe decyzje i wybory, o co chodziło? Ogólnie rzecz biorąc o program psychoterapii odwykowej i Program Wspólnoty AA, ale tak naprawdę, o całą resztę mojego życia…
 
Terapia odwykowa trwała, w moim przypadku, trzydzieści miesięcy. Nadal i wciąż wdzięczy jestem swoim terapeutom, nadal i wciąż utrzymuję pełne życzliwości i szacunku kontakty z tymi, z którymi to możliwe. Nauczyli mnie żyć obok alkoholu bez alkoholu, a ja nie zmarnowałem ich wysiłków, zaangażowania i pracy. Gdyby alkohol był jedynym problemem w moim życiu, nie potrzebowałbym pewnie niczego więcej, by odtąd żyć sensownie, odpowiedzialnie, satysfakcjonująco, pogodnie; żyć dla siebie i bliźnich. 
Ano, właśnie… gdyby…
O tym, że problemem alkoholika nie jest alkohol, wiedziałem trzy lata przed zaprzestaniem picia. Kilka lat później natrafiłem w jakiejś książce na określenie „niedobór podstawowych umiejętności społecznych”, który ma podobno cechować wszystkich alkoholików. Nie wiem, jak to jest z innymi uzależnionymi, ale nie ulega wątpliwości, że mnie dotyczyło jak najbardziej i w całej rozciągłości.
Z problemami, które wyskakiwały, jak grzyby po deszczu próbowałem radzić sobie przy użyciu technik, których nauczono mnie na terapii odwykowej, ale efekty tego były mizerne. Jednocześnie zauważyłem, że zaczynam wpadać w pewien schemat myślowy, który określam słowami: „jeśli jedynym narzędziem jakie masz jest młotek, to prędzej czy później każdy problem będzie ci przypominał gwóźdź”. Cokolwiek się w moim życiu działo – szef skrytykował moją pracę, w sklepie zrobiłem awanturę, bo sprzedali mi nieświeży ser, zgubiłem dziesięć złotych, nakrzyczałem na syna, bo nie odrobił lekcji itd. – natychmiast szukałem u siebie objawów nawrotu, podejrzewałem, że pewnie po prostu chce mi się pić. Z jednej strony to oczywiście dobrze, nawrotu nie miałem, pić mi się nie chciało, dmuchanie na zimne można uznać za objaw zdrowego rozsądku alkoholika, ale… Ale problem mojej nieumiejętności życia z ludźmi i samym sobą pozostawał właściwie nienaruszony. I, co gorsze, nic tu nie zapowiadało jakiejś istotnej zmiany w przyszłości bliższej lub dalszej.
 
Dwa i pół roku byłem w terapii odwykowej i cały ten czas brałem również udział w mityngach AA. Kawał drogi przeszliśmy razem, wspólnie, jednak gdy terapia powoli zmierzała ku końcowi, nastał czas wyborów i decyzji. Ale wcześniej musiałem uczciwie odpowiedzieć sobie na kilka pytań o podstawowym znaczeniu: 
– Czy nadal mam problem z alkoholem (niepiciem, abstynencją)? – Nie. 
– Czy wierzę, że techniki psychoterapii odwykowej są tym, co zapewni mi i zagwarantuje, że całą resztę danego mi czasu przeżyję satysfakcjonująco, z pożytkiem dla innych? – No… raczej nie. 
– Czy chcę w dalszym ciągu, może i do końca życia, kierować się przekonaniem, że tak zwane trzeźwienie powinno być nieskończone i nigdy, z założenia, nie zakończy się wytrzeźwieniem? – Nie, zdecydowanie nie.
 
Pierwsze takie pytania i odpowiedzi, okazały się stosunkowo proste, ale następne były już znacznie trudniejsze: 
– Jakoś radzę sobie z niepiciem, problemów z nawrotami nie mam, więc czemu od czasu do czasu nadal zdarza mi się wskakiwać w „stare buty”, wracać do dawnych zachowań, lub sposobu myślenia? No, cóż… może to jakaś perfidnie zakamuflowana chęć napicia się, ale… Uwaga! Tunelowe myślenie! Znów widzę tylko gwóźdź!
– Czy sama istota moich problemów ma charakter psychiczny (logika, zdrowy rozsądek, trzeźwe spojrzenie, otwarta głowa, pewna już stabilność emocjonalna), czy może jednak duchowy?
– I wreszcie, czy mam jakiś cel w życiu, czy widzę jego sens? 
 
Zarówno pytania, jak i odpowiedzi, nie pojawiły mi się w efekcie głębokiego namysłu, ot tak, któregoś wieczora. To był pewien proces, który trwał miesiącami, może latami; niektóre jego elementy pojawiają się jeszcze i dziś. Tym niemniej ostatecznie wybrałem Program Wspólnoty, pracę z kolejnymi sponsorami, służby (w tym służbę sponsora) oraz mityngi Anonimowych Alkoholików. 
 
W praktyce okazało się, czego zresztą należało się spodziewać, że pytania, odpowiedzi, wybory i decyzje, to dużo, ale jednak nadal jeszcze nie wszystko. Od lat mozolnie uczę się nie chwytać odruchowo za młotek, zanim rozpoznam problem, uczę się, że mam do dyspozycji również inne „narzędzia” i wreszcie uczę się ich używać. A kiedy idzie ciężko i opornie, staram się pamiętać o tym, że jeśli nawet przez pierwsze dwa lata nie pracowałem ze sponsorem, nie pełniłem żadnej służby, nie realizowałem Programu, to przynajmniej chodziłem regularnie na mityngi. Gdyby nie to, nie wiem, czy w ogóle potrafiłbym z tego młotka zrezygnować, odłożyć go…






Dużo więcej w moich książkach


A ja chcę być świętym!

Kiedy na mityngach mowa bywa o wadach charakteru, o nagannych uczynkach i zachowaniach, można być pewnym, że prędzej czy później (raczej prędzej) padną słowa: „ja tam świętym nie jestem i wcale nie chcę nim być”. Deklaracjom tego typu towarzyszą często porozumiewawcze mrugnięcia, zgodne potakiwanie, wyrozumiałe uśmieszki. Wiele lat minęło zanim odważyłem się głośno powiedzieć, że ja mam inaczej, że ja chcę dążyć do świętości i, co więcej, nie widzę w tym dążeniu niczego złego. Jednak wcześniej starałem się… może nie tyle naśladować, co przynajmniej zrozumieć, o co tu w ogóle chodzi. Przyznam jednak, że nie całkiem mi się to zrozumienie udało…
 
Ogólnie rzecz biorąc są dwie drogi, którymi można dostać się na ołtarz, zostać uznanym za świętego, kanonizowanym. Pierwsza to męczeńska śmierć za wiarę (w obronie wiary). Przyznam od razu, że ten sposób zdecydowanie mnie nie pociąga i rozumiem ludzi, którzy też się do niego nie palą. Odnoszę jednak wrażenie, że przyjaciołom z mityngów, tym, co to nie chcą zostać świętymi, nie o to chodziło.
Droga druga, ta, którą jestem ewentualnie zainteresowany, związana jest z praktykowaniem trzech cnót: wiary, nadziei i miłości w sposób ponadprzeciętny, a nawet heroiczny. O dziwo, okazuje się jednak, że o to też im nie chodzi. Co więc jest „grane”?
 
Jak się okazało, wielu z nas (nas – Polaków, alkoholików, chrześcijan, ale nie tylko) jest przekonanych, że święci byli ludźmi pozbawionymi wad. Pomysł zupełnie absurdalny – święci nie byli wynaturzonymi mutantami z ograniczonym organicznie zestawem cech charakteru! Wystarczy choćby pobieżnie zapoznać się z biografią kilku z nich. Na przykład kanonizowany w 2002 roku założyciel Opus Dei, Josemaria Escriva de Balaguer. Ludzie, którzy z nim mieszkali lub blisko współpracowali mówią o próżności, korupcji, napadach złości, surowości wobec podwładnych. Nadal nie zostały do końca wyjaśnione powiązania Escrivy z faszystowską dyktaturą generała Franco*. Jednak, żeby nie było wątpliwości, nie o niego tu chodzi, ale o proste uznanie faktu, że święci nie byli wolni od wad charakteru, ulegali słabościom, byli po prostu niedoskonali.
Załóżmy jednak, tylko teoretycznie i na chwilę, że właśnie byli. Że święci to ludzie wyposażeni tylko i wyłącznie w zalety, bez żadnych wad. W tej sytuacji stwierdzenie „nie chcę być świętym, nie chcę do świętości dążyć” oznacza jednoznacznie i bez wątpliwości: nadal i wciąż chcę mieć wady, chcę ich używać bez żadnych ograniczeń, bo to mi przynosi korzyści materialne, emocjonalne i inne; nie życzę sobie z moich wad rezygnować, nie chcę żeby ktokolwiek próbował mi je zabierać.
Przyznam, że tę postawę też rozumiem. Sam w ten sposób żyłem latami, więc wiem co mówię. Poza tym każdemu przecież wolno dokonywać we własnym życiu dowolnych wyborów. Jednego tylko nie rozumiem i pojąć nie potrafię: prób połączenia takiej właśnie postawy z Programem Dwunastu Kroków. A zwłaszcza z Krokami VI, VII, XII.
 
Wiara… Nadzieja… Miłość…
Ileż to razy modliłem się żarliwie prosząc, a nawet domagając się wprost od Boga by obdarował mnie łaską wiary, a gdy ją miałem, lub wydawało mi się, że mam, błagałem o jej pomnożenie. Czy jest w tym coś złego?
Jestem starszym człowiekiem. Zbyt dużo przeżyłem, zbyt dużo wiem, zbyt dużo doświadczyłem, żeby nie być trochę zgorzkniałym, odrobinę cynicznym, lekko krytycznym. Ale bez nadziei, to wszystko nie miałoby przecież żadnego sensu. Nadziei na lepsze jutro, na lepszy świat (ten i tamten), dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich – choć niekoniecznie w tej właśnie kolejności. Bez nadziei nie warto byłoby zdrowieć z alkoholizmu, naprawiać i budować relacje z ludźmi, uczyć się nowych zachowań, realizować Program, podejmować się służb, mówić i pisać o swoich doświadczeniach, nieść posłanie.
I wreszcie miłość. Święta Teresa (ta od Dzieciątka Jezus) uważała, że o świętości decyduje miłość. Jest ona jakby duszą świętości. Gdyby zabrakło miłości, Apostołowie przestaliby głosić Ewangelię.
Doktor Bob twierdził, że cały ten nasz AA-owski Program, to tak naprawdę tylko miłość i służba.
Bill W. w książce „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” pisał: „W swym najgłębszym sensie Dwunasty Krok mówi o miłości, o takim jej rodzaju, na który nie ma ceny”.
 
Czemu więc miałbym rezygnować z dążenia do świętości? W imię czego mam się z góry i z założenia wyrzekać jej trzech atrybutów, to jest wiary, nadziei i miłości?
Benedykt XVI nie ukrywał, że Kościół i świat potrzebuje ludzi świętych i dążących do świętości. Jan Paweł II nieustannie przypominał, że do świętości powołani jesteśmy wszyscy, że dążenie do świętości nie powinno być czymś nadzwyczajnym, ale wręcz normą życia chrześcijańskiego. 
 
A może chodzi o doskonałość? Może boimy się, lub wstydzimy, pragnienia doskonałości, dążenia do niej? Chrystus nakazywał swoim uczniom: “Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48). W „12x12”, w rozdziale dotyczącym Kroku Szóstego Bill W. pisał o człowieku, alkoholiku, który szczerze stara się rozwijać na obraz i podobieństwo Stwórcy oraz o pragnieniu zbliżenia się do wzoru obiektywnej doskonałości, pochodzącego od Boga. A znowu w „Jak to widzi Bill” (str. 236 i 5) mowa jest wprost o tym, że celem jest dążenie do doskonałości.
 
Nie chcę zgadzać się w swoim życiu na miernotę i bylejakość. Jeśli nie będę dążył do świętości, jeśli nie będę rozwijał wiary, nadziei i miłości, jeśli nie będę się doskonalił stale i wciąż – zatracę dostojeństwo Dziecka Bożego i przyjmę sam, na własne życzenie, rolę życiowego konsumenta, organizmu. 
 
Bóg stworzył ludzi na Swój obraz i podobieństwo – jeśli w to wierzę, to nie ma mowy i być nie może, o stwierdzeniu „jestem tylko człowiekiem”. Tylko? Czemu tylko? Czyżbym chciał być samym Bogiem?
Jestem aż człowiekiem. Powołanym do świętości. Dla mnie oznacza to wyróżnienie, ale też zobowiązanie i odpowiedzialność. Przecież świętym nikt się nie rodzi, do świętości trzeba dążyć własną pracą i staraniem. Oczywiście współdziałając z Bogiem (jakkolwiek Go pojmujemy).
 
Nie chcę już uruchamiać komplikatora i kombinować, że świętym to ja zostać nie chcę, ale starać się i próbować, to jednak tak… Ja znam siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jeśli nie chcę dokądś dotrzeć, to na pewno nigdy się nie zmobilizuję i nie wyruszę w podróż. Ba! Nawet się nie spakuję, ani nie spytam o drogę. No, bo i po co?
 
Nie da się w nieskończoność wędrować rozchodzącymi się drogami, a przynajmniej ja tego nie potrafię. Nastał czas wyborów. Jeśli nadal i wciąż chcę traktować Program AA poważnie jako dobry pomysł na całą resztę swojego życia, nie mogę jednocześnie twierdzić, że nie chcę być świętym i do świętości dążyć. Jeżeli natomiast wyrzekam się świętości, to jest wiary, nadziei i miłości (wolno mi), to czego szukam w Programie AA? Do czego ma mi on służyć? Jako alibi?
 
O świętości nie decyduje sam zainteresowany. I bardzo dobrze. Moim zadaniem jest działać, a nie oczekiwać nagrody, nie targować się o nią, nie dopominać. W chwili obecnej uważam, że jeśli na wiadomość o mojej śmierci choćby kilka osób szczerze powie: „szkoda, to był porządny człowiek”, to i tak będzie oznaczało, że zrobiłem kawał dobrej roboty. I mam nadzieję (tak, znów ta nadzieja), że czasu mi nie zabraknie, bo pracy wiele przede mną…
 
 
 
 
--- 
* Informacje o Escrivie pochodzą z książki „Fabryka świętych” – Kennetha L. Woodwarda, o której ks. Dr Robert Nęcek, rzecznik prasowy Archidiecezji Krakowskiej, wypowiada się bardzo przychylnie.
 




Dużo więcej w moich książkach


środa, 28 października 2009

Alkoholizmu zaklinanie

Dzięki znakomitej organizacji przyjaciela z… Wielkopolski, w ciągu dwóch dni miałem okazję wystąpić jako spiker na jedynej chyba w Polsce grupie, której wszystkie spotkania zawierają jakąś „spikerkę”, w wieczorze autorskim, w nagraniu audycji radiowej oraz w kilku innych, równie ważnych spotkaniach i rozmowach. Na temat swojego życia, picia, alkoholu, alkoholizmu, leczenia odwykowego, programu zdrowienia Wspólnoty AA i tego, jak go rozumiem i stosuję, nagadałem się więcej niż normalnie przez pół roku. Prawdopodobnie tylko dzięki temu rzuciło mi się w uszy coś szczególnego – wszystkie pytania, jakie zadawali mi alkoholicy (i nie tylko!), a było ich naprawdę wiele, dotyczyły w zasadzie tylko trzech zagadnień: mityngów AA, sponsorowania oraz, w niewielkim stopniu, anonimowości. Skłoniło mnie to do pewnych przemyśleń. A oto garść wniosków, jakie z nich wyciągnąłem.

Alkoholizmu zaklinanie

W Polsce sponsorowanie we Wspólnocie AA właściwie nie istnieje (stan na jesień 2009). Wyjątków jest tyle, co kot napłakał, więc jedynie potwierdzają one regułę. I tak jest w zasadzie od samego początku, to jest od chwili, gdy psychologowie, lekarze i terapeuci założyli w naszym kraju Wspólnotę AA. Czemu przywieźli tu i przeszczepili na nasz grunt ideę mityngów, pomijając kwestię sponsorowania? Nie wiem. Dziś można już tylko zgadywać. Może nie wydawała się im potrzebna, może o niej nie wiedzieli, lub jej nie rozumieli, może nie chcieli niewolniczo naśladować „zgniłego zachodu” (warto pamiętać w jakich czasach się to działo), może wreszcie rolę sponsorów automatycznie i w sposób naturalny przydzielili sobie zakładając, że w naszych warunkach sami powinni ją pełnić. W każdym razie sponsorowanie u nas leży i ten stan rzeczy przez ostatnie trzydzieści pięć lat zmienił się w stopniu minimalnym. Jednak za to, że dzieje się tak nadal, stale i wciąż, odpowiadamy już my sami, nikt inny. Oni w najlepszej wierze zrobili, co mogli i chwała im za to.
Czasem odnoszę wrażenie, że w chwili obecnej Wspólnota AA w Polsce traktowana jest i rozumiana, jak umiarkowanie ważny dodatek do psychoterapii odwykowej. Alkoholik może się ewentualnie mityngami Wspólnoty AA zainteresować w jakiejś wolnej chwili, ale właściwie to wcale nie musi.
 
W początkowym okresie zdrowienia alkoholika, nowego członka Wspólnoty AA, zasada anonimowości interesuje tylko o tyle, o ile pomaga mu ukrywać to, że jest… alkoholikiem. Jakby całe jego otoczenie nie zdawało sobie z tego sprawy od dawna, wcześniej i lepiej od niego. Co gorsze, tak szczątkowo czy wręcz egoistycznie rozumiana idea anonimowości wydaje się całkowicie wystarczać bardzo wielu uzależnionym na całą resztę ich życia, poświęconą zresztą często bliżej nieokreślonemu „trzeźwieniu”.
 
Program zdrowienia proponowany przez Wspólnotę AA, mimo że czytany na każdym pewnie mityngu w kraju, w praktyce jest prawie nieznany, a jeszcze rzadziej realizowany.
 
W tej sytuacji powiedziałbym, że może nawet 95% wysiłku, sił, środków, czasu, zainteresowania, zaangażowania, skierowana jest tylko i wyłącznie na udział w mityngach. W Polsce Program zdrowienia Wspólnoty AA, Kroki, Tradycje, Koncepcje, praca ze sponsorem, służby, wszystko to razem wydaje się mieć mniejszą wagę niż chodzenie na mityngi.
 
Dzięki propozycji Wspólnoty AA mogę wytrzeźwieć. Właśnie tak, wytrzeźwieć! Nie wyleczyć się z choroby alkoholowej, bo Anonimowi Alkoholicy nie dysponują żadnym programem medycznym i nie zajmują się leczeniem alkoholizmu, który notabene uważam za chorobę trwałą. Wytrzeźwieć. W procesie zdrowienia (emocjonalnego, duchowego, psychicznego, umysłowego) mogę wybrać drogę trudną, lub drogę łatwą. Doktor Bob twierdził, że droga trudna polega na samym tylko chodzeniu na mityngi*. Ja wybrałem tę łatwiejszą drogę i postanowiłem skorzystać z pełnej propozycji Wspólnoty, która opiera się na trzech elementach. Trzech, a nie jednym! Na jednej nodze, jak wiadomo, nie jest łatwo utrzymać równowagę. Te trzy elementy, o które chodzi to: 
1) praca ze sponsorem „na Programie” i realizacja tego Programu we własnym życiu,
2) służba podejmowana na różnych szczeblach we Wspólnocie Anonimowych Alkoholików,
3) mityngi, podczas których dzielę się doświadczeniami zdobytymi przy realizacji dwóch powyższych. 
 
Niestety, tę łatwiejszą drogę wybrałem nie od razu. Przez ponad dwa lata Wspólnota AA oznaczała dla mnie właściwie tylko i wyłącznie chodzenie na mityngi i tylko to (poza terapią odwykową) dla swojego zdrowienia wtedy robiłem. Chodziłem na mityngi. Punktów 1 i 2 nie realizowałem, a więc nie mogłem się z nikim podzielić żadnymi doświadczeniami w tym zakresie. Słuchałem innych alkoholików, owszem, i niektórzy z nich (niewielu) faktycznie mówiło o jakichś Krokach i służbach, ale z samego słuchania mnie doświadczeń i umiejętności przecież nie przybywało. Ignorowałem stare AA-owskie powiedzenie, które mówi, że ten Program działa, kiedy ja działam. A może przez „działanie” rozumiałem wtedy chadzanie na mityngi? Już nie pamiętam.
 
Utrzymywałem abstynencję, chodziłem na mityngi AA i… zaklinałem swój alkoholizm. Nie rozumiałem i nie starałem się zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Nie pracowałem, nie czytałem, nie realizowałem, nie pełniłem służb, nie… Nie robiłem bardzo wielu rzeczy, ale – zaklinałem. Uczyłem się zaklęć i zaklinałem swój alkoholizm. Jakich zaklęć? Na przykład: „trzeźwienie”, „pokora”, „pogoda ducha”, „daj czas czasowi”, „AA jest jak mafia” i wielu innych, jakie w naszym środowisku można usłyszeć. 
 
Do czego służą zaklęcia? Dzięki nim można osiągnąć coś upragnionego, pożądanego, szybko, bez pracy i wysiłku, właśnie… samym tylko zaklęciem. Dokładnie tak, jak w przypadku: „stoliczku nakryj się!”.
„Trzeźwienie” w moim wykonaniu polegało na niepiciu i chadzaniu na mityngi. „Pokory” miałem pełną gębę, ale próbami zrozumienia czym jest postawa pokory i wprowadzeniem jej w życie, jakoś się bliżej nie zainteresowałem. „Pogodę ducha” rozumiałem jako stan spokoju, samozadowolenia i błogości, który w pewnym momencie miał na mnie spłynąć niejako samoistnie, w efekcie chodzenia na mityngi. Wreszcie „daj czas czasowi” pozwalało mi stale i wciąż wybierać „trzeźwienie” zamiast realnej pracy i konkretnych działań podejmowanych w kierunku zdrowienia. Szamańskie zaklęcia…
 
Od lat powtarzam do znudzenia, przy każdej okazji i bez okazji, że Program AA nie jest programem magicznym i żadne „hokus-pokus” choćby wypowiadane tysiące razy nie zmienią jakości mojego życia, nie pomogą odnaleźć w nim sensu, nie uzupełnią ewidentnego niedoboru podstawowych umiejętności społecznych, nie naprawią relacji z innymi ludźmi.
Obserwuję od lat, jak alkoholicy tacy sami jak ja, wybierają trudniejszą drogę. Jeśli robią to świadomie, po głębokim namyśle i po trzeźwym rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw” – nic mi do tego, mają prawo, wolno im. Natomiast serce mnie boli wtedy, kiedy widzę, jak podejmują taką decyzję nie zdając sobie sprawy, że w ogóle jest jakiś wybór. Ale co ja mogę na to poradzić? Chyba tylko mówić, mówić, mówić. Opowiadać o sobie i swoim wyborze. O zmarnowanych dwóch latach. O tym, co osiągnąłem w swoim życiu wybierając trzy elementy zdrowienia zamiast jednego. Mogę też na ten temat, ten i wiele innych, napisać kolejną książkę. Nawet tytuł już mam gotowy. To będzie: „12 KROKÓW OD DNA”. 




--
* „Doktor Bob i dobrzy weterani”, strona 206.







Dużo więcej w moich książkach


czwartek, 20 sierpnia 2009

O języku serca

Dawno, dawno temu, wybrałem się na weekend do Poznania. Zaproszono mnie na zlot radości Regionu „Warta” (mój pierwszy zlot radości w życiu), na jednym z mityngów miałem „spikerkę” i wreszcie miałem też do omówienia i uzgodnienia kilka spraw o charakterze, ogólnie rzecz biorąc, biznesowym. Już w drodze zauważyłem coś, co mnie nieco zaskoczyło: spokój. Och, oczywiście, byłem odrobinę podekscytowany, w końcu jechałem do miasta, w którym nie byłem jeszcze nigdy w życiu, do zupełnie obcych ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkałem, a więc lekkie podekscytowanie związane z przygodą uważam za normalne. Nie czułem natomiast żadnych lęków, obaw, niczego na zapas nie projektowałem, nie zastanawiałem się, co będzie jeśli oni… i co oni na to, kiedy ja… Bardzo mi się ta moja nowa postawa podobała. Była… po prostu inna niż dotąd.


Kto mówi językiem serca?

Na miejscu okazało się, że atrakcji przewidziano dla mnie o wiele więcej, nie było więc zbyt wiele czasu na rozmyślania, ale najdziwniejsze wydały mi się te „interesy”. Rozmawiałem z alkoholikiem trzeźwym od kilkunastu lat – to niewątpliwie miało spory wpływ na nasze relacje – ale było też coś jeszcze… Bez głównych księgowych, radców prawnych itp. rozmawialiśmy w cztery oczy, zresztą bardzo krótko, bo kiedy obie strony dążą do porozumienia i wiedzą, czego chcą, to i nie ma nad czym się spierać. Jednak najbardziej podobał mi się klimat tych rozmów i język, którego używaliśmy – język serca.
 
Język serca to nie jest rozkoszne szczebiotanie matki do niemowlęcia, pełne zdrobnień i czułych słówek. Język serca to nie są piętrowe komplementy, zachwyty dotyczące wyglądu i różne „ochy” i „achy” przyjaciółek, które spotkały się po latach. Język serca nie zawiera żadnych specjalnych zwrotów czy określeń, właściwie… to chyba nawet nie jest język w sensie słownictwa – to postawa, wewnętrzne nastawienie. W takim razie, jacy ludzie są gotowi, by językiem serca się porozumiewać? Trzeźwi, dojrzali, stabilni emocjonalnie, świadomi siebie, życzliwi, ufni i otwarci wobec świata i innych ludzi, których, bez względu na pozycję, majątek, wykształcenie itp., potrafią darzyć szacunkiem i… miłością. 
 
Szczególnie ważna wydaje mi się ta świadomość siebie. To dość szerokie pojęcie, oznacza wszystko to, co o sobie wiem – wiem, a nie tylko myślę, czy uważam! To zbudowane na realnych podstawach poczucie własnej wartości, to zdolność do jasnego określenia swoich granic oraz niewymuszona umiejętność respektowania i akceptowania odmienności rozmówcy. 
 
Co z tego „wykazu” miałem w początkowym okresie abstynencji? Nic. Kompletnie nic. 
Oczywiście wcześniej, czyli w czasach picia, było jeszcze gorzej. Moja samoocena zależała właściwie tylko od ilości alkoholu w krwioobiegu i z realiami nie miała zupełnie nic wspólnego. Pijany, uważałem się za tytana intelektu, na kacu, miałem wątpliwości, czy wiedza i umiejętności, jakimi dysponuję, upoważniają mnie do używania tytułu robotnika wykwalifikowanego. W innych dziedzinach było tak samo. Albo gorzej.
 
W pierwszych tygodniach i miesiącach abstynencji nadal nic o sobie nie wiedziałem. Nie wiedziałem, kim jestem i jaki jestem, w czym jestem dobry, a z czym sobie nie radzę, nie miałem pojęcia, co ja tak naprawdę lubię, jakie wartości są dla mnie ważne, ani czego tak w ogóle chcę, od siebie, od innych, od życia. Moje opinie i przekonania kształtowali raczej wrogowie (i moje urazy) niż przyjaciele. Nie muszę chyba dodawać, że człowiek zalękniony, niepewny, miotający się pomiędzy skrępowaniem i zawstydzeniem, a typową dla nastolatka fanfaronadą, nie jest w stanie porozumiewać się językiem serca z nikim. Nawet z sobą.
 
Niedobory i niedostatki wiedzy o sobie próbowałem łatać przy pomocy „narzędzia”, z którego właśnie nauczyłem się korzystać – z mityngu AA. Ale to się nie udało.
Jeśli facet siedzący obok mnie na mityngu mówił, że zasnął w łazience i wyciągnął stąd wniosek, że jest uzależniony, to i ja pewnie też jestem alkoholikiem, bo miałem identyczne doświadczenia. Kiedy ktoś inny opowiadał, jak jeździł po pijanemu i widział w tym objaw bezsilności wobec alkoholu, to i mnie to widocznie dotyczyło, bo i ja jeździłem nietrzeźwy. Jeśli jednak ktoś na mityngu mówił spokojnie, w sposób opanowany (bardzo mi się to podobało), to czy ja też mogłem się uważać, za człowieka spokojnego i opanowanego? Niestety takie proste to nie było. Ja tylko chciałem być taki, jak on, a jaki faktycznie jestem – nie wiedziałem nadal. Bo i skąd?
 
Zorientowałem się wtedy, z pewnym rozczarowaniem zresztą, że mityngi AA nie mogą być lekarstwem na wszystkie moje bolączki, a moja wiedza o sobie może narodzić się w wyniku doświadczeń i przeżyć, a nie mityngowego porównywania się, czy tylko pragnienia naśladowania ludzi, których postawy, a właściwie to chyba raczej tylko sposób bycia, mi się podobał.
Mityng, który tak dobrze się sprawdzał w zakresie identyfikacji z innymi alkoholikami, a więc i własnym uzależnieniem, jako narzędzie do poznawania samego siebie okazał się mało przydatny. Ze swoim nakazem mówienia tylko o sobie i zakazem zwracania się do innych (krytykowania, oceniania), nawet nie tylko nie ułatwiał mi zadania, ale wręcz utrudniał zdobycie rzetelnej wiedzy o sobie. 
Nie znaczy to, żebym miał coś do zarzucenia mityngom – nie – to tylko ja próbowałem użyć do swoich potrzeb i celów zupełnie niewłaściwego narzędzia.
 
Sytuacja zaczęła się dynamicznie i w widoczny sposób poprawiać, gdy zacząłem pracować z drugim, a później z trzecim sponsorem, ale zwłaszcza i szczególnie wtedy, gdy zacząłem pełnić służbę. Jedną, drugą, trzecią…
Jeśli, starając się poznać samego siebie, nie korzystam z żadnego systemu, który by moje przekonania i wyobrażenia weryfikował w praktyce, to prędzej czy później zacznę na swój temat tworzyć iluzje tak absurdalne, jak w czasach picia.
 
W domu, na kanapie, to ja mogę sobie do upojenia wyobrażać, jaki jestem opanowany, a jak to wyglądało w praktyce, na spotkaniu Intergrupy? Czy nie mówiłem podniesionym głosem i czy nie złościłem się na kolegę, który ośmielił się mieć inne zdanie na jakiś tam temat? Podczas mityngu mogłem sobie roić, jak to egocentryzm mnie już nie dotyczy, a jak się czułem, kiedy skrytykowano moja służbę łącznika? Uraza i złość, prawda? Bo pozwolili sobie skrytykować mnie. MNIE, niewątpliwie najlepszego łącznika na świecie. A kiedy, pełen samozadowolenia, słuchałem na mityngu kogoś, kto w moim przekonaniu plótł duby smalone, i cieszyłem, że taki już jestem wyrozumiały i tolerancyjny, czy to nie sponsor „pokazał” mi, że tu nie chodziło o tolerancję, ale jedynie o obojętność? 
 
W czasie pełnienia służby i pracy ze sponsorem, korekta wad mojego charakteru odbywa nie niejako automatycznie. A ja zaczynam dzięki temu lepiej poznawać i rozumieć siebie. Zaczynam być zasłużenie dumny ze swoich mocnych stron i bardziej pokorny wobec słabości. Co jednak najważniejsze – zaczynam wreszcie dostrzegać, cenić, szanować, ludzi wokół mnie. Uczę się im ufać i… kochać. Być może najpierw tych, którzy też bezinteresownie pełnią różne służby we Wspólnocie, ale wreszcie… Świat jest wielki!
 
Służby w AA to poligon. Mogę na nim, w bezpiecznych warunkach, zdobyć realną, niezafałszowaną swoimi chciejstwami i rojeniami, wiedzę o samym sobie. Mogę znaleźć odpowiedź na pytanie „kim jestem?” i nauczyć się ją akceptować i z niej korzystać. Mogę wytrzeźwieć, wreszcie dorosnąć, nauczyć się porozumiewać z ludźmi językiem serca. To się przydaje. Może nawet bardziej w tym wielkim świecie, który cały czas czeka na mnie poza salkami mityngowymi, niż tylko we Wspólnocie AA.





Dużo więcej w moich książkach


sobota, 20 czerwca 2009

Brzytwa Ockhama i AA

- Jeżeli alkoholik, który zwykle chodzi na mityngi grupy X i tą grupę traktuje jako swoją macierzystą, od czasu do czasu uczestniczy także w mityngach grupy Y, to czy można powiedzieć, że niesie on na tą drugą grupę posłanie Wspólnoty Anonimowych Alkoholików?


„Brzytwa Ockhama” we Wspólnocie AA

Powyższe pytanie zaskoczyło wszystkich, ale kto wie, czy nie najbardziej weteranów przyzwyczajonych do AA-owskiej nomenklatury i pewnego sposobu myślenia. Tak zresztą bywa dosyć często – ktoś ze świeżym spojrzeniem widzi więcej, lub inaczej, niż starzy rutyniarze. Przykładem było choćby zdanie z dawnych scenariuszy: „Wszyscy obecni na mityngu zobowiązani są do zachowania anonimowości…” . Latami słuchaliśmy tego podczas każdego mityngu i może właśnie dlatego przestaliśmy słyszeć słowo „zobowiązani”. Prowadzący mityng nie ma prawa nakładać na uczestników żadnych zobowiązań! Nie wolno mu nikogo do niczego – zobowiązywać! 
 
Ale wracając do tematu i na początku postawionego pytania, to już po chwili uzgodniliśmy stanowisko odpowiadając, że chyba jednak nie – jeśli zachce mi się wybrać na mityng jakiejś innej grupy, to nie mogę tego traktować jako jakiejś specjalnej zasługi i służby w sensie niesienia posłania AA. I tu dopiero pojawił się problem… oraz pytanie, dlaczego znikła ze spisów teleadresowych AA grupa w pewnym zamkniętym ośrodku odwykowym?
 
Wielu moich znajomych – ja też kilka razy próbowałem – w różnych miejscach Polski niesie posłanie do ośrodków odwykowych, aresztów śledczych, zakładów karnych, noclegowni itp. Ładnie to brzmi – niesiemy posłanie – ale czy rzeczywiście? Jeżeli w takim miejscu istnieje i działa grupa AA to, jak to wcześniej uzgodniliśmy, nie ma mowy o niesieniu posłania. W takiej sytuacji ja po prostu biorę udział w mityngu innej grupy niż moja. Mogę nawet taki mityng czasem poprowadzić, jeśli jej członkowie zechcą zobaczyć, jak się to robi gdzieś indziej. Mogę również podjąć się pełnienia służby łącznika z grupą w zakładzie karnym, czy areszcie i przekazywać jej członkom wiadomości z Intergrupy lub Regionu, dostarczać literaturę, biuletyny, broszurki. Ale przecież posłania AA nie nosi się z AA do AA!
 
Kiedy, w takim razie, będę mógł z czystym sumieniem twierdzić, że niosę posłanie AA do więzienia, aresztu, ośrodka odwykowego? Ano tylko wtedy, kiedy tam, na miejscu, grupy AA po prostu nie ma, fizycznie ona nie istnieje. A jeżeli grupa istnieje tylko teoretycznie, ale w rzeczywistości jej nie ma? I taka właśnie sytuacja okazała się być problemem, o którym wspomniałem. 
 
Zamknięty ośrodek odwykowy. Sześciotygodniowa terapia plus detoks. Skład osobowy zmienia się co tydzień, a co sześć tygodni wymienia się całkowicie. Rzekomo istnieje tam grupa AA, ma nawet jakąś nazwę. Wątpliwości budzi fakt całkowitego braku jakichkolwiek służb tej „grupy”. Nikt się nie czuje jej członkiem, nikt za nią nie odpowiada, nikt się z nią nie utożsamia; nie było nawet komu zgłosić jej do najbliższej Intergrupy. Mityngi – jak się okazuje w praktyce – odbywają się tam tylko wówczas, kiedy z którejś z sąsiednich miejscowości przyjedzie ktoś z AA i taki mityng zorganizuje. Przychodzą wtedy na niego doraźnie zwołani pacjenci.
 
Tak oto pojawia się kolejne pytanie: czy taki twór, bez służb, bez stałych uczestników, bez regularnie i samodzielnie organizowanych mityngów, jest grupą AA i do tego jeszcze taką, która powinna figurować w spisie teleadresowym grup AA? A po co? Czemu to ma służyć? Poprawieniu statystyki wydajności i wyników osiąganych przez Intergrupę czy Region poprzez zakładanie nowych grup?
 
William Ockham sformował kiedyś zasadę (łac. Non sunt multiplicanda entia sine necessitate) zwaną „brzytwą Ockhama”, która w wielkim uproszczeniu mówi o tym, żeby istnień (bytów) nie mnożyć ponad faktyczną potrzebę. Bo to powoduje tylko problemy i komplikacje. Dokładnie tak, jak w przypadku tej dziwnej „grupy”, która opisałem. Co gorsze, w Polsce nie jest to sytuacja wyjątkowa, bo ileż to razy słyszałem na spotkaniach Intergrupy (i nie tylko tam) skargi, że w takim czy innym miejscu mityngi odbywają się tylko wtedy, kiedy przyjdzie tam, zorganizuje je i poprowadzi ktoś z zewnątrz?
 
Co, w takim razie, powinniśmy podawać w oficjalnych spisach teleadresowych AA oraz na stronie internetowej Wspólnoty, odnośnie niektórych grup ulokowanych w miejscach szczególnych? Że mityngi odbywają się tam i owszem, ale tylko wtedy, kiedy Kazio, Ziutek, Adam lub Marek przyjadą tam z innej miejscowości i je zorganizują? Co to ma być?!
 
Krótko mówiąc: jeśli gdzieś rzeczywiście działa grupa AA, to ja pozwalam jej – zgodnie z IV Tradycją – funkcjonować niezależnie i samodzielnie. Mogę się co najwyżej podjąć służby łącznika z taką grupą w areszcie, więzieniu, szpitalu, czy innym podobnym miejscu, ale nie niosę tam posłania. Natomiast posłanie AA to ja niosę tam, gdzie żadna grupa nie istnieje. Wówczas niewątpliwie warto wybrać się tam z kilkoma przyjaciółmi i właśnie w ramach niesienia posłania AA zorganizować mityng informacyjny, spikerski, a najlepiej i jedno i drugie. To ma sens.
 
Trzydziesta piata rocznica Wspólnoty AA w Polsce przejdzie do historii lada moment. Może z tej okazji warto – poza gratulacjami, „misiaczkami” i żywiołową radością, pomyśleć też o uporządkowaniu tego wszystkiego, co nabałaganiliśmy przez wszystkie te lata? Oczywiście w dobrej wierze, a już na pewno bez złej woli, ale jednak nie da się ukryć, że pewien chaos powstał: martwe grupy, mylne przekonania, błędne tłumaczenia…
 
Może warto pokusić się o warsztaty dotyczące niesienia posłania? Ale nie do… jakiegoś określonego miejsca, tych jest u nas dostatek, ale tak w ogóle? Bo przecież nawet i samo niesienie posłania jako takie, nadal i wciąż rodzi u nas problemy, wątpliwości i nieporozumienia. 
To ja jestem pewnie jakiś dziwak, bo jak mój pierwszy sponsor zaproponował, żebyśmy razem poszli do radia nieść posłanie AA, zapytałem: a jak brzmi to posłanie? Oczywiście niesieniem posłania zawsze miło jest się w pochwalić no, ale czasem warto chyba jeszcze wiedzieć, co takiego właściwie się niesie. Przyznam, że pewnego razu osłupiałem, słysząc o niesieniu posłania AA poprzez parzenie kawy i przez samą, choćby milczącą, obecność na mityngu. Ale może to mnie sponsor coś źle przekazał?
 
 
Jeden z przyjaciół, krytyk moich tekstów, uważa, że się „czepiam”, że nie jest ważne, czy się to nazywa niesieniem posłania, czy się nie nazywa i czy faktycznie jest grupa AA na detoksie, czy jej nie ma. Być może ma rację, ale – jak na razie – ja się z nim nie zgadzam. Uważam, że człowiek trzeźwy wie, co rzeczywiście robi oraz, gdzie właściwie robi to, co z takim zapałem robi. 
Chciałbym móc też – choć to może tylko takie moje nierealne zachcianki – móc liczyć na nasze AA-owskie spisy teleadresowe i wierzyć, że mityng AA w podanym tam określonym czasie i miejscu rzeczywiście się odbywa. W skrajnych przypadkach może być to dla mnie sprawą nieomalże życia i śmierci.






Dużo więcej w moich książkach


środa, 20 maja 2009

Pogoń za uczuciami

Temat mityngu AA brzmiał: „Czy mam choćby jedną osobę, której mogę w pełni zaufać?” i wydawał się prosty, bezpieczny, nie budzący wątpliwości czy kontrowersji. Zgodnie z przewidywaniami wszystko szło gładko. Wypowiadali się zarówno weterani, jak i nowicjusze, mówiono o sponsorach i o przyjaźni, o prawdziwych przyjaciołach i przyjaciółkach. Burza mózgów rozpętała się dopiero po mityngu. Pojawiły się rozmaite wątpliwości i głębokie przemyślenia. A wnioski? Te, niestety, optymistyczne nie były.

W pogoni za uczuciami

Uznając alkoholizm za chorobę trwałą, ja, alkoholik, zaufanie do siebie mam… delikatnie mówiąc nieco ograniczone. Z oczywistych względów zresztą. Co jednak zadziwiające, a nawet trudne do zrozumienia, wszyscy w swoich wypowiedziach zgodnie twierdzili, że osoba, której możemy w pełni zaufać, to drugi anonimowy alkoholik, czyli również człowiek uzależniony. Czyżby chodziło o jakichś innych, bardziej wiarygodnych alkoholików? Takich, co do których można mieć pewność, że się już nigdy nie napiją i nie zawiodą przy tej okazji naszego zaufania? Zaiste, wielkie musi być pragnienie i potrzeba ufności…
 
Jednak dużo ważniejsze okazały się pytania, które pojawiły się w tym momencie w sposób niejako automatyczny: Co jestem w stanie zrobić, na co jestem gotowy, jak daleko się posunę, żeby czuć to, co chcę czuć? Czy pogoń za pożądanymi, przyjemnymi uczuciami nie zaburza mi realnej oceny ludzi, zdarzeń, świata wokół mnie?
 
Przez całe swoje pijane życie od niechcianych uczuć uciekałem przy pomocy alkoholu. Skutecznie. Mechanizm nałogowego regulowania uczuć, mówią psychologowie, i pewnie mają rację, bo faktycznie, niewielka nawet dawka alkoholu pozwalała mi czuć to, co chciałem, a przynajmniej na pewien czas „zniknąć” uczucia i emocje nieprzyjemne, niewygodne, trudne i przykre. 
Dzisiaj nie piję. A co jeszcze, poza tym, się zmieniło? I czy w ogóle się zmieniło? 
Uczestniczę w mityngach AA. Po co? Prawidłowa odpowiedź brzmi: „żebym nie zapomniał, że jestem alkoholikiem”. Czy rzeczywiście mógłbym o tym zapomnieć? Jak numer telefonu albo przepis na zupę?
Na mityngach spotykam ludzi, takich samych jak ja – alkoholików (identyfikacja). Ale jest coś jeszcze: oni nigdy nie widzieli mnie pijanego. Nawet najbardziej szczere i prawdziwe opowieści na temat picia, a codzienne życie z alkoholikiem, to chyba jednak nie całkiem to samo. Te dwa elementy niosą za sobą określone uczucia: akceptację, odprężenie, rozluźnienie, życzliwość, serdeczność, zainteresowanie, ufność, sympatię, pewność siebie… Po co – tak naprawdę – chodzę na mityngi AA?
 
Podczas mityngów opowiadam o przypadkach ze swojego pijanego życia. Dzieląc się doświadczeniem, siłą i nadzieją, mówię o tym, jak żyłem kiedyś, co mi się potem wydarzyło i jakim człowiekiem jestem obecnie. 
Wiele razy słyszałem kolegów twierdzących, że ich najlepszy dzień w czasach uzależnionego picia był i tak zdecydowanie gorszy od najgorszego dnia teraz. Zresztą, sam to przecież kilka razy deklarowałem w sprzyjających okolicznościach.
Oczywiście, oznacza to, że warto nie pić. Ale również i to, że w wyniku porównania „wtedy” i „teraz” ja zawsze – dopóki utrzymuję abstynencję – będę wygrany.
Wstałem lewą nogą, coś mi się nie udało, nie wyszło, z czymś sobie nie poradziłem? Pójdę na mityng. Przypomnę sobie i opowiem jakąś koszmarną historię z czasów kasacyjnego picia, skonfrontuję ją z „teraz” i już mam to, o co mi chodziło: zadowolenie, ulgę, szczęście, nadzieję, entuzjazm, odprężenie…
Po co – tak naprawdę – chodzę na mityngi AA?
 
Czy mam coś przeciwko mityngom AA jako takim? Bynajmniej! Mityngi są po prostu tym przykładem, który wszystkich nas dotyczy, który wszyscy znamy. Techniki, sposoby i metody poprawiania sobie nastroju w życiu poza Wspólnotą, czyli poza mityngami, warsztatami, zlotami, każdy ma swoje własne, osobiste i prywatne.
 
Pewien człowiek, którego bardzo szanuję i który rozumie alkoholików pewnie lepiej niż oni sami siebie, powiedział kiedyś coś takiego: wy nie chcecie zdrowieć i wracać do normalności – wy stale i wciąż chcecie „trzeźwieć”. Wydaje mi się, że coraz lepiej rozumiem, o co mu chodziło. Tylko, że zupełnie mnie to nie cieszy…
 
Nieskończone, z założenia, trzeźwienie, którego motorem napędowym jest wieczne poprawianie sobie bilansu emocjonalnego, pogoń za uczuciami przyjemnymi ogólnie rzecz biorąc, a ulgą w szczególności, do wytrzeźwienia doprowadzić nie może, a przynajmniej mnie się tak wydaje.
 
Dopóki kręcił się będę, jak pies za własnym ogonem, w kręgu swojej pijanej przeszłości, na własne życzenie wiecznie obecnej w moich myślach i wspomnieniach i stale przywoływanej na potrzeby własne, dopóki swoje „dziś” w nieskończoność będę porównywał z przerażającą destrukcją czynnego alkoholizmu, zamiast starać się uczynić je lepszym niż wczoraj, ale gorszym niż jutro, dopóki będę szukał tylko środowisk, ludzi i zdarzeń, które poprawiają mi nastrój – o prawdziwej trzeźwości mogę sobie tylko pomarzyć. Zakładając rzecz jasna, że mnie ta trzeźwość w ogóle interesuje i pociąga. Bo jeśli nie…  Z tym problemem i wynikającym z niego pytaniami też muszę się zmierzyć. Uczciwie.
 
W tym miejscu znów mogłoby dojść do nieporozumienia. Czy rozważam rozstanie ze Wspólnotą AA? Czy kolejny raz chciałbym zmienić zestaw znajomych i przyjaciół, tym razem na nieuzależnionych? Ależ skądże, bynajmniej!
 
Ja do Programu Wspólnoty AA przyszedłem na stałe. Nie wiem, czy na zawsze, ale na stałe. Oznacza to oczywiście określoną postawę, ale także świadomość, że siłą Wspólnoty jest właśnie jej Program, a nie tylko mityngi, zloty radości czy rocznice. Program, o którym piszę, zawiera – między innymi – Kroki X, XI i XII. Właśnie niedawno, po raz kolejny, zetknąłem się z nimi, a może nawet zderzyłem.
 
Program Wspólnoty AA jest fantastycznym odkryciem i znakomitym pomysłem na życie, natomiast ja, jako alkoholik, z całkiem sprawnie działającym komplikatorem we łbie, nawet kamień wykorzystałbym do poprawiania sobie nastroju i manipulowania uczuciami, a co dopiero delikatne słowo. Tak było – wykorzystywałem Kroki AA do poprawiania sobie nastroju. A jak to wyglądało w praktyce? 
 
Krok VIII, żeby nie sięgać zbyt daleko. Czy nie próbowałem ograniczyć listy osób skrzywdzonych tylko do czasów picia? Chodzący ideał przed uzależnieniem i po zaprzestaniu picia, a w środku… no, cóż – choroba. To przykre, ale, jak wiadomo, zdarzyć się może każdemu. Tak więc właściwie najbardziej to ja skrzywdziłem sam siebie. Wizja zupełnie oderwana od rzeczywistości i wręcz absurdalna, ale jaka przyjemna! Jak poprawia samopoczucie, nastrój i samoocenę!
 
Krok IX. Czy nie próbowałem, przez wiele lat zresztą, ignorować zasadę: „zadośćuczynienie jest dla ofiar, a nie dla katów” i dokonywać niezbędnego zadośćuczynienia właściwie tylko i wyłącznie po to, żeby pozbyć się takich niemiłych uczuć, jak wyrzuty sumienia i poczucie winy?
 
Krok X. Przez całe lata popełniałem te same błędy (czytaj: używałem swoich wad charakteru, bo mi to po prostu przynosiło korzyści) i… realizowałem Krok X podczas mityngów, tam właśnie przyznając się do popełnionego znowu błędu. Doświadczałem w ten sposób ulgi, zrozumienia, akceptacji, życzliwości. Miałem na tą okoliczność nawet przygotowany stały tekst: „zrobiłem… to czy tamto, ale cieszę się, że już to widzę i o tym mówię”. Pięknie, nieprawdaż?!
Czy to moja wina, że w Kroku X pisze o przyznawaniu się, ale nie pisze, gdzie to robić? Czyli widocznie można na mityngach AA, zamiast osobie skrzywdzonej. Nie pisze tu też o zadośćuczynianiu, ani nawet o przepraszaniu – tylko, żeby się przyznawać. Super!
 
Krok XI. Przez wiele lat uważałem, że to Krok dla fanatyków religijnych, zaproszenie do uczestnictwa w liturgii, obrzędach i praktykach. Miałem resztę życia spędzić na kolanach modląc się i medytując? 
A przecież wystarczyło dokładnie przeczytać tylko sam podstawowy tekst Kroku XI! „Poprzez modlitwę i medytację dążyliśmy…”. Modlitwa i medytacja nie są tu przecież celem, ale jedynie środkiem do jego osiągnięcia, a efektem coraz doskonalszej więzi z Bogiem ma być ostatecznie korekta intencji moich działań, zachowań i wyborów życiowych. Ja natomiast latami wybrzydzałem na formę nie zwracając uwagi, a nawet ignorując treść i głęboki sens.
Właśnie tak! O ile w Kroku X poddaję korekcie swoje postępowanie i rozpoznaję swoje prawdziwe intencje, to w XI mam szansę na korektę tych intencji. Tak, szansę. Tylko szansę. 
 
Jak już wspomniałem, w tym roku zderzyłem się w Strzyżynie z trzema ostatnimi Krokami Programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików. Bolało. Bolało głównie dlatego, że dwa lata wcześniej „robiłem” już te Kroki, ale wtedy efekt moich działań był, delikatnie mówiąc, mizerny.
 
Co by było, gdybym na szalkach wagi położył z jednej strony pierwszych jedenaście Kroków AA, a z drugiej tylko sam Krok XII? Równowaga? A może ten jeden przeważyłby wszystkie pozostałe?
 
Jedenaście Kroków w efekcie i w konsekwencji miało mnie doprowadzić do tego ostatniego. Niesienie posłania tym, którzy wciąż jeszcze cierpią, ale także wyjście z nowo nabytymi umiejętnościami, wiedzą, przekonaniami, doświadczeniami, w świat. Szeroki świat, który rozciąga się poza salami mityngowymi.
 
Kiedyś, z pomocą Boga, udało mi się zejść z koszmarnej alkoholowej karuzeli. Ale co z tego, skoro właściwie natychmiast wskoczyłem na podobne urządzenie? Prawie dziesięć lat kręciłem się na nim w pogoni za uczuciami, nastrojami, emocjami, stanami ducha… Czyżbym faktycznie nie zdawał sobie sprawy, nie wierzył i nie wiedział, że „Stosowanie półśrodków nic nam nie dało. Znajdowaliśmy się ciągle w punkcie wyjściowym”? Przecież wiedziałem i słyszałem, ale… Ale chyba nie zdawałem sobie sprawy, że połowa drogi znajduje się dopiero pomiędzy Krokami XI i XII.  
Czy wreszcie chcę, czy się odważę, zrezygnować z „trzeźwienia” dla… trzeźwości?





Dużo więcej w moich książkach


poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Literatura na mityngach


Mądrzy ludzie, uzdolnieni autorzy, pisarze z talentem i wyobraźnią, stale i wciąż wzbogacają skarbiec ludzkości o nowe, piękne i wartościowe teksty. Wraz z powstawaniem nowych, oraz z nieustającymi odkryciami dokonywanymi przez alkoholików, tekstów nieco starszych, wraca jak bumerang pytanie, czemu nie czytać podczas mityngów tekstu X czy Y, przecież są tak pozytywne i duchowe?


My w AA, na mityngach AA, czytamy literaturę AA


I ja walczyłem kiedyś o prawo do odczytywania na mityngach jednego z poematów Maxa Ehrmanna, tekstów z „24 Godzin”, rozmaitych „Orędzi serca” i wielu innych takich, do których przyzwyczaiłem się w początkowym okresie uczestnictwa w AA. Biegałem wtedy na mityngi tak często, jak się tylko dało, ale to nadal nie oznaczało, że wiedziałem i rozumiałem, co się tam w ogóle dzieje.
Usłyszałem i zapamiętałem, że Program AA jest programem duchowym, a więc w sposób najzupełniej naturalny przyjąłem, że teksty piękne i wzruszające są właśnie duchowe – im więcej wzruszenia, tym więcej duchowości. I że to właśnie jest mi potrzebne do utrzymania abstynencji.
O Programie Wspólnoty AA nie miałem żadnego pojęcia, a o duchowości pewnie jeszcze mniej…
 
Kiedyś usłyszałem, że „możecie czytać co wam się tylko podoba, ale my w AA czytamy literaturę AA”. Nieco później poznałem całe mnóstwo dalszych odpowiedzi… i to nawet wtedy, gdy nie zadawałem już pytań o to, czemu podczas mityngu AA nie czytamy na przykład „Litanii przeciw strachowi” Franka Herberta? No, przecież to jest znakomite!
Postaram się teraz przypomnieć sobie te odpowiedzi, choćby po to, żeby sprawdzić, ile mi ich jeszcze w głowie zostało.
 
Siłą Wspólnoty i nadzieją dla osób uzależnionych jest Program AA. Określają go głównie trzy legaty (Dziedzictwo Zdrowienia, Dziedzictwo Jedności i Dziedzictwo Służby), ale także Preambuła AA. Teksty spoza AA, mimo, że często piękne i chwytające za serce, nie zawierają elementów Programu AA, nie służą – bo i nie do tego celu zostały stworzone – alkoholikowi jako narzędzie do wytrzeźwienia.
Książki zatwierdzone przez GSO – co w praktyce oznacza, że zaakceptowane przez sumienie Wspólnoty AA – omawiają Program AA, tłumaczą go, proponują sposoby i metody jego realizacji („Anonimowi Alkoholicy” i „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji”). „Uwierzyliśmy” zawiera opis rozmaitych typów przebudzeń duchowych oraz informację, jak autorzy je osiągnęli. „Przekaż dalej”, „Doktor Bob…” i „AA wkraczają w dojrzałość” to pozycje traktujące o historii Wspólnoty AA, ale jednocześnie o błędach, które w trakcie rozwoju ruchu AA-owskiego zostały dostrzeżone i wyeliminowane (przestroga!).
 
To trochę tak, jak z „Kubusiem Puchatkiem” – piękna bajka, znakomita, warto, żeby poznały ją dzieci na całym świecie, ale… tabliczki mnożenia z niej się nie nauczą, a więc jaki jest sens czytania jej na lekcjach matematyki, zamiast wyjaśnienia sposobu dokonywania obliczeń?
 
„Anonimowi Alkoholicy są wspólnotą mężczyzn i kobiet, którzy dzielą się nawzajem doświadczeniem, siłą i nadzieją, aby rozwiązać swój wspólny problem i pomagać innym w wyzdrowieniu z alkoholizmu”. Naszym wspólnym problemem jest choroba alkoholowa, a nie uniesienia i wzruszenia podczas lektury, na przykład przypowieści o synu marnotrawnym. Bardzo wartościowy tekst – moim skromnym zdaniem i tak poza tym – ale czy pomoże innym „w wyzdrowieniu z alkoholizmu”? Śmiem wątpić.
 
Tradycja I. „… wyzdrowienie każdego z nas zależy bowiem od jedności anonimowych alkoholików”. Co stanie się z naszą jednością, jeśli część grup (i alkoholików) będzie trzeźwiała na „Dezyderatach”, część na „Orędziu serca”, część na „Minucie mądrości”, a część na „Psychologii” Zimbardo? Za trzy lata nikt już z nikim w AA nie będzie się w stanie nijak porozumieć. Nie mówiąc już o tym, że ci od „Minuty…” będą trzeźwiejsi od tych od „Orędzia…” (albo odwrotnie), ale za to będą mogli stworzyć koalicję przeciw tym od „Psychologii”.
 
Tradycja II. „Jedynym i najwyższym autorytetem w naszej wspólnocie jest miłujący Bóg jakkolwiek może się On wyrażać w sumieniu każdej grupy”. Sumienie grupy (Wspólnota AA), wypowiedziało się dość jasno, co do zastawu pozycji, wspólnie zaakceptowanych. W tym momencie warto też chyba wspomnieć Tradycję XII i pierwszeństwo zasad przed osobistymi ambicjami. 
Oczywiście, tekst, który JA wyszperałem w jakiejś bibliotece jest niewątpliwie pasjonujący, ale… gdzie są, i jakie są, jeśli w ogóle są, moje zasady i zdolność do poddania się doświadczeniom tak wielu ludzi?
A co do autorytetu… Grupa AA mogłaby przyjąć i uznać za wskazane do odczytywania teksty takiego autorytetu, jakim dla katolików niewątpliwie był i jest Jan Paweł II. Ale przecież Wspólnota AA nie składa się z samych tylko katolików! I co, znów mielibyśmy trzeźwiejszych – tych od Koranu, od tych mniej trzeźwych – od encyklik papieskich, albo na odwrót?
 
Tradycja V. „Każda grupa ma jeden główny cel: nieść posłanie alkoholikowi, który wciąż jeszcze cierpi”. Literatura spoza AA, nawet najpiękniejsza, nie zawiera posłania AA dla tego alkoholika, który „wciąż jeszcze cierpi”. I to jest chyba sprawa oczywista.
 
Tradycja VI. „Grupa AA nie powinna popierać, finansować ani użyczać nazwy AA żadnym pokrewnym ośrodkom ani jakimkolwiek przedsięwzięciom, ażeby problemy finansowe, majątkowe lub sprawy ambicjonalne nie odrywały nas od głównego celu”. Tu dwa elementy: grupa nie powinna popierać… także tekstów innych niż te, które właśnie… popiera, oraz „… sprawy ambicjonalne” – ja mam się zająć utrzymaniem własnej trzeźwości i niesieniem posłania (pomocy), a nie wyszukiwaniem wzruszających „kawałków”, za które będą mnie koledzy na mityngu chwalić i podziwiać.
 
Tradycja X. „Anonimowi Alkoholicy nie zajmują stanowiska wobec problemów spoza ich Wspólnoty…”. Kwestia wyszukiwania, doboru, oceny tekstów spoza AA, jest właśnie zajmowaniem „stanowiska wobec problemów spoza…”.
 
Na koniec sprawa właściwie chyba podstawowa – Wspólnota AA żadnemu alkoholikowi nie zabrania przecież czytania jakichkolwiek tekstów na własne potrzeby i użytek – w domu. Jeśli uznam, że mnie osobiście najlepiej pomagają zdrowieć z choroby alkoholowej i rozwijać się duchowo teksty Mandino, to przecież wspaniale. Wspaniale, że takie odkryłem i znalazłem i że – w moim odczuciu i przekonaniu – na mnie one dobrze działają. Mogę przecież chwycić za telefon i opowiedzieć o swoim odkryciu koledze z terapii i koleżance z AA. 
Tylko… Czego w takim razie oczekuję od Wspólnoty AA? I czy moje prywatne doświadczenie upoważnia mnie do domagania się, by teksty, które mnie się podobają i mnie służą, wprowadzać na mityngi AA? Czy wezmę odpowiedzialność za skuteczność tych tekstów w procesie powrotu do zdrowia nowicjuszy?






Dużo więcej w moich książkach