środa, 31 grudnia 2014

Składowe naszej duchowości

Szesnasta rocznica abstynencji zbliża się długimi krokami, a rocznice to zawsze czas na przemyślenia, rozważania, wspomnienia, obrachunki… Wprawdzie miejsce przeszłości jest w przeszłości, jednak dopóki można się na niej czegoś nauczyć, wyciągnąć wnioski, to pewnie warto, w jakimś tam zakresie, do niej wracać.

W środowisku AA pytania dotyczące duchowości zdarzają się bardzo często. Z pojęciem tym stykamy się nieustannie także w literaturze AA, a więc wygląda na to, że to kwestia naprawdę ważna, a to znaczy, że dobrze byłoby rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Problematyczne jest też w naszym języku podobieństwo pojęć „duchowy” i „duchowny”, ale też usilnie przez Kk lansowana teza, jakoby nie jest możliwa duchowość bez religijności. Żeby uniknąć spekulacji i jakichś własnych przekonań na temat znaczenia słów, posłużę się aktualną definicją ze Słownika Języka Polskiego PWN (https://sjp.pwn.pl/sjp/duchowy;2454552.html ):

duchowy
1. «odnoszący się do życia wewnętrznego człowieka»
2. «związany z dobrami kulturalnymi lub czyimś systemem wartości»

Łatwe jest zrozumienie, że elementami tego wewnętrznego życia człowieka, związanymi z jego systemem wartości, mogą być: dom, rodzina, Bóg, praca, dzieci, miłość, przyjaźń, uczciwość, odwaga, prawość, odpowiedzialność i wiele innych. Trudniejsze było uświadomienie sobie, że nie wszyscy mają dokładnie taki sam pakiet tych wartości. Na przykład Bóg/religia może należeć do świata duchowych wartości Zenka, ale Ziutek może mieć przecież inaczej.

Podczas pracy na Programie starałem się rozpoznać swój świat wartości, to jest swoją duchowość. Rozumiałem, że jeśli chcę żyć w jakiej takiej zgodzie z Bogiem, ludźmi i sobą, to muszę starać się żyć zgodnie ze swoimi wartościami, bo przyklejanie się do cudzych, wmawianie sobie, że ja mam tak samo, jak wszyscy inni ludzie (bo wypada, bo tak ładnie brzmi, bo tak ma kolega, którego podziwiam), prowadzi do wewnętrznych konfliktów, a te, zwłaszcza jeśli przeciągają się w czasie, skierują mnie do knajpy. Jestem alkoholikiem, więc odporność na takie wewnętrzne konflikty mam mocno ograniczoną.
Tu potrzebna jest chyba pewna uwaga – jeśli nawet uczciwość (na przykład) nie jest dla mnie istotną wartością, to nie oznacza, że mam prawo okradać i oszukiwać innych ludzi. Czasem trzeba się po prostu dostosować. I tak miałem w przypadku pracy.

Po kolejnej zmianie zajęcia zorientowałem się wreszcie – wtedy jeszcze z zaskoczeniem – że praca zawodowa nie jest elementem mojej duchowości, nie jest moją wartością. Ważne jest to, że zawodowa, bo nie chodziło o jakiekolwiek działania, ale właśnie tylko o pracę zawodową. Przez pewien czas próbowałem szukać jakiegoś błędu, problemu w samych zajęciach, które wykonywałem. Spisałem wtedy (także gdzieś chyba opublikowałem) opowieść o całym swoim zawodowym życiu – miałem nadzieję, że w ten sposób coś zrozumiem albo zrozumieć pomoże mi ktoś z czytelników tej relacji. Oto i ona (z pewnymi skrótami):

Kiedy okazało się, że nie uda mi się dłużej unikać zasadniczej służby wojskowej, matka załatwiła mi pierwszą w życiu pracę w swoim zakładzie. Poborowy, który gdzieś był zatrudniony, dostawał z firmy wyprawkę (chyba to było z pół miesięcznej pensji), ale najważniejsze, że wtedy służba wojskowa liczyła się do stażu pracy. W taki sposób zostałem murarzem piecowym, na papierze, bo naprawdę wykonywałem różne drobne prace pomocnicze w zakładzie produkującym bombki choinkowe. Nudziło mnie to strasznie, migałem się od roboty – to miało być przecież i tak tylko na chwilę.

W 1980 powołali mnie do tej służby wojskowej; trafiłem do Wojsk Ochrony Pogranicza. Później nastał w Polsce stan wojenny, a ja dowiedziałem się, że w naszym kraju są dwa rodzaje wojsk – jedne podlegają MON (Ministerstwo Obrony Narodowej), a drugie MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). WOP okazał się należeć do tego drugiego pionu, i w tamtych czasach okazało się to mieć istotne znaczenie i konsekwencje. Spędziłem w tej służbie ponad dwa lata, czyli znacznie więcej, niż przewidywała ustawa, ale w stanie wojennym większość praw była zawieszona, więc…
Pewnego razu w jednostce zjawił się facet, który oświadczył, że możemy wyjść do cywila choćby zaraz, jeśli zdecydujemy się na podjęcie pracy w resorcie MSW, to jest w jakimś Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych. Jeśli się nie zgodzimy, to będziemy tkwić w tej jednostce… właściwie nie wiadomo jak długo; przynajmniej do końca stanu wojennego, ale wtedy nikt przecież nie wiedział, ile jeszcze on potrwa. Miałem wówczas półtoraroczne dziecko, które widziałem kilka razy w życiu, na krótkich przepustkach, podobnie było z żoną i matką – uważałem, że nie miałem wyboru. Podobnie zdecydowali wszyscy żołnierze żonaci i dzieciaci.

Wylądowałem jako referent  w wydziale techniki operacyjnej kontrwywiadu PRL i przez następne kilka lat zajmowałem się analizą dokumentów; trochę to zajęcie podobne było do tego, które zobaczyć można w filmie „Trzy dni Kondora”.  Na wywiad, co może by mi się nawet podobało i imponowało, nie miałem żadnych szans z powodu braku wyższego wykształcenia i posiadanej już rodziny.
Wtedy to po raz pierwszy musiałem zweryfikować kilka swoich przekonań. Okazało się na przykład, że nie jest prawdą, jakoby obowiązkowa była przynależność do partii – nie wstąpiłem do PZPR i nie byłem w WUSW jedyny. Dowcip polegał na czymś innym – wszystkie zebrania wydziału były naradami partyjno-służbowymi, więc i tak w tym brałem udział. Do zwolnienia z organów nie wystarczyło też, niestety, że moja ciotka i wujek uciekli na Zachód, jak to się wtedy nazywało. Udało mi się zwolnić  po 6-7 latach, kiedy wyszło na jaw, że wolność (w BRD) wybrał brat i bratowa, a ja się na to zgodziłem i nie przeciwdziałałem.
Podczas całej tej pracy nie odkryłem żadnego tajnopisu, szyfru, mikro-kropki, czy innych takich tajnych sposobów porozumiewania się agentów, co było głównym zadaniem mojego wydziału, właściwie trafiały mi się tylko, jakby przy okazji, różne informacje o przestępstwach kryminalnych i gospodarczych – to załatwiało się notatką do stosownego wydziału policji. Oczywiście powinniśmy też śledzić i wykrywać polityczne spiski, nielegalne organizacje itp. Pamiętam MOST – Młodzieżową Organizację Sadystyczno-Terrorystyczną, która postulowała ograniczenie praw mieszkańcom podmiejskich wsi. Wiochmeni mieli poruszać się w mieście tylko wyznaczonymi trasami w określonych godzinach, z przepustkami… cóż, w moim mieście antagonizmy między mieszkańcami miasta i wsi zawsze były bardzo silne.
Upolitycznienie tej roboty stawało się z czasem coraz bardziej trudne do zniesienia, ale, jak już wspomniałem, zwolnić udało mi się dopiero po emigracji brata.

Wtedy przez cztery miesiące byłem na bezrobotnym – nikt specjalnie nie chciał byłego kadrowego pracownika bezpieki, a do tego jeszcze miałem rozpoczęte studia (pedagogika kulturalno-oświatowa) i szukałem zajęcia, które pozwoliłoby mi je kontynuować. Odmawiali mi w bibliotekach i domach kultury, więc ostatecznie trafiłem do księgarni. Wtedy zaczęły się problemy…

Byłem/jestem człowiekiem oczytanym (moje poprzednie zajęcie też polegało na czytaniu), więc od tej strony wszystko było w porządku, ale handel okazał się w perspektywie zajęciem niesamowicie stresującym. Wieczny strach przed ludźmi, i to setkami dziennie, przed ośmieszeniem się, przed kompromitacją, niesamowity strach przed remanentami, bo pracownicy sklepu odpowiadali za braki z własnej kieszeni, powodował, że bardzo szybko odkryłem alkohol jako lekarstwo na stres i strach. Studia przerwałem, bo postawiłem na karierę w handlu – stosunkowo szybko awansowałem i zacząłem zarabiać wreszcie dobre pieniądze. Wyższe stanowisko powodowało większe napięcie, a większe pieniądze ułatwiały galopujący rozwój alkoholizmu. W taki sposób, to jest cały czas awansując oraz pijąc coraz częściej i coraz więcej, przepracowałem ponad 10 lat – aż do zwolnienia za picie.

Zgłosiłem się na leczenie odwykowe i znalazłem nową pracę – w hurtowi artykułów spożywczych, w tym alkoholu. Tak, jak się łatwo domyślić, to się nie mogło udać i nie udało się. Kolejny raz straciłem pracę i wylądowałem na drugiej terapii, tym razem zamkniętej.

Po jej pomyślnym zakończeniu zaproponowano mi pracę w prywatnym sklepie. To może wydawać się dziwne, ale w środowisku wiadomo było, że jestem dobrym fachowcem, ale piję – teraz, po specjalistycznym leczeniu, była szansa, że z piciem koniec, a przecież umiejętności i talent do handlu mi pozostały, więc dostałem dobrą robotę, za którą do dziś jestem wdzięczny. Tutaj już nie miałem obaw związanych z odpowiedzialnością materialną, bo taka umowa mnie nie dotyczyła, ale wszystkie inne pozostały. Początkowo bałem się wrócić do zajęcia takiego samego, jakie kiedyś pchnęło mnie do picia, ale okazało się z czasem, że jakoś daję radę. Tak minęło kolejnych kilka (pięć albo więcej) lat. I tu zaszła wreszcie zmiana – kiedy mnie zwolnili, nie było to już wyrzucenie z roboty za picie. Sklep, w którym pracowałem już nie istnieje, nie wytrzymał konkurencji z wielkimi sieciami, a szkoda. To było dobre miejsce.

Dzięki pomocy kolegi z AA znalazłem pracę w hurtowni chemii przemysłowej. Nie potrafiłem tam wytrzymać presji, niechęci jednego ze starszych pracowników, złej atmosfery, ustawicznego zwracania uwagi, krytykowania. Czułem się chory, kiedy musiałem tam iść. Po kilku miesiącach przeniosłem się do firmowego sklepu brytyjskiej sieci Dulux. To może byłoby nawet znośne, choć praca była ciężka, a pracowałem sam, ale firma wkrótce zamknęła swoje punkty sprzedaży detalicznej – zostały tylko stoiska w Obi.

Pewne elementy stresu związanego z pracą w handlu powoli mi minęły, ale pojawiły się za to inne kłopoty – to już były czasy Programu i rosnącego powoli poziomu uczciwości. Coraz gorzej znosiłem starą, brutalną prawdę, że handel jest sztuką oszustwa i musiałem namawiać kogoś do zakupu towaru, do którego sam nie miałem przekonania.
Kolejna moja praca to wielki (800 m) sklep sieciowy Galpex z wykładzinami, tapetami, dywanami. Miałem tam, dzięki doświadczeniu z Duluxa, prowadzić dział farb. Może nawet wytrwałbym tam dłużej, mimo konieczności współpracy z koszmarnym szefem, bo też i moja odporność psychiczna powoli rosła, ale szybko stało się jasne, że sieć w Polsce dogorywa. Niedługo po moim zatrudnieniu zaczęły się redukcje załogi, a wreszcie całe przedsięwzięcie upadło, firma splajtowała.

Podjąłem jeszcze jedną próbę zawodowego ustawienia się i jedną noc przepracowałem jako ochroniarz. To był czas, w którym lawinowo sypało mi się zdrowie. Dopóki byłem kierownikiem czegoś tam, to jeszcze jakoś szło, ale teraz wymagano ode mnie stania w postawie wyprostowanej (nawet oprzeć się o nic nie było można) przez dwanaście godzin. Rano, po tej pierwszej nocnej zmianie, poszedłem do lekarza medycyny pracy, bo jako nowy pracownik musiałem zrobić stosowne badania okresowe. Po wyjątkowo długich badaniach, lekarz orzekł kategorycznie, że z moim kręgosłupem i stawem biodrowym (wtedy jeszcze problematyczny był tylko jeden) on mi zgody na pracę nie podpisze. Tak… Następnego dnia leżałem już w szpitalu na Wodociągowej.

Pamiętam, że dzięki tej pracy (opisanie całego zawodowego życia) wiele się o sobie dowiedziałem, jednak odpowiedzi na pytanie, jak to jest, że praca zawodowa nigdy nie stała się wartością w moim życiu, nie znalazłem. Nie lubiłem w zasadzie żadnej z tych prac, czasem było co najwyżej nieco mniej źle, ale dobrze – nigdy. Uznałem, że widocznie ja już tak mam, że nie była to wina moich zawodów, zwykle dość zwyczajnych, ale po prostu jakichś moich predyspozycji albo ich braku, jednak nie w kategoriach winy. Praca zawodowa była dla mnie zawsze złem koniecznym, możliwością i koniecznością zarabiania pieniędzy na życie, ale gdybym środki miał z innego, legalnego, źródła, to… Wtedy też odkryłem, ze jeśli leżenie na tapczanie, oglądanie TV i dłubanie w nosie miałoby się nazywać pracą, to ja tego też nie chcę.

Po pracy zawodowej przyszła kolej na weryfikację innych przekonań, dotyczących duchowych wartości. Często robiłem przy tym notatki – zauważyłem, że tak lepiej mi się myśli, a na papierze trudniej jest pleść bzdury, samego siebie, nawet bez złych intencji, oszukiwać. Dzięki temu zorientowałem się, że podobnie jak praca nie są też moją wartością duchową dzieci. To pomogło mi podejmować sensowne decyzje w życiu, a zwłaszcza nie krzywdzić kolejnych ludzi.
Były też oczywiście zaskoczenia pozytywne – pół życia kłamałem i kradłem, a tu okazało się, że uczciwość jest znaczącą wartością mojego życia duchowego. Zacząłem ją więc rozwijać i umacniać. Podobnie było z przyjaźnią, lojalnością, odpowiedzialnością, punktualnością i wieloma innymi. Dzięki takim i podobnym zadaniom oraz rozmowom z dziesiątkami ludzi, nie tylko alkoholików, zorientowałem się też, że nie wszyscy mają takie same wartości duchowe, że zakładanie, że kolega ma tak samo jak ja, to ewidentnie egocentryzm. Tak… to była dobra robota.  Polecam każdemu. Jeśli właściwie rozpoznamy swój świat wartości duchowych, łatwiej będzie podejmować dobre, korzystne decyzje, które nie będą krzywdziły innych ludzi albo nas samych. Mniej też będzie w naszym życiu wewnętrznych konfliktów, na które ja, jako alkoholik, jestem wyjątkowo nieodporny.

wtorek, 30 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 046)



Kilka dni temu, kiedy czekałem w kawiarni na koleżankę (nazwy opolskiej kawiarni, w której bardzo często spotykają się sponsorzy z podopiecznymi, nie podaję tutaj celowo), uwagę moją zwrócił komunikat wypowiedziany przy stoliku na drugim końcu sali, więc wypowiedziany głośno, z wyraźną złością: Przestań! Zostaw w końcu ten swój telefon i słuchaj uważnie jak do ciebie mówię! – pani w średnim wieku zwracała się poirytowana do młodego mężczyzny (na oko ze 27-30 lat), najwyraźniej syna. Pan, trzymając w dłoni telefon komórkowy, odpowiedział arogancko, z krzywym uśmieszkiem: Nie bądź taka staroświecka i zacofana! Teraz wszyscy bawią się telefonami.
Dyskretnie rozejrzałem się wkoło – nikt, ani jedna osoba, a klientów kawiarni, w różnym wieku, było przynajmniej kilkunastu, nie zajmował się swoim telefonem komórkowym. Tym niemniej byłem i nadal jestem pewien, że młody mężczyzna absolutnie wierzył w to, co mówił. Był w kawiarni obecny, widział, że nikt poza nim nie bawi się telefonem, ale jego mózg fakt ten zignorował, odrzucił! Wygrały przekonania.

Zupełnie jak alkoholik – uśmiechnąłem się lekko – przecież w naszym (uzależnionych) przypadku jest dokładnie tak samo. Dopóki nie wytrzeźwiejemy, nasze nieprawdopodobne przekonania najczęściej wygrywają konfrontację z rzeczywistością. Z niesmakiem łapałem na czymś takim sam siebie albo pokazywał mi to sponsor, obserwowałem też u podopiecznych.

Może nie twierdziłem idiotycznie, że wszyscy piją, ale to tylko dlatego, że bałem się, że ktoś wspomni o małych dzieciach, kobietach w ciąży, osobach bardzo starych, chorych itp. Nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie upierać się, że w mojej branży piją wszyscy, a w ogóle to w tym zawodzie pić trzeba, nie da się inaczej. I nie, nie byłem kiperem.

Dziesiątki, setki razy moje przekonania przegrywały z rzeczywistością, z faktami, i to nie tylko wtedy, kiedy byłem pijany; to jeszcze dałoby się zrozumieć, choć oczywiście nie usprawiedliwić (wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem!). Tragedia polegała na tym, że na podstawie tych swoich durnych przekonań podejmowałem rozmaite, niekiedy bardzo poważne, decyzje życiowe. A później… później obrażałem się na Boga, ludzi, los i zły świat, bo w naturalny sposób decyzje te rodziły konsekwencje, których ponosić nie chciałem i nawet nie rozumiałem, czemu mnie właśnie – za co?! – coś takiego spotyka.

Alkoholik napił się niecałą godzinę po wyjściu z mityngu. Powodem – według niego najwyraźniej oczywistym i wystarczającym – było to, że prowadzący dał mu delikatny sygnał, żeby powoli kończył swoją wypowiedź. Wszyscy wiedzą, że w takiej sytuacji trzeba się napić, przecież każdy by tak zrobił!
Alkoholizm to straszna choroba...

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 045)

Słuchając nagrania „12 Kroków według świętej Teresy”, które dostałem w prezencie bożonarodzeniowym, a dokładnie to słuchając kolejnego fragment tegoż nagrania, bo całe na raz po prostu przyswoić się nie da, kiedy kolejny raz mowa była o potrzebie zwracania uwagi na własne uczucia, przypomniałem sobie, jak to pewnego razu mój podopieczny mocno obraził się na mnie. Obraził się, bo powiedziałem, że nastrój, samopoczucie podopiecznych właściwie niewiele mnie obchodzi. Oczywiście, jeżeli kogoś lubię, mogę – w ramach życzliwości i grzeczności, ale też niezbyt długo – posłuchać o uczuciach, zwracając uwagę zwłaszcza na wstyd i strach, tym niemniej,  moim skromnym zdaniem, uczucia i nastroje nie mają zbyt wielkiego znaczenia w pracy „na Programie”.

W naszej post-terapeutycznej Wspólnocie AA w Polsce często bardzo trudno jest zrozumieć, że sponsor nie jest psychoterapeutą zobowiązanym zwracać szczególną uwagę na złożone stany psychiczne swojego podopiecznego. Sponsor też nie leczy drugiego alkoholika. Siłą uzdrawiającą jest tu Bóg – jakkolwiek Go pojmujemy – a nie sponsor. Bóg (Siła wyższa), który wkracza wtedy, kiedy alkoholik wykonał już swoją część pracy, swoje zadanie.
Program AA jest programem działania. Rozumiem to bardzo dosłownie – działania, a nie stanów psycho-emocjonalnych. Moim zadaniem, jako sponsora, jest proponować, radzić, sugerować określone działania i rozliczać z ich wykonania. Tylko tyle? Aż tyle?

Całe moje życie – do wytrzeźwienia – zbudowane było na niezaspokojonej nigdy w pełni potrzebie uzyskania, zdobycia, utrzymania, dobrego samopoczucia. To był bezwzględny priorytet. Działania i zaniechania, decyzje, postawy i wybory życiowe przez kilkadziesiąt  lat podporządkowane miałem temu właśnie celowi – żeby się dobrze czuć, ale przede wszystkim, żeby nie cierpieć. Jeśli/kiedy lepiej się poczuję, to może zrobię… to, czy tamto – mawiałem i dopiero Program AA nauczył mnie, że w moim życiu alkoholika po prostu musi być odwrotnie (właśnie tak, musi!) – dopiero jeśli coś zrobię, coś konkretnego i określonego, bo jednak nie cokolwiek, to jest pewna szansa, nadzieja na to, że lepiej się poczuję.
Wtedy też zrozumiałem, że trzeźwość oznacza (także) zgodę na cierpienie.

czwartek, 18 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 044)

W materiałach pomocniczych grupy AA „Krok za Krokiem”, organizującej dwa razy w roku warsztaty Dwunastu Kroków w Woźniakowie, w każdym rozdziale znajduje się zapis: W pierwszej kolejności postarajmy się upewnić, że często używane pojęcia są przez zebranych rozumiane tak samo albo przynajmniej w sposób zbliżony, żeby po kilku godzinach dyskusji nie okazało się, że każdy z nas mówi właściwie o czymś innym i nie jesteśmy w stanie się porozumieć.
Bardzo dobry pomysł, moim skromnym zdaniem, znakomity!

Jestem członkiem grupy, która zdając sobie sprawę z możliwości pojawienia się tego typu trudności, zaopatrzyła się nawet w słowniki, jednak tym razem minęło ponad pół mityngu zanim zdaliśmy sobie sprawę, że może warto byłoby do nich sięgnąć, bo chociaż wydawało się, że mówimy o tym samym, to jednak jakoś nie mogliśmy się porozumieć. O cóż poszło? O rady, których rzekomo nie udziela się w AA oraz o doświadczenie, którym dzielimy się podczas mityngów, ale nie tylko. Kiedy już było za późno, kiedy mityng zbliżał się już ku końcowi, zorientowałem się, że część z nas rozumie te pojęcia zgodnie ze słownikiem języka polskiego, ale pozostali mają na myśli raczej specyficzny, nie przez wszystkich rozumiany (i niestety, nie zawsze sensowny) żargon AA-owski z wyraźnymi naleciałościami post-terapeutycznymi.

Po czasie (i ze słownikiem przed nosem) zabawne może wydawać się przekonanie, że w AA nie wolno udzielać żadnych rad, bo nasze wypowiedzi są tylko sugestiami, propozycjami. Czemu zabawne? Bo rada to przecież jest propozycja. Rada = propozycja!

RADA: «to, co się komuś proponuje, aby zrobił w danej sytuacji» (źródło: http://sjp.pwn.pl/sjp/rada;2513721.html )

A cóż takiego znaleźć można na temat rad w Wielkiej Księdze?

Radzimy tak uczynić, gdyż zdajemy sobie sprawę jak ważne jest znalezienie odpowiedniego słuchacza (WK, s. 64).
Poradziliśmy mu zatem, aby napisał do pierwszej żony, przyznał się do winy i poprosił o przebaczenie (WK, s. 69).
Sądzimy jednak, że możemy pokusić się o sformułowanie kilku cennych rad (WK, s. 74).
Im bardziej bezsilny się czuje, tym bardziej będzie skłonny pójść za twoją radą (WK, s. 81).
Opierając się na własnym w tej mierze doświadczeniu, możesz mu udzielić wielu praktycznych rad (WK, s. 83).
Zauważ, że radząc w ten sposób poczyniliśmy ważne zastrzeżenie, zgodnie z którym w każdym przypadku alkoholik powinien... (WK, s. 88).
Nasza kolejna rada brzmi: nigdy nie mów mężowi, co powinien zrobić ze swoim piciem (WK, s. 97).
I znowu radzimy - nie ponaglaj go (WK, s. 99).
Radzimy jedynie, abyś nie krytykowała go nadmiernie oraz nie wdawała się w sprzeczki powodowane złością (WK, s. 103).
One potrzebują rady i przyjaźni kogoś takiego jak ty (WK, s. 105).
Zdajemy sobie sprawę, że udzieliłyśmy wam wielu wskazówek i rad (WK, s. 106).
Nasza rada: w przyszłości odciągnij je z zarobków pacjenta (WK, s. 125).
Mamy nadzieję, że nasze rady pomogą ci załatwić poważne problemy (WK, s. 129-30)*.

I nie, absolutnie nie jest to wszystko, nie każdy przypadek cytuję powyżej. Powinno to ostatecznie wyjaśniać problem rad. Źródło zakazu udzielania rad też zapewne jest już oczywiste.

A co z tym doświadczeniem? W AA chyba zbyt często utożsamiamy doświadczenie tylko i wyłącznie z osobistymi przeżyciami, z wydarzeniami, w których osobiście braliśmy czynny udział.

DOŚWIADCZENIE to:  «ogół wiadomości i umiejętności zdobytych na podstawie obserwacji i własnych przeżyć» (źródło: http://sjp.pwn.pl/sjp/doswiadczenie;2453772.html ).

Jak widać, chodzi nie tylko o własne przeżycia, ale też o obserwacje. I nie tylko o umiejętności i wnioski z nich wynikające, ale też o ogół wiadomości, które można uzyskać, na przykład, od uczestników mityngu.

Podczas mityngów AA dzielimy się doświadczeniem (siłą i nadzieją)… Przecież od tego właśnie mam Wspólnotę, żebym nie wszystko musiał przerabiać na własnym, bolącym tyłku, ale żebym korzystał też z historii, relacji, opowieści, wiadomości przekazanych przez innych alkoholików. Gdyby doświadczenie musiało być osobiste, to po co byłoby o nim mówić? Z cudzej opowieści nic by przecież dla mnie nie wynikało, prawda? Ale tak przecież nie jest, mityngowe wypowiedzi mają dla mnie (zwykle) znaczną wartość.

Trzeźwienie, trzeźwość oznacza (tylko według mnie tym razem) powrót do normalności, a normalność, to chyba także zwyczajny, powszechnie przez Polaków rozumiany język polski… zamiast udziwnionego terapeutyczno-AA-owskiego narzecza.

Moim zdaniem we Wspólnocie AA udziela się rad, czyli proponuje określone działania. Tym niemniej ważne jest też, czego one dotyczą. W książce „Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość” znaleźć można takie oto stwierdzenie: Dajmy odpór dumnemu założeniu, że skoro Bóg umożliwił nam sukces w jednej dziedzinie, naszym przeznaczeniem jest stać się pośrednikami dla każdego. Dopóki rozumiem i pamiętam, żeby w AA nie udzielać rad na tematy, na których kompletnie się nie znam, i którymi ta Wspólnota w ogóle się nie zajmuje, na przykład medycyna, prawo, psychologia rodzinna i opiekuńcza, uprawa pomidorów, mechanika pojazdowa, polityka, gospodarka itd., to i problem z radami okaże się zapewne znacznie mniejszy niż dotychczas, a może i żaden.

Na koniec jeszcze tylko jedno: trzeźwi ludzie mają przekonania zbudowane na wiedzy i doświadczeniu, pozostali mają przekonania zamiast wiedzy i doświadczenia; zawsze warto sprawdzać, czy moja głowa mnie nie oszukuje.

 

--
* Wszystkie cytaty pochodzą z II wydania książki „Anonimowi Alkoholicy”.

piątek, 5 grudnia 2014

Notatki sponsora (odc. 043)

Zwrócił się do mnie alkoholik z prośbą o pomoc w realizacji Programu AA. Nic w tym nadzwyczajnego, w środowisku Anonimowych Alkoholików próśb o sponsorowanie pada zapewne wiele każdego dnia. Szczególne było to, że zanim zdążyłem odezwać się, już postawił warunki i to dość konkretne: zdecydowanie nie zgadzał się na uczestnictwo w mityngach AA oraz pełnienie we Wspólnocie jakiejkolwiek służby. Wynikać to miało – jak stwierdził – z braku czasu oraz faktu, że w lokalnym środowisku jest postacią znaną.
Po dłuższym zastanowieniu – odmówiłem. Czas do namysłu potrzebny mi był dlatego, że tym razem nie posłużyłem się jakimś konkretnym doświadczeniem, bo przecież nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem, ale przekonaniem wynikającym z literatury Anonimowych Alkoholików.

Wielka Księga strona 14: Faktem nadzwyczajnym dla każdego z nas jest to, że odkryliśmy wspólną drogę do rozwiązania problemu. Znaleźliśmy sposób, który aprobujemy i w imię, którego możemy połączyć się w braterskiej i harmonijnej akcji.

Otóż właśnie! Odkryliśmy wspólną drogę, łączymy się w harmonijnej akcji – ja po prostu nie wierzę, żeby rozwiązanie problemu alkoholizmu, którym od końca  lat trzydziestych ubiegłego stulecia dysponuje Wspólnota AA, działało poza Wspólnotą albo… obok niej.

Dawno, dawno temu wykombinowałem, i nadal tak właśnie to widzę i rozumiem, że swoista „oferta” Anonimowych Alkoholików to trzy elementy:
- realizacja ze sponsorem Programu, a następnie samodzielne sponsorowanie,
- służby pełnione na różnych poziomach struktury Wspólnoty Anonimowych Alkoholików,
- mityngi (spotkania), na których dzielimy się doświadczeniem wynikającym z dwóch poprzednich.

Stołek na trzech nogach jest zawsze stabilny, nie kiwa się. Trzeźwość oparta na jednej tylko podporze, jeśli coś takiego w ogóle da się zmajstrować, będzie chwiejna, niepewna, ale przede wszystkim mnóstwo wysiłku wymagało będzie jej utrzymanie – wysiłku tak dużo, że może już sił nie starczyć na nic innego. A przecież, jak to napisał mój sponsor w  „Skrytce 2/4/3”: Jeżeli trzeźwość nie rodzi trzeźwości, oznacza, że jej nie było, albo umarła jak drzewo, które uschło zanim zakwitło, pozbawione życiodajnego środowiska…

czwartek, 13 listopada 2014

Notatki sponsora (odc. 042)

Cytat z książki „Doktor Bob i dobrzy weterani”: Ówcześni uczestnicy AA nie uważali mityngów za czynnik niezbędny do zachowania trzeźwości. Były one po prostu pożądane. Za to poranne skupienie i modlitwa były do tego konieczne.

W rozmowach z podopiecznymi, na mityngach i warsztatach pojawia się pytanie: Skoro  codzienna modlitwa i medytacja… zwłaszcza medytacja, bo o nią głównie chodzi, jest tak ważna, to czemu pojawia się ona dopiero w Kroku Jedenastym?

Jestem przekonany, że do poważnej, sensownej, udanej medytacji potrzebne są jednak trzy dyscypliny, a nie tylko dwie, jak się to często wydaje:

1. Dyscyplina języka – przestać wreszcie hałasować, gadać, recytować, argumentować, przekonywać, śpiewać, deklamować, sprzeczać się, wykładać, pouczać itd.

2. Dyscyplina słuchu – znalezienie miejsca, w którym panuje absolutna cisza, może być trudne, a jeśli nawet się uda, to kompletna cisza może okazać się nie do wytrzymania. Warto raczej rozpoznać własne miejsca i okoliczności, w których dźwięki stanowią tylko mało ważne tło, nie rozpraszający uwagi podkład – znakomicie sprawdza mi się tu pociąg z jego monotonnym stukiem kół.  To są jednak sprawy indywidualne, a poza tym… podróże kolejowe nie zdarzają się zbyt często.

3. Dyscyplina emocjonalna i duchowa. Medytacja z umysłem opanowanym lękami, wyrzutami sumienia, urazami, strachem przed konsekwencjami niedawnych postaw i zachowań, złością, planami na przyszłość, poczuciem krzywdy, niepewnością, wstydem, żalem po stratach itd. itd., czyli tym wszystkim, co zwykle przepełnia umysł alkoholika przed zrealizowaniem przez niego Kroków 4, 5, 6, 7, 8, 9, może być… jeśli nie w ogóle niemożliwe, to zapewne bardzo trudne.
W centrum uwagi znajdą się zwłaszcza praktyczne problemy, z jakimi wielu z nas się zmaga, kiedy próbuje zachować ciszę. Mowa tu o wewnętrznym chaosie kłębiącym się w naszych głowach niczym podczas szalonego przyjęcia, którego okazujemy się zakłopotanymi gospodarzami*.

Poza tym… Medytujący powinien uświadomić sobie niebezpieczeństwo odczytywania słowa Bożego przez pryzmat własnych, nieuświadomionych oczekiwań, lęków i potrzeb („Medytacja ignacjańska” – Józef Augustyn SJ), a to – bez dyscypliny duchowej i realizacji wcześniejszych Kroków – wydaje mi się zagrożeniem całkiem realnym i poważnym.



--
* Martin Laird OSA, „W krainę ciszy. Przewodnik po chrześcijańskiej praktyce kontemplacji”, przekład Tomasz Mucha, wyd. WAM, 2014, s. 18.

niedziela, 2 listopada 2014

Najważniejszy dobry początek

Dawno, dawno temu dotarła do mnie wiarygodna, rzetelna informacja, że w krajach anglojęzycznych (USA, Wielka Brytania, ale nie tylko) mityngi AA trwają zwykle godzinę. Podobno nawet amerykańscy alkoholicy, którzy dowiedzieli się, że u nas są to spotkania dwugodzinne, dziwili się i dopytywali, na co nam potrzeba tyle czasu, co my właściwie przez te dwie godziny robimy? Ja z kolei zastanawiałem się, jak oni się mieszczą w tej jednej tylko godzinie, zwłaszcza że ich mityngi wydawały się zwykle bardziej liczne od naszych, opolskich.

Wszystko stało się jasne, gdy:

1. Wpadł mi w ręce jakiś „zagraniczny” scenariusz mityngu – prosty, krótki, zupełnie nie przypominał instrukcji organizacji jakiegoś skomplikowanego obrzędu albo rytuału, bez rozbudowanego regulaminu, to jest całego systemu nakazów i zakazów żywcem przeniesionych z grup psychoterapeutycznych (na przykład cudaczny zakaz używania zaimków osobowych w liczbie mnogiej).

2. Dowiedziałem się, że na ich mityngach wypowiedzi uczestników zwykle zgodne są z Preambułą AA, czyli alkoholicy dzielą się doświadczeniem, siłą i nadzieją, że mogą rozwiązać wspólny problem (a jest nim alkoholizm), i nie rozprawiają długo i namiętnie o tym, co im się niedawno wydarzyło na psychoterapii albo o problemach z przełożonymi, z niegrzecznym dzieckiem, niesprawnym akumulatorem, o pomidorach i mszycach itd.

Dokonałem wtedy kilku obliczeń, z których wyszło mi, że nasze dwugodzinne mityngi są właściwie krótsze (merytorycznie) od ich spotkań jednogodzinnych. Ups!

Drugie wyzwanie to były spikerki, a dokładnie wiadomość, że zdecydowana większość mityngów w USA rozpoczyna się spikerką. Pamiętam sprzed piętnastu lat spikerkę AA-owskiego weterana, który przyjechał do nas z dużego miasta i opowiadał o swoim życiu (głównie harcorowe historie z czasów destrukcyjnego picia) nawet dość ciekawie, przez prawie półtorej godziny, a więc domyśliłem się, że spikerka rozpoczynająca mityng musi być w tej Ameryce krótka. Z czasem okazało się, że taka właśnie jest. Pozostało tylko, na długo, wątpliwość i pytanie: po co? Po co każdy mityng miałby zaczynać się spikerką?

Od tamtych czasów minęło wiele lat. Obecnie grupa AA „Wsparcie” w Opolu posługuje się prostym, krótkim scenariuszem*, spotkania mamy bez przerwy i trwają one zwykle niewiele ponad godzinę, prawie każdy mityng rozpoczyna się kilkunastominutową spikerką. Grupa, ze zdychającej 3-4 osobowej, stała się jedną z większych w mieście… Zdawałem sobie sprawę, że każdy z tych elementów miał i ma znaczenie, ale najdłużej nie mogłem zorientować się, w jaki konkretnie sposób na popularność grupy wpływają te krótkie spikerki, z jakiego powodu są one tak ważne? Bo czułem, że są.
Pewną podpowiedzią, wskazówką były dla mnie częste odwiedziny alkoholików (płci obojga, rzecz jasna) naprawdę z daleka; jechali czasem ponad dwieście kilometrów, żeby uczestniczyć w tym właśnie mityngu. Dlaczego? Co znajdowali na „Wsparciu” takiego, czego nie mieli u siebie, na swoich grupach, często w dużych miastach? Oczywiście delikatnie podpytywałem, ale…

Wiele miesięcy uważnej obserwacji, różnych mityngów, różnych grup, kosztowało mnie odkrycie pewnej prawidłowości, powtarzającego się schematu: na pewno nie zawsze, ale jednak bardzo często, poziom mityngu, jego „jakość” wynika z pierwszej wypowiedzi. Jeżeli jest ona rzeczowa i na temat, to jest duża szansa, że kolejni alkoholicy, zabierający głos, będą się wypowiadali w podobnym duchu. Jeśli jednak pierwsza wypowiedź jest przypadkowa, chaotyczna, nie na temat, to i reszta mityngu często bywa podobna i cały mityng… „rozłazi się w szwach”**.

Teraz dopiero wszystko stało się jasne! Spiker – z założenia – jest dobrze do wypowiedzi przygotowany, choćby dlatego tylko, że znacznie wcześniej jasno określony i uzgodniony został temat jego wystąpienia (przynajmniej na „Wsparciu”). Inspirująca i wartościowa pierwsza wypowiedź (w tym przypadku spikerka) pociąga za sobą kolejne, nie gorsze. Przy okazji okazało się też, że spiker nie musi być egzotyczną postacią z bardzo daleka, sprawdziliśmy praktycznie – prawie tak samo dobrze sprawdzają się spikerzy lokalni, przyjeżdżający z sąsiedniej miejscowości albo nawet innej dzielnicy miasta.
 
Jestem przekonany, że posłanie Wspólnoty Anonimowych Alkoholików niesiemy także w trakcie naszych spotkań. Od tego, co konkretnie i w jakiej formie usłyszy podczas mityngu nowicjusz, zależy, czy do nas wróci, a to może przecież oznaczać życie. Dlatego, po głębokim przemyśleniu sprawy, zdecydowałem: jeśli grupa, z którą się utożsamiam, będzie rozważała zasadność zapraszania spikerów i związane z tym wydatki, ja będę „za”.




--
* Scenariusz grupy AA „Wsparcie” w całej okazałości można zobaczyć klikając na obrazek.
** Czasem ktoś pyta mnie podchwytliwie, czy dzielę mityngi na dobre i złe. Bywa wtedy, że proszę o sprecyzowanie, co mój rozmówca uważa za „mityng zły” i to zwykle kończy dyskusję albo też odpowiadam w sposób mniej więcej taki: Absurdalne jest założenie, że absolutnie każdy alkoholik, w absolutnie każdym momencie życia, potrzebuje absolutnie tego samego, tych samych informacji i treści. Jeżeli zgodnie ze zdrowym rozsądkiem zakładam, że w kolejnych okresach swojej pracy na Programie, trzeźwienia, osobistego rozwoju, potrzebuję różnych podpowiedzi, sugestii, doświadczeń, to w naturalny sposób jedne mityngi będą dla mnie bardziej przydatne, a inne mniej. Ot i wszystko.

wtorek, 7 października 2014

Notatki sponsora (odc. 041)

- Tu Niebo, mówi Pan Bóg, informuję cię uprzejmie, że wszystkie twoje modlitwy i prośby do mnie docierają, ale zrozum wreszcie, że czasem moja odpowiedź brzmi – NIE 
SMS tej treści dostałem kiedyś od koleżanki. Miał być zabawny, i zapewne był, ale trafił do mnie wtedy, kiedy akurat zmagałem się z wątpliwościami dotyczącymi modlitwy, medytacji, może nawet jeszcze bardziej fundamentalnymi.  Nie sądziłem wtedy, że po latach przyda się raz jeszcze…

Kolega opowiedział smutną historię alkoholika, który – mimo sporej wiedzy na temat choroby alkoholowej – sukcesywnie stacza się coraz niżej. Ktoś inny wspomniał wtedy wspólnego znajomego, któremu świadomość własnego uzależnienia, pomoc przyjaciół z AA oraz kolejne etapy degrengolady zupełnie nie pomagają opamiętać się, zatrzymać w szalonym pędzie ku zatraceniu. W naturalny sposób dyskusja dotyczyć zaczęła pytania, co jeszcze musi się stać, co jeszcze alkoholik musi stracić, żeby mógł sięgnąć po pomoc i zechciał realnie z niej skorzystać? Czemu jednym wystarcza umiarkowane dno, a inni – mimo oferowanej pomocy – umierają?

Podczas mityngów nie unikamy już aż tak bardzo (jak to miało miejsce kilkanaście lat temu) dyskusji o Sile większej niż nasza własna, o Bogu, jakkolwiek Go pojmujemy; bez oporu przyznajemy się do bezsilności i ograniczonej zdolności kierowania życiem, ale jednocześnie nadal pozostają w nas drobne ślady aroganckiego przekonania o pełnej mocy sprawczej człowieka, megalomanii, którą zapewne, w mniejszym lub większym stopniu, dotknięci są wszyscy, ale alkoholicy chyba jednak trochę bardziej.

Pamiętam słowa z Wielkiej Księgi: Powtórzmy raz jeszcze: alkoholik niekiedy nie posiada wystarczająco skutecznej obrony psychicznej przed pierwszym kieliszkiem. Oprócz bardzo rzadkich przypadków ani on sam, ani z pomocą innego człowieka, nie jest w stanie obronić się przed chęcią wypicia. Owa obrona musi nadejść od Siły Wyższej.

Być może ci nieszczęśnicy nie muszą niczego więcej wiedzieć, niczego więcej doświadczyć, niczego więcej tracić ani bardziej jeszcze cierpieć, może w przypadku niektórych ludzi Jego odpowiedź po prostu brzmi – nie…

 

 

--
Degrengolada: zupełny rozkład wartości moralnych, pot. upadek.
Megalomania: przesadne przekonanie o swojej wartości, wyższości.

środa, 1 października 2014

Notatki sponsora (odc. 040)

Po wyraźnym jeszcze drżeniu dłoni i tłustawym pocie na twarzy oceniłem, że ma nie więcej niż dwa dni abstynencji (pomyliłem się o kilkanaście godzin), a jego ostatni ciąg trwał naprawdę długo. Urywanymi zdaniami opowiadał historię, którą znam, historię każdego z nas. Poruszył mnie informacją, że zmagania te toczy od kilkunastu lat i brał udział w ośmiu terapiach odwykowych. Zapytałem, czy słyszał, że objawem obłędu jest oczekiwanie odmiennych efektów stale tych samych, niezmienionych działań, ale po pustym wzroku poznałem, że nie bardzo rozumie o co mi chodzi. Zagadnąłem wtedy o te jego terapie, czy uważa je za wartościowe, sensowne, skuteczne? Bez mrugnięcia okiem stwierdził, że pięć z nich było bardzo skutecznych, ale to on nawalił. Już bez przekonania i jak wyuczoną lekcję dodał, że zapewne nie w pełni uznał swoją bezsilność wobec alkoholu i widocznie chciał jeszcze pić. Przy okazji przypomniały mi się zajęcia (miałem wtedy ponad półtora roku abstynencji), podczas których zadałem psychoterapeutce dwa pytania:
1. Co jest istotą choroby alkoholowej? – zgodnie z moimi oczekiwaniami odpowiedziała, że bezsilność wobec alkoholu.
2. Czy po dwuletnim leczeniu alkoholik jest choćby odrobinę mniej bezsilny wobec tego alkoholu? – na to pytanie, z wyraźną złością (ciekawe dlaczego?!) odpowiedziała, że nie.
Ale mniejsza z tym, w tej chwili chodzi mi o coś innego.

W latach 1939-2014 powstał i nieustannie rozwija się ogromny przemysł, zatrudniający setki tysięcy ludzi: lekarzy, pielęgniarki, rejestratorki, terapeutów, psychologów, sprzątaczki (a tak!), wykładowców, naukowców. Uruchomione zostały różne instytuty naukowe, placówki badawcze, nowe linie produkcyjne w koncernach farmaceutycznych, szpitale, ośrodki i poradnie odwykowe. Napisano tysiące dysertacji oraz innych rozpraw naukowych, zorganizowano niezliczone szkolenia i warsztaty. I co? I – delikatnie mówiąc – gówno! Alkoholizm ma się bardzo dobrze, a nawet dynamicznie się rozwija.

Cytat z Wielkiej Księgi: My, Anonimowi Alkoholicy, znamy tysiące mężczyzn i kobiet, którzy byli w stanie równie beznadziejnym jak Bill i Bob [współzałożyciele AA]. Wielu z nich powróciło do zdrowia, dzięki temu, że rozwiązali problem alkoholizmu.

Około 75 lat temu Anonimowi Alkoholicy znaleźli rozwiązanie problemu alkoholizmu. Pewnie nie jest to rozwiązanie skuteczne w absolutnie wszystkich przypadkach, ale… Rzadko się zdarza, by doznał niepowodzenia ktoś, kto postępuje zgodnie z naszym programem (kolejny cytat z WK).

Co się dzieje? Co z nami jest nie w porządku? Tak, z nami, ludźmi, mieszkańcami i obywatelami krajów uprzemysłowionych i wysokorozwiniętych, bo w przypadku ludów pierwotnych albo jakichś wspólnot plemiennych może to wyglądać inaczej, ale nie wiem, nie znam się.  Wydaje się, że nauczyliśmy się i przyzwyczaili komplikować absolutnie wszystko, więc do prostych rozwiązań podchodzimy z uprzedzeniem i właściwie odruchowym już, choć w oczywisty sposób nabytym, brakiem zaufania. Jeżeli jeszcze w cokolwiek wierzymy i komukolwiek jeszcze ufamy, to tylko specjalistom i profesjonalistom.  Wielbimy profesjonalizm, czcimy profesjonalizm, chwalimy się nim i popisujemy. Lada moment zastąpi nam Boga.

Jedynym warunkiem zdrowienia jest zaufanie Bogu i uporządkowanie własnego życia – twierdzą w WK Anonimowi Alkoholicy, ale dla współczesnego człowieka jest to zbyt proste, a tym samym nie może być prawdziwe, nie może być skuteczne. Najstraszniejsze jest to, że każdego dnia dziesiątki, może i setki ludzi, alkoholików, woli raczej rozstać się z życiem, niż z przekonaniem, że to nie może działać.

Z moich podopiecznych, alkoholików płci obojga, którzy zrealizowali i realizują w swoim życiu Program 12 Kroków AA, nikt jeszcze nie wrócił do picia (i modlę się, żeby wynik ten nie uległ zmianie), a często byli to ludzie w naprawdę złym stanie, jeśli nie fizycznym, to psychicznym, umysłowym. Więc kiedy słyszę albo czytam, że Program AA nie działa, nie jest skuteczny, to z jednej strony odbiera mi mowę ze zdumienia, a z drugiej uczy pokory i respektu wobec potęgi alkoholizmu, wobec szaleństwa obsesji.
Jeśli uważasz, że przesadzam, to przeczytaj ten tekst raz jeszcze, od początku.

niedziela, 28 września 2014

Notatki sponsora (odc. 039)

– Trzymaj z wygranymi! – jako uczestnik mityngów i podopieczny wiele razy słyszałem to stare AA-owskie powiedzenie, ale chyba dopiero jako sponsor zrozumiałem, że może ono dotyczyć także czegoś więcej niż banalnego podziału na alkoholików pijących, to jest przegranych albo jeszcze przegrywających oraz utrzymujących abstynencję, niepijących, a więc, wydawałoby się, wygranych.

W pierwszej połowie życia wielu z nas podejrzewa (zapewne słusznie!), że nie wszystko działa jak należy. Powinno być coś więcej1.

Ponad połowę życia spędziłem w przekonaniu, że to moje właściwe życie jeszcze się nie zaczęło. Czekałem na coś, nawet nie wyobrażając sobie zbyt dokładnie, co by to miało  być, spodziewałem się czegoś… nieokreślonego2.

Prawie czterdzieści lat wdrapywałem się na drabinę swego życia, starając się zdobywać wykształcenie, coraz lepszą pracę, pieniądze, stanowiska, poważanie, władzę i inne takie, aż pewnego dnia obudziłem się na detoksie; wszystko mi się posypało, rozpadło. Straciłem dobrą pracę i kierownicze stanowisko, całkiem przyzwoite zarobki i reputację (choć tę zapewne dużo wcześniej niż mi się wydawało). Wkrótce straciłem jeszcze jedną, teraz już kiepską pracę za marne pieniądze, i nawet ja sam zacząłem sobą pogardzać, bo nijak nie potrafiłem szanować oszusta, pijaka i złodzieja. Tak, przegrałem z kretesem i na całej linii.
Przez kilka następnych lat, już bez alkoholu, starałem się odzyskiwać utracone wcześniej dobra, jednak bez świadomości, że coś istotnego przeoczyłem, że chyba nie zrozumiałem tego, co najważniejsze: tu nie chodzi o sprawne wspinanie się po drabinie, ale o drzewo! Tak! Drabinę swojego życia oparłem o niewłaściwe drzewo! Z zapałem i determinacją zająłem się znowu wspinaniem po jej szczeblach, ale jakoś nie wpadło mi do głowy, że przecież nadal stoi ona oparta, nie o rajska jabłoń, ale o dąb, którego owoce (żołędzie) jakoś dziwnie przypominają kozie bobki…

Straciłem ostatecznie syna, o ile nie stało się to wcześniej, kobietę, którą kochałem do bezgranic, zdrowie, ale chyba przede wszystkim urojone poczucie sensu. Choć zakrawa to na paradoks, okazało się, że zacząć wygrywać (zrozumienie, co właściwie wygrywać i dla kogo, też było solidnym wstrząsem) mogę chyba tylko wtedy, kiedy przegram, kiedy stracę już prawie wszystko oprócz życia, ale przecież bywały momenty, że i z nim jakoś chciałem się rozstać.

Nikt z nas nie wkracza w dojrzałość duchową z własnej woli lub w wyniku całkowicie wolnego wyboru3.

Prawdę mówiąc nadal uważam, że jest to trochę niesprawiedliwe, ale kogo obchodzi, co ja tam sobie uważam? Poza tym, jeśli ktoś obiecywał mi, że na tym najpiękniejszym ze światów sprawiedliwość będzie się działa „po mojemu”, to kłamał albo nie wiedział, co plecie…




--
1. Richard Rohr – „Spadać w górę”, s. 18.
2. Meszuge – „Przebudzenie. Droga do świadomego życia”, s.71.
3. Richard Rohr – „Spadać w górę”, s. 16.

środa, 24 września 2014

Notatki sponsora (odc. 038)

Pewnego razu zajęcia mojej grupy prowadziła terapeutka, którą wcześniej znałem tylko z widzenia; zajmowała się zwykle współuzależnionymi, a do nas, alkoholików, przysłano ją jednorazowo, na zastępstwo. Opowiedziała nam wtedy historię swojego małżeństwa, które podzieliła na trzy etapy. W pierwszym, początkowym, było cudownie, co zresztą jest dość oczywiste i naturalne. Etap drugi to był koszmar, bo mąż uzależnił się i pił destrukcyjnie przez wiele lat. Cud, że z nim wytrzymała, bo związek z czynnym alkoholikiem do łatwych ani przyjemnych nie należy na pewno. Etap trzeci rozpoczął się wtedy, kiedy on rozstał się z alkoholem i wytrzeźwiał – terapeutka powiedział, że ten trzeci okazał się znacznie lepszy od… pierwszego. I tym mnie zaskoczyła.

W pierwszych trzech-czterech latach abstynencji parę razy wracałem myślami do jej relacji, ale dziś jestem przekonany, że wtedy wyciągnąłem z niej bardzo powierzchowne wnioski, nie jest wykluczone, że w ogóle błędne. I nie chodziło o to, że nie wierzyłem w prawdziwość historii terapeutki, bo w fakty wierzyłem. Jednak uznałem wówczas, że to w sumie dość prymitywna terapeutyczna sztuczka, która miała za zadanie przekonać słuchaczy, że życie bez picia jest piękne, po prostu wzmocnić motywację pacjentów w procesie terapeutycznym.

Mijały lata, jako sponsor obserwowałem związki alkoholików, a zwłaszcza ich ewolucję. I coś zaczynało mi świtać…

Pierwsze miesiące, nawet lata związku są często bardzo szczęśliwe – jesteśmy młodzi, zdrowi, zakochani, seks jest świetny, uwielbiamy wspólnie spędzać czas, pomysłów nam nie brakuje, ufamy sobie bezgranicznie, a planów i nadziei na przyszłość mamy mnóstwo. W naturalny sposób wierzymy, jesteśmy przekonani, że to dopiero początek, że na pewno z czasem będzie nie tylko tak samo dobrze, ale wręcz coraz lepiej.
Uzależnienie, nałóg, alkoholizm – porażka, rozpacz, rozczarowanie, żal, utrata zaufania, beznadzieja, poczucie krzywdy, problemy, problemy, problemy, problemy… finansowe, emocjonalne, seksualne, towarzyskie i wszystkie inne. Czarna dziura, skraj przepaści.
Wtedy (czasem) zdarza się cud. Dzięki Bogu, jakkolwiek Go pojmujemy, Wspólnocie AA, Wielkiej Księdze, Programowi Dwunastu Kroków, sponsorowi on/ona jest trzeźwa*. To oczywiście piękne, ponad wszelką wątpliwość lepsze od piekła i codziennej destrukcji rodziny alkoholowej, ale czemu niby miałoby być lepsze od tego pierwszego okresu?

Po latach znalazłem odpowiedź i – jak to często bywa – okazała się ona banalnie prosta: świadomość. W tym pierwszym okresie bywamy szczęśliwi bezrefleksyjnie, bez zrozumienia i świadomości, jak wiele z tego, co otrzymujemy jest darem, że wcale nie należy nam się, jak psu buda. Dopiero ludzie cudem uratowani, zatrzymani i zawróceni znad samej  krawędzi czarnej dziury potrafią w pełni docenić wartość każdej chwili, każdego gestu, każdego słowa, uśmiechu, pocałunku, każdego drobiazgu. To trochę tak, jak z chlebem – tak, takim zwyczajnym, powszednim, beztrosko wyrzucanym, gdy nie jest już całkiem świeży – smakowanym zupełnie inaczej, pełniej, po latach niedostatku, może nawet głodu.


Richard Rohr „Spadać w górę”: Na końcu nie tyle odzyskujemy to, cośmy utracili, co, w tym procesie i dzięki niemu, odkrywamy w znaczący sposób nowe „ja”. Dopóki nie znajdziemy się na granicach naszego obecnego planu gry, i nie przekonamy się, że jest on niewystarczający, dopóty nie będziemy szukać ani nie znajdziemy prawdziwego źródła, głębokiej studni lub nieprzerwanie płynącego potoku. Anonimowi Alkoholicy nazywają to „Siłą wyższą”. Jezus nazywa to Obfitym Źródłem „wody żywej” na dnie studni, i mówi o tym kobiecie, która wciąż napełnia swój czerpak.



--
* Nie chodzi mi tutaj o samą abstynencję, ale o prawdziwą trzeźwość umysłową, duchową i emocjonalną, którą niektórzy alkoholicy uzyskują dzięki duchowemu przebudzeniu (doświadczeniu, przeżyciu).

piątek, 19 września 2014

Notatki sponsora (odc. 037)

Są takie pary słów, które brzmią podobnie, są podobnie zbudowane albo pochodzą z tego samego pola znaczeniowego, jednak znaczenia ich są różne. Podobieństwo formalne jest przyczyną powstawania błędów leksykalnych, na przykład mylenia znaczeń wyrazów podobnych brzmieniowo lub morfologicznie i ich niepoprawne wymienne stosowanie (adaptować i adoptować, efektywny i efektowny, przynajmniej i bynajmniej) albo neosemantyzacji to jest używania wyrazów w niewłaściwym znaczeniu (sprzeciwiam się czemuś, stawiam opór, a więc zapewne jestem… oportunistą).  Nie jest wykluczone, że już niedługo, problematyczne stanie się też słowo „uczestnictwo” i w środowisku AA trzeba je będzie specjalnie definiować.

Radio Erewań – za „komuny” w ZSRR i PRL nazwa fikcyjnego źródła nierzetelnych informacji, parodiująca metody propagandy komunistycznej. Charakterystyczne dowcipy radia Erewań zbudowane są według schematu: pytanie słuchacza – odpowiedź radia.

Przykłady:
Pytanie słuchacza: Czy jest prawda, że kompozytor Chaczaturian wygrał samochód na loterii?
Odpowiedź radia: W zasadzie tak, ale z małymi poprawkami: nie Chaczaturian a Szostakowicz; nie samochód a motocykl; nie wygrał, ale przegrał i nie na loterii ale w pokera.

Pytanie słuchacza: Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają Mercedesy?
Odpowiedź radia: W zasadzie tak, ale z małymi poprawkami: nie w Moskwie tylko w Leningradzie, nie Mercedesy tylko rowery i nie rozdają tylko kradną.


Niedawno usłyszałem, że alkoholikowi nie wolno przerwać wypowiedzi podczas mityngu, choćby mówił nie na temat, bo zgodnie z Czwartą Koncepcją, zwaną „prawem do uczestnictwa”, każdy ma prawo czynnie uczestniczyć w mityngu (wypowiadać się) i nie ma tam warunku mówienia na temat. Wypowiadając to przekonanie dodał też chełpliwie, że on „robi” ze sponsorem Koncepcje, więc się na tych sprawach zna. No, tak…

Metoda nachalnego i agresywnego sponsorowania podzieliła grupy AA w Polsce na „programowe” i „staropolskie” (słyszałem też określenie „betonowe”, ale uważam je za obraźliwe) i teraz wszyscy musimy ciężko pracować, by niwelować różnice, leczyć urazy, burzyć granice, które między nami wyrosły. Bo przy mityngowych stołach jest miejsca dla każdego, kto chce przestać pić – to jest jedyny warunek.
Jeszcze z tym problemem nie uporaliśmy się w pełni (ani nawet w połowie), a już pojawia się kolejny, polegający na próbach podporzadkowania sobie grupy przez różnych… hm… nie będę się wyrażał, twierdzących, że znają Koncepcje i rzekomo w imię zgodności z tymi Koncepcjami domagających się, żeby grupa… żądających, żeby inni…  wzywających do… itd. Gdyby jeszcze faktycznie Koncepcje znali, prawie wszystko byłoby w porządku; kogoś z większym doświadczeniem zawsze warto jest słuchać. Czemu „prawie”? Bo decyzje w grupie podejmuje jej sumienie, a nie jeden alkoholik, któremu wydaje się, że zna Koncepcje i może nimi grupę terroryzować. Grupie wolno wypiąć się na Koncepcje albo Tradycje dokładnie tak samo, jak na „Poradnik dla służb AA”, choć oczywiście nie musi to być dobry pomysł – zwracam tylko uwagę na to, że wolno, nie jest to zakazane, zresztą… przez kogo niby miałoby być zakazane albo zabronione?

Czwarta Koncepcja dotyczy szczególnej relacji, związku zachodzącego we Wspólnocie AA między władzą, a odpowiedzialnością, a nie prawa do wypowiedzi na mityngach na dowolny temat. W swoim podręczniku na temat Dwunastu Koncepcji Bill W. pisał: Przestrzeganie zasady „Uczestnictwa” w strukturze naszych służb jest, dla tych z nas, którzy rozumieją już jej zastosowanie i płynące z niej korzyści, kwestią najwyższej wagi dla naszej przyszłości. […] „Prawo do Uczestnictwa” jest zatem środkiem korygującym najwyższą władzę, zmniejsza bowiem możliwość jej nadużywania lub nadmiernego radykalizmu.

Czy istnieje jakaś ochrona przed próbami podporzadkowania sobie grupy, manipulacją, straszeniem i terroryzowaniem Koncepcjami? Do głowy przychodzi mi właściwie tylko jedna – trzeba samemu poznać Dwanaście Koncepcji dla służb AA. Choćby z podręcznika Billa, który wspomniałem wyżej. W końcu to on je wymyślił i opracował, więc i on powinien najlepiej wiedzieć, czego dotyczą. Jeśli dobrze poszukać, podręcznik ten można znaleźć w internecie. Odnoszę wrażenie, że niektórzy pracujący na Koncepcjach ze sponsorem, nigdy tego podręcznika nie czytali, a swoje zrozumienie, na przykład Koncepcji Czwartej opierają na własnej (sponsora), dość swobodnej zresztą interpretacji słowa „uczestnictwo”. 

Sugestia: jeżeli ktoś mówi ci o którejś z Koncepcji albo Gwarancji, to sprawdź, czy to co mówi, zawarte jest w podręczniku Billa W. Jeśli tak, to słuchaj bardzo uważnie, bo będzie pewnie szansa czegoś wartościowego dowiedzieć się i nauczyć. Jeśli jednak usłyszysz treści zupełnie inne…


Do radia Erewań.
Pytanie słuchacza: Czy jest prawdą, że zgodnie z IV Koncepcją, każdy może mówić na mityngu nie na temat?

Odpowiedź radia: W zasadzie tak, ale z małymi poprawkami: być może tak będzie kiedyś, kiedy IV Koncepcja będzie dotyczyła gadania, a nie proporcjonalnego uczestnictwa we władzy i odpowiedzialności, i kiedy nie będzie już dotyczyła służb (jak sama ich nazwa wskazuje), ale wszystkich uczestników mityngu.