poniedziałek, 19 maja 2008

Tradycja 9 Wspólnoty AA

Wersja krótka: Anonimowi Alkoholicy nigdy nie powinni stać się organizacją; dopuszcza się jednak tworzenie służb i komisji bezpośrednio odpowiedzialnych wobec tych, którym służą.

Wersja pełna: W każdej grupie AA powinno istnieć możliwie jak najmniej organizacji. Rotacja jest najlepszym rozwiązaniem. Grupa wybiera mandatariusza, rzecznika i skarbnika - służby te są rotacyjne. Wielkomiejskie grupy łączą się w intergrupy a te z kolei tworzą regiony, które często zatrudniają sekretarkę na pełnym etacie. Powiernicy Rady Usług Ogólnych są w istocie takim Komitetem Usług Ogólnych dla całego AA. Stoją oni na straży naszych Tradycji, otrzymując od grup AA dobrowolne datki, z których utrzymują Biuro Usług Ogólnych w Nowym Jorku. Są oni upoważnieni przez grupy do reprezentowania całego AA na zewnątrz, a także dbają o merytoryczną treść naszego głównego czasopisma „AA Grapevine". Wszyscy nasi reprezentanci powinni kierować się duchem służby, bo prawdziwi przywódcy w AA są jedynie zaufanymi i doświadczonymi sługami całej wspólnoty. Ich stanowiska nie dają im żadnej władzy; oni nami nie rządzą. Warunkiem ich przydatności jest powszechny szacunek.


Jak rozumiem Tradycję Dziewiątą Wspólnoty AA?

Gdy po raz pierwszy może nie tyle słyszałem, co usłyszałem tekst Dziewiątej Tradycji AA, przyjąłem go do wiadomości, nie zastanawiając się głębiej nad jego znaczeniem czy sensem. Kiedy jednak odrobinę „liznąłem” AA (liznąłem zdaje się przez papierek i chyba z zupełnie niewłaściwej strony), okazało się, że problemy wyskakują mi, jak grzyby po deszczu. Wspólnota Anonimowych Alkoholików nie powinna nigdy stać się organizacją? No, oczywiście, że nie powinna – ironizowałem – bo przecież już nią jest. Czym niby, jak nie organizacją, jest struktura AA i podział na grupy, Regiony, Komisje, Intergrupy, Konferencje? Obłuda i zakłamanie, ot co! Zadałem sobie nawet nieco trudu i znalazłem definicję organizacji: «grupa ludzi lub państw mających ustaloną strukturę i działających razem, aby osiągnąć wspólne cele». No, przecież do Wspólnoty AA pasuje to jak ulał – wymądrzałem się. Minęły lata. Dużo w tym czasie czytałem, jeszcze więcej rozmawiałem, a nawet zdarzało mi się słuchać, co mają do powiedzenia inni ludzie. I tak istota i sens Dziewiątej Tradycji AA (i innych) powolutku sączyła mi się w umysł i duszę…
 
Wspólnota AA nie powinna nigdy stać się organizacją – czy to oznacza, że jej członkowie mogą, a może nawet powinni, robić wszystko chaotycznie, bezładnie, bez żadnego planu czy zastanowienia, według własnego widzimisię, instynktownie i żywiołowo? No, przecież wiadomo, że nie o to chodzi. Ale jeśli tak, to o co?
 
Oczywiście na początek – to było zresztą najłatwiejsze – musiałem nauczyć się odróżniać organizację w znaczeniu jakiejś struktury, od zorganizowania, czyli działania podjętego wspólnie, którego cel, a także sposoby i metody, realizowany jest zgodnie z zasadami i realistycznie opracowanym planem.
Pomimo braku takiej właśnie struktury organizacyjnej Wspólnota może i, jak widać, działa w sposób dobrze zorganizowany realizując swoje główne zadania określone w Piątej Tradycji i Preambule AA.
 
Jak więc może sensownie działać Wspólnota Anonimowych Alkoholików, bez prezesów, naczelnych, zarządu, kierowników, szefów, regulaminów dyscyplinarnych oraz wielu innych jeszcze elementów niezbędnych ponoć do właściwego funkcjonowania jakiejkolwiek grupy ludzi, począwszy od całego państwa, a na klubie działkowca kończąc? Warto w tym momencie wyobrazić sobie typową organizację, jej strukturę. Na przykład zupełnie dowolne ministerstwo. Departamenty, wydziały, komisje, sekcje, komórki. Dyrektorzy, kierownicy, ich zastępcy, starsi referenci, referenci itd. Związany z określonym stanowiskiem zakres obowiązków oraz kompetencji, możliwość podejmowania decyzji (władza), regulamin dyscyplinarny, służbowe samochody, telefony…
Alkoholik Jan K. – starszy referent sekcji do spraw jedności, wydział Pierwszej Tradycji, Departament Dwunastu Tradycji AA – czy tak miałoby to wyglądać? Czy o to chodzi? Uposażenie związane z latami abstynencji i premia regulaminowa za dwadzieścia pięć detoksów?
Oczywiście wszystko to wydaje się tak absurdalne, że aż śmieszne. Ale jest też nieco mniej zabawna strona medalu – ludzka natura. W takiej lub podobnej strukturze organizacyjnej zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce wdrapać się na szczyt drabiny, albo schować w jej cieniu. Alkoholik Jan K., człowiek ambitny (bo i czemu nie?) zechce awansować, a przy okazji wygryźć starszego referenta, alkoholika Stanisława N., którego nie znosi… I już zaczyna się „zabawa”.
 
Dr Bob w swoim ostatnim publicznym wystąpieniu powiedział, że jak ścisnąć w garści cały Program AA, to zostaną właściwie jedynie dwa liczące się elementy: miłość i służba. W organizacji pokazanej powyżej, nie ma przecież miejsca ani na służbę, ani na miłość. A co najgorsze, nie ma w niej też miejsca na alkoholika, który wciąż jeszcze cierpi…
 
Gdyby Wspólnota AA stała się organizacją w potocznym rozumieniu tego słowa, to jej naczelnik (dyrektor?) albo jakiś zarząd, musiałby automatycznie przyjąć – wraz z władzą – odpowiedzialność za wytrzeźwienie wszystkich członków (podwładnych), a to przecież brzmi zupełnie bezsensownie. Jednak problematyki władzy i zarządzania nie poruszam tu celowo, bo o rządzeniu traktuje przede wszystkim Tradycja Druga. Najważniejsze we Wspólnocie jest zbiorowe sumienie, a „nasi przewodnicy są tylko zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą”. Prosta myśl przewodnia, czy też motto Konferencji: „Dzielimy się doświadczeniem, a nie zarządzamy w służbach”, jest znakomitą i bardzo jasną kwintesencją problemów z rządzeniem w AA.
 
Niezwykle ważna w Dziewiątej Tradycji jest pełna dobrowolność w korzystaniu z Programu Wspólnoty AA (Kroków, Tradycji, Koncepcji itd.). Zakazy, nakazy, regulaminy, sankcje, władza i inne elementy typowe w organizacyjnej strukturze rodzą opór i sprzeciw oraz rozmaite sposoby na ich obejście i sabotowanie. I nie ma w tym niczego dziwnego – przecież przekora jest typowym składnikiem osobowości alkoholika, a moim to już na pewno. No, ale przecież nie będę sabotował czegoś, co sam, z przekonania, dobrowolnie przyjąłem!
Ja nie stosuję zaleceń Programu AA dlatego, bo nakazują mi to przełożeni, bo tak wynika z zakresu moich obowiązków służbowych, bo to należy do zadań komórki organizacyjnej, w której pracuję i odpowiadam za to przed przełożonym (szefem) – nie. Obserwuję innych AA. Nie piją, mają zwykle poukładane życie, są często pogodni i zadowoleni. I ja też tak chciałbym, a więc zwyczajnie i po prostu robię to, co robią i wcześniej robili oni, żeby taki stan osiągnąć: poznaję Program, staram się realizować go w swoim życiu, pracuję ze sponsorem i podejmuję się pełnienia kolejnych służb we Wspólnocie AA. Podobna reguła dotyczy grup AA. Nikt im przecież nie jest w stanie niczego narzucić czy nakazać, ale wieloletnie doświadczenie wykazuje, że kiedy grupa konsekwentnie rezygnuje i odmawia stosowania duchowych zasad zawartych w Dwunastu Tradycjach, to prędzej czy później po prostu „umiera”. Niestety, sam miałem okazję trzy razy w życiu obserwować coś takiego.
 
A wracając do służb we Wspólnocie – jak mają się one do Dziewiątej Tradycji, czy nie są organizacją, albo czy nie ma w nich jakichś elementów władzy lub zarządzania? Służby Wspólnoty AA, mimo, że zorganizowane w Intergrupach, Regionach, Komisjach i Konferencjach, nadal nie są organizacją. A możliwości decyzyjnych mają dokładnie tyle, ile potrzeba do właściwej realizacji powierzonych im zadań. Tyle i tylko tyle.
 
Mam nadzieję, że nikogo nie urażę, ale w tym momencie przychodzi mi do głowy, jako porównanie, plebania – być może dlatego, że i na plebanii i we Wspólnocie AA „głównym szefem” jest miłujący Bóg. Jest więc plebania: proboszcz, kilku księży i oczywiście gospodyni. Nie ulega chyba najmniejszej wątpliwości, kto w takim układzie pełni rolę służebną, prawda? Żeby gospodyni mogła w sposób zadowalający wywiązywać się ze swoich licznych obowiązków, pełnić swoją „służbę”, musi od księży dostać jakieś pieniądze. To ona przecież kupuje artykuły spożywcze, środki czystości i inne rzeczy. Ma więc nad powierzonymi pieniędzmi pewną „władzę”, decyduje przecież co, gdzie i kiedy kupić. Rzecz jasna nie zwalnia jej to z obowiązku wyliczenia się z otrzymanych kwot. Gospodyni może też dysponować pewnymi narzędziami – ma do swojej dyspozycji kuchnię i zgromadzone tam sprzęty, ma jakiś schowek na szczotki, ścierki itp.

Wspólnota AA nie jest organizacją i nie ma w niej żadnego zarządu czy zarządzającego, ale przecież osobom lub grupom, które nam służą Wspólnota musi dać pewne uprawnienia, dzięki którym taka służba jest w ogóle możliwa. Zakres tych uprawnień i rządzące nimi zasady, opisują Koncepcje AA.
 
„Anonimowi Alkoholicy nigdy nie powinni stać się organizacją” z innego jeszcze powodu – gdyby coś takiego nastąpiło, wiele innych Tradycji AA natychmiast straciłoby sens i rację bytu. Czy można sobie wyobrazić organizację, w której jedynym warunkiem uczestnictwa jest tylko chęć zaprzestania picia? Organizację, w której tak naprawdę, w sensie formalnym, rzeczywiście nikt, nic nie musi?
 
O takim właśnie zagrożeniu, i nie tylko takim, pisałem w lutym 2009 w artykule pod tytułem: „Wrogowie Wspólnoty AA”, uzupełniającym powyższy tekst.





Więcej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.




sobota, 17 maja 2008

Czy inteligencja przeszkadza?

Przekonanie, jakoby inteligencja przeszkadzała w trzeźwieniu jest w środowisku polskich AA dość powszechne. Z pewnym niepokojem obserwuję, jak na bazie tej nadinterpretacji* powstają kolejne, „święte” zasady i prawa AA, a może raczej PWAA (Polskiej Wspólnoty AA). Taką właśnie „mądrością” jest powtarzane coraz częściej powiedzonko: „Do programu AA nie można być za głupim, ale można być za mądrym”, które w bardzo przykry sposób przypomina mi klasową niechęć do inteligencji, tak przydatną „komunie” w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku.


Czy inteligencja przeszkadza wytrzeźwieć?

Wspólnota AA w Polsce już wystarczająco zraziła sobie ludzi młodych. Młodzi alkoholicy płci obojga witani byli na mityngach uśmieszkami, wyśmiewano poziom ich „dna”, kpiono ze strat, radzono, by wrócili, kiedy się „dopiją” i zdobędą właściwy (według „starych”) poziom determinacji. Czy stać nas na to, nas w AA, by teraz zrażać sobie też ludzi inteligentnych, oczytanych, kulturalnych? No, może i stać, w końcu „Polak potrafi!”, tylko… po co?
 
W artykule pochodzącym z Raportu Światowego Mityngu Służb AA w NJ w 2004 r., opublikowanym w biuletynie „Mityng” nr 2/2008, znaleźć można stwierdzenie: „Najważniejszy moment, albo krytyczny wybór, zależy od tego, czy alkoholik, który wciąż jeszcze cierpi, jest otwarty na pomoc, czy nie. Czy on lub ona chce przyjąć pomoc, i w ten sposób otrzymać część całego doświadczenia, siły i nadziei, jaką niesie AA? Jeśli odpowiedź brzmi tak, będzie to polegało na czymś więcej niż po prostu uczestniczenie w kilku mityngach, ale naprawdę na spróbowaniu, pomimo natychmiastowego wewnętrznego oporu, programu zdrowienia AA w oparciu o Dwanaście Kroków, i stopniowo głębszej integracji ze Wspólnotą AA. Dla alkoholika jest to sprawa życia lub śmierci. Nasze przykre doświadczenie pokazuje, że ignorancja zabija AA”. 
 
Ano właśnie… „głębsza integracja ze Wspólnotą AA”… „coś więcej niż uczestnictwo w kilku mityngach”… „ignorancja zabija AA”…
 
Stwierdzenie „inteligencja przeszkadza w trzeźwieniu” nazwałem nadinterpretacją* i zaraz postaram się wyjaśnić, czemu tak właśnie sądzę.
 
Zgodnie z aktualną definicją polskiej służby zdrowia, alkoholizm jest chorobą nieuleczalną (ostatnio już coraz częściej – „trwałą”). Ale podtytuł książki „Anonimowi Alkoholicy” (Wielkiej Księgi) brzmi: „Historia o tym, jak tysiące mężczyzn i kobiet zostało uzdrowionych z alkoholizmu”. 
Wydaje mi się, że termin „trzeźwienie” powstać mógł jako próba pogodzenia ze sobą tych sprzeczności. To polskie, i może nie tylko polskie, bo z pewnością znane w wielu krajach byłego ZSRR, „trzeźwienie” miałoby więc być procesem z natury swojej nieskończonym i docelowo nieosiągalnym.
 
Moja siostra jest alkoholiczką. Od ok. 20 lat mieszka w Stanach. A tam po dziś dzień nasze rozumienie tego „trzeźwienia” jest pewnie kompletnie niezrozumiałe. Alkoholicy używają (w Ameryce i może kilku innych, cywilizowanych krajach Europy) określenia „wytrzeźwiałem”… i tu podają datę, albo swojego ostatniego kieliszka, albo pierwszego dnia bez alkoholu. Doktor Bob S. wytrzeźwiał 10.06.1935 roku, to jest w dniu, w którym wypił swojego ostatniego drinka i jest to rzecz znana.
 
Moim zdaniem, to się może trzymać kupy. W końcu w ten ostatni dzień picia (lub pierwszy abstynencji) musiało wydarzyć się COŚ, co spowodowało, że alkoholik nigdy już nie sięgnął po kieliszek. Czemu nie nazwać tego wytrzeźwieniem? A co dzieje się po dniu wytrzeźwienia? Przez wszystkie te lata, gdy alkoholik uczęszcza na mityngi AA? Odpowiedź jest stosunkowo prosta – rozwój osobisty, program naprawy krzywd i relacji z Bogiem oraz powrót do normalnego, zdrowego społeczeństwa.
 
Jestem przekonany, że powiedzenie o inteligencji, która przeszkadza, jest żywcem przeniesione z USA. Problem w tym, że po drodze (kolejne tłumaczenia) uległo pewnej deformacji. Jak w czasie zabawy w głuchy telefon. Inteligencja przeszkadza wytrzeźwieć? Ależ tak! Przeszkadza osiągnąć ten punkt, po którym alkoholik jest już w stanie utrzymywać trwałą abstynencję. Jestem pewien, że doktorowi Bobowi inteligencja i wiedza medyczna bardzo przeszkadzały w osiągnięciu stanu z dnia 10 czerwca 1935. Gdyby nie one, być może, jego ostatni kieliszek miałby miejsce z dziesięć lat wcześniej. Ale to spekulacja.
 
Wysoka inteligencja alkoholika pijącego oczywiście przeszkadza w osiągnięciu „punktu przełomowego” choćby dlatego, że jego system iluzji i zaprzeczeń jest bardziej spójny, a racjonalizacje dużo bardziej logiczne, a więc trudniejsze do rozbicia niż u człowieka powiedzmy… prostego. Wydaje mi się, że po Wielkim Dniu inteligencja w zdrowieniu z alkoholizmu pomaga. Wydaje mi się, że łatwiej jest przyjąć Program Wspólnoty AA i skutecznie wdrażać go w życie człowiekowi rozgarniętemu, który rozumie, co się do niego mówi, czego się od niego oczekuje, co mu proponuje i co ma zrobić.
 
Ostatecznie wysoka inteligencja, według modelu amerykańskiego, przeszkadza wytrzeźwieć, to znaczy przeszkadza w czasie picia i DO ostatniego drinka, natomiast w modelu polskim miałaby przeszkadzać już PO odstawieniu alkoholu. Nie da się ukryć, że są to dwie różne sprawy, no a ja… jakoś tak… więcej mam zaufania i przekonania do tej pierwszej. Choćby ze względu na osobiste doświadczenia. 
 
Oczywiście wszystko to jest wina tych pokręconych Amerykanów. Z nimi zawsze są jakieś problemy. To może trudno sobie wyobrazić, ale oni nadal nie są w stanie pojąć różnicy między fotografią i fotografiką i z uporem godnym lepszej sprawy twierdzą, że fotografia dzieli się tylko na dobrą i złą. Dziwacy! A więc może to my, Polacy, powinniśmy pokazać im, jak ma wyglądać Wspólnota AA?



 
--- 
* Nadinterpretacja, zgodnie ze Słownikiem Języka Polskiego PWN 2008 to: «interpretacja wykraczająca poza komentowane fakty, wypowiedzi itp., niemająca dostatecznego uzasadnienia»





Dużo, dużo więcej w moich książkach


Anonimowość we Wspólnocie

Kiedy wybierałem się na swój pierwszy mityng, a także, kiedy szedłem po raz pierwszy na jakąkolwiek inną grupę w moim mieście, mocno się obawiałem spotkania tam kogoś znajomego. Szanse na takie spotkanie nie były może zbyt wielkie – piłem głównie sam, w pracy i w domu – tym niemniej się bałem. Wprawdzie dość szybko zdałem sobie sprawę, że w razie takiego spotkania, mój znajomy, sąsiad, lub kolega, znajdzie się w dokładnie takiej samej sytuacji jak ja, jednak to mnie jakoś nie przekonywało. On to on, a ja to ja.


Konspiracja, czyli nasze podziemne tradycje narodowe – o anonimowości we Wspólnocie AA

Chciwie słuchałem o anonimowości we Wspólnocie AA. Pamiętam jeszcze komunikaty, którymi kilka lat temu często kończyły się mityngi: „wszystko, co na tej sali usłyszałeś, niech na niej pozostanie” i był to miód na moją duszę, skoncentrowanego tylko na sobie samym, egocentryka.
 
Zaliczyłem pewnie kilkanaście mityngów, zanim skierowany zostałem na terapię grupową. Spotkałem tam kilka osób znanych mi z widzenia z mityngów AA i… aż się zachłysnąłem: moja terapeutka, przy nich wszystkich, wywołała mnie po nazwisku! To, że ich nazwiska podczas sprawdzania obecności też padły, guzik mnie obchodziło – moja anonimowość prysła jak mydlana bańka; czułem się zdradzony.
 
Anonimowość jako podstawa, pierwszeństwo zasad przed osobistymi ambicjami, rozumiałem w sposób następujący: obecnym na mityngu alkoholikom przypomina to, że nie mają realizować swoich ambicji, na przykład towarzyskich, opowiadając gdzieś tam o mnie, o tym, co tu robię i co mówię – to główna i podstawowa zasada, której oni mają się trzymać. A ja? No… też… trochę. 
Zimno mi się robi, kiedy teraz czytam to, co wyżej napisałem. Ale tak było…
 
Anonimowość we Wspólnocie AA miała na celu pomóc mi ukrywać fakt, że jestem alkoholikiem – tak jakby mnóstwo osób z mojego otoczenia, a nawet zupełnie obcych, nie wiedziało o tym lepiej i przede wszystkim dużo wcześniej, niż ja sam. Zasada anonimowości miała także sprawić, żebym na mityngach mógł czuć się bezpiecznie wyjawiając jakieś tam swoje świństwa i grzeszki z okresu picia, ale przecież i o nich wiedziała moja rodzina i wręcz gromady zupełnie obcych ludzi. Ostatecznie nie żyłem na pustyni, czy bezludnej wyspie, byli świadkowie mojego powrotu do domu (w samym centrum miasta) w jednym bucie, bo drugi zgubiłem w zamroczeniu alkoholowym. Nie byłem również sam w autobusie miejskim, w którym sikałem na podłogę…  
Tak oto anonimowość miała mi pomagać nadal bujać w krainie iluzji oraz złudzeń, co do samego siebie i całej reszty rzeczywistości. Ważne też było poprawianie mojego nastroju, to jest zwiększanie poczucia bezpieczeństwa. Na mityngach AA miałem się czuć pewnie i bezpiecznie – jak w ulubionym barze.
 
Minęło trochę czasu zanim zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, że mityng nie jest chyba najwłaściwszym miejscem na ekshibicjonizm moralny. Od omawiania tematów trudnych, intymnych, to ja mam sponsora, albo odpowiednich specjalistów, a nie przypadkowych uczestników mityngu AA. 
Po drugie zrozumiałem wreszcie, że zamiast walczyć o stuprocentowo bezpieczne i anonimowe mityngi, może powinienem się skupić na tym, jak żyć teraz, żebym opowieści o swoim życiu nie musiał utajniać.
 
O czymś podobnym Bill W. pisał już w 1961 roku w Grapevine, a fragment jego wypowiedzi odkryłem – szkoda, że tak późno – w książce „Jak to widzi Bill” (str. 311):
Mówienie najgorszego.
Przybierało to różne formy, lecz moim ulubionym motywem było zawsze stwierdzenie: Ależ ja jestem okropny! Tak jak pod wpływem pychy wyolbrzymiałem często swoje skromne osiągnięcia, podobnie w poczuciu winy demonizowałem swoje wady. Miotałem się na wszystkie strony, wyznając swoje braki komu popadło – każdemu, kto skłonny był słuchać. Wierzcie albo nie, ale to zakrojone na szeroką skalę obnażanie swoich grzechów uważałem za wielką pokorę z mojej strony – widziałem w tym wspaniałą zaletę ducha i pociechę!
Później jednak uświadomiłem sobie w głębi duszy, że tak naprawdę wcale nie odczuwałem skruchy i żalu z powodu krzywd, jakie wyrządziłem kiedyś ludziom. Zdarzenia te były dla mnie zaledwie pretekstem do opowiadania barwnych historii i folgowania własnemu ekshibicjonizmowi wewnętrznemu. Moment, w którym zdałem sobie z tego sprawę, był dla mnie początkiem jakiej takiej pokory.
 
Wiedziałem już, do czego NIE służy (a jeśli nawet służy to w niewielkim, marginalnym zakresie) zasada anonimowości we Wspólnocie AA, ale nadal nie wiedziałem, CO faktycznie jest w niej najważniejsze.
 
Nieco później natknąłem się w naszej literaturze na dwa fragmenty dotyczące anonimowości i… coś mi powolutku zaczęło świtać. Pierwszy z nich pochodzi również z książki "Jak to widzi Bill" (str. 241): 
„W niektórych grupach AA zasada anonimowości jest doprowadzona do absurdu. Członkowie tak kiepsko się ze sobą komunikują, że nie znają nawet swoich nazwisk ani nie wiedzą, gdzie kto mieszka. Przypomina to komórkę konspiracyjną”.
 
Drugi natomiast znalazłem w książce "Doktor Bob i dobrzy weterani" (str.281-82):
„Ponieważ nasza Tradycja dotycząca anonimowości wyraźnie wytycza poziom graniczny, dla każdego kto zna angielski, musi być oczywiste, że zachowywanie anonimowości na jakimkolwiek innym poziomie jest pogwałceniem tej Tradycji. Uczestnik AA, który ukrywa swoją tożsamość przed innym uczestnikiem Wspólnoty, podając jedynie swoje imię, łamie tę Tradycję tak samo, jak ten uczestnik Wspólnoty, który pozwala, aby jego nazwisko ukazało się w prasie w powiązaniu ze sprawami odnoszącymi się do AA. Ten pierwszy zachowuje swoją anonimowość powyżej poziomu prasy, radia i filmu; ten drugi zachowuje swoją anonimowość poniżej poziomu prasy, radia i filmu – podczas gdy Tradycja ta postuluje, abyśmy zachowywali anonimowość na poziomie kontaktów z prasą, radiem i filmem”.
 
Kiedy jeszcze ktoś podrzucił mi zdanie: „Anonimowość to pokora w działaniu”, byłem już dosyć blisko rozsądnej (trzeźwej?), wydaje mi się, odpowiedzi na pytanie o sens i znaczenie anonimowości w AA.
 
Mamy niewątpliwie długie i bogate podziemne tradycje narodowe. Konspirowaliśmy w czasie rozbiorów, za sanacji, w czasie rozmaitych powstań i wojen, knuliśmy ochoczo i radośnie w czasie tzw. „komuny”. No, ale Wspólnota AA to nie jest zabawa w tajnych agentów!
Do pewnego momentu bardzo mi się podobała koncepcja znajomego AA-owca, który twierdził, że V Krok to on sukcesywne realizuje na mityngach, „dzieląc się” (czytaj: obrzucając innych AA, którzy nie mogą nijak zaprotestować) niezwykle barwnymi opowieściami o własnych s…syństwach. Ale mityng AA to nie wychodek! A z pokorą i prawdziwą realizacją Kroku V nie ma to przecież zupełnie nic wspólnego.
 
Według mojego obecnego rozumienia istoty rzeczy, zasada anonimowości ma chronić… Chronić PRZEDE MNĄ zarówno Wspólnotę AA jako całość, innych AA-owców, jak i mnie samego.
 
Trudno przejąć władzę lub zostać dyktatorem, będąc dokładnie takim samym jak kilka milionów innych, anonimowym członkiem czy uczestnikiem. Trudno jest spuścić z łańcucha, uruchomić wady charakteru, zwłaszcza pychę, głód poklasku i podziwu, żądzę władzy, pragnienie dominacji, egocentryzm, egoizm, wśród ludzi dokładnie tak samo anonimowych jak ja, i w środowisku, w którym każda, najdrobniejsza nawet decyzja może być podjęta jedynie większością głosów, bo wszyscy są, po równo… anonimowi.
Trudno byłoby, będąc anonimowym, domagać się dla siebie lepszego miejsca czy specjalnego czasu z powodu urodzenia, majątku, pozycji zawodowej, wykształcenia itp.
Trudno jest wywrzeć na kimkolwiek jakąś presję czy go zastraszyć stanowiskiem lub władzą, jeśli obaj jesteśmy „tylko” AA.
 
Czy zasada anonimowości gwarantuje mi bezpieczeństwo? Tak, to dzięki niej właśnie niewielkie mam szanse nadąć się pychą i w konsekwencji pęknąć z hukiem i smrodem – a mniej poetycko – wrócić do picia z powodu nieumiarkowanego używania własnych wad charakteru…




Dużo więcej w moich książkach