środa, 17 grudnia 2008

Wkraczanie w dojrzałość?

Zbliża się XXXV rocznica powstania w Polsce Wspólnoty AA. Jednak czy faktycznie jest to trzydziesta piąta rocznica? Od kiedy to liczyć? Od pierwszego mityngu? A czy pierwszy mityng rzeczywiście był mityngiem AA? Wystrzegając się jakichkolwiek ocen tego stanu rzeczy, faktem jest, że Wspólnotę AA w Polsce założyli psychiatrzy i terapeuci. Byli założycielami grup, które osobiście prowadzili. Po pewnym czasie już tylko czynnie uczestniczyli w mityngach… AA (?), następnie przeszli na pozycje obserwatorów, by wreszcie definitywnie opuścić grupy. Ale czy rzeczywiście można dziś dokładnie określić, kiedy to było? Bo chyba dopiero od tego momentu można mówić o prawdziwej Wspólnocie AA w Polsce.


Czy AA w Polsce wkraczają w dojrzałość?

Te trudne początki pojawiają się czasem we wspomnieniach weteranów. Przeróżne obstrukcje czynione nam przez ówczesne władze, zakaz rozpowszechniania Programu 12 Kroków ze względu na pojawiające się w nim słowo „Bóg”, samodzielnie dokonywane tłumaczenia, konsultowane później z psychologiem…
Wielu ludzi wpakowało kiedyś naprawdę dużo wysiłku, zaangażowania, determinacji i dobrej woli, żeby Wspólnota AA mogła w Polsce powstać. To ciekawa i niezwykle pouczająca historia, ale… to jednak już tylko historia. Owszem, nie należy jej zapominać, ale nie można też żyć nią na co dzień, a zwłaszcza upierać się, że obecnie wszystko ma być dokładnie tak, jak kiedyś.
Oznaką dojrzałości na pewno nie jest uporczywe trwanie w dzieciństwie. Błędy wieku dziecięcego są oczywiste, zrozumiałe i pewnie nawet potrzebne w prawidłowym rozwoju, ale nie można popełniać ich w nieskończoność.
 
W czasach, w których w Polsce prawie nikt nie znał żadnego języka obcego, kilku zapaleńców wykonało kawał dobrej roboty starając się przetłumaczyć (z języka angielskiego, ale często także z niemieckiego) i udostępnić innym potrzebującym podstawowe materiały AA-owskie. Ale tamte czasy minęły… Dziś wielu członków Wspólnoty AA biegle włada angielskim i pewnie między innymi dlatego coraz częściej zwracają uwagę na najrozmaitsze błędy i przekłamania w tłumaczeniach dokonywanych w tamtych, trudnych czasach. 
 
Dzień 10 czerwca 1935 roku nie był niestety pierwszym dniem nieprzerwanej trzeźwości doktora Boba (tego dnia doktor Bob pił alkohol), jak to słyszałem z tysiąc razy na rozmaitych mityngach.
W Kroku VIII, dzięki usunięciu jednego „all” (wszyscy), zmieniony został w sposób istotny sens: po polsku alkoholicy mają zadośćuczynić wszystkim ze swojej listy, a nie wszystkim, których skrzywdzili przez całe życie – a to, w wielu wypadkach, może stanowić dość istotną różnicę.
Kontrowersyjne tłumaczenie słowa „sanity”, dzięki któremu ustawicznie wybuchają dyskusje na temat możliwości wyzdrowienia z alkoholizmu.
 
Nie jest jednak moim celem czy zadaniem wyliczanie tutaj błędów w tłumaczeniach lub innych, bo przecież faktem jest też niestety, że na mityngach AA oraz między sobą, porozumiewamy się często jakimś udziwnionym językiem na wpół terapeutycznym, w którym prym wiedzie „trzeźwienie” jako dość niesprecyzowany proces, który z założenia nigdy się nie kończy, bo nie może i nie powinien. 
 
W artykule pochodzącym z Raportu Światowego Mityngu Służb AA w NJ w 2004 r., opublikowanym w biuletynie „Mityng” nr 2/2008, znaleźć można stwierdzenie: „Nasze przykre doświadczenie pokazuje, że ignorancja zabija AA”.  Ano właśnie… 
 
Oczywiście mogę się mylić, ale wydaje mi się, że trzydzieści kilka lat dojrzewania, to dość długo i może wystarczy? I marzy mi się z okazji najbliżej rocznicy, poza milionem życzeń i „misiaczków” nowe, poprawne tłumaczenie Kroków i Tradycji, Wielkiej Księgi i innych, bo entuzjazm i dobra wola są na pewno niezwykle ważne i cenne, ale jednak nie zastąpią rzetelnej wiedzy. A przynajmniej nie mogą jej zastępować w nieskończoność…





Dużo więcej w moich książkach


poniedziałek, 15 grudnia 2008

AA – analiza krytyczna

Syn coś tam przeskrobał, nakłamał lub nazmyślał, no i ojciec wziął go na poważną, „męską” rozmowę. Długo przekonywał, że uczciwość i prawdomówność są podstawą dobrych kontaktów i więzi z innymi ludźmi. Padały ważkie argumenty religijne, ale i takie zwykłe, wypływające z życiowej mądrości ojca. Chłopiec, początkowo wystraszony (może będzie lanie?) powoli wciąga się w rozmowę, o coś dopytuje, coś komentuje. Ojciec jest bardzo zadowolony z bliskiego kontaktu i porozumienia z synem, widać, że jego mądre argumenty znajdują posłuch i zrozumienie… W tym momencie dzwoni telefon. Syn biegnie do przedpokoju, podnosi słuchawkę, chwilę słucha, następnie kładzie ją na stoliku, wraca do ojca i…
– Tato, wujek Jurek do ciebie.
– Och, nie! – jęczy ojciec scenicznym szeptem – nie teraz, kiedy wreszcie tak dobrze nam się rozmawia – i błyskawicznie, „po męsku”, podejmuje decyzję – powiedz mu, że mnie nie ma.

AA – analiza krytyczna czyli… co mi się nie podoba we Wspólnocie

Niestety, czasem Wspólnotę AA w Polsce „widzę” właśnie tak, jak ojca z powyższej anegdoty. I nie jest to dla mnie, jako AA-owca, doświadczenie przyjemne. Hipokryzja, obłuda, zakłamanie – czy coś może być większym przeciwieństwem trzeźwości?
 
Połowa grudnia. Na mityng koleżanka ściągnęła znajomego. Przy jej pomocy zrozumiał, że ma problem z alkoholem i dojrzał do tego, by poprosić o pomoc. Mężczyzna ma około trzydziestki i w tej chwili nie pije od trzech tygodni, nie jest więc „wczorajszy” czy otępiały po wielodniowym ciągu. Obserwowałem go z ciekawością, tym bardziej, że koleżanka trochę mi o nim opowiadała.
 
Zenek (takie samo dobre imię, jak każde inne, prawda?) słuchał bardzo uważnie słów prowadzącego i jednocześnie starał się dyskretnie i ze zrozumiałą ciekawością rozglądać dookoła. Kiedy czytana była Preambuła, a zwłaszcza fragment „Wspólnota AA nie jest związana z żadną sektą, wyznaniem…”, jego wzrok błądził po świętych obrazach na ścianach, by wreszcie utkwić w krucyfiksie stojącym obok mityngowej świeczki. Zenek z wyraźną ulgą słuchał III Tradycji, oraz słów, z których wyraźnie wynikało, że przynależność do AA to jego osobista sprawa i że tylko od niego zależy, czy będzie we Wspólnocie. Zamarł jednak jak rażony gromem, kiedy chwilę później prowadzący, któremu widocznie ktoś udzielił takich uprawnień, przystąpił energicznie do procedury przyjmowania nowicjuszy. Bardzo szybko stało się dla Zenka jasne, że jeśli odpowie niewłaściwie na któreś z dwóch pytań, to prezes tego zgromadzenia każe mu opuścić salę, a więc Wspólnota AA odmówi mu pomocy. Zawahał się, zastanawiał przez chwilę i… na szczęście odpowiedział poprawnie i pozwolono mu zostać, a nawet przyjęto w poczet członków. 
 
Zenek na szczęście nie zwrócił uwagi na fakt, że tematem mityngu nie był Program AA, lecz jakiś tekst z książeczki wydanej przez Duszpasterstwo Trzeźwości, a więc wszystko toczyło się w miarę gładko, aż do momentu, w którym przed przerwą grupa zaczęła omawiać sprawy organizacyjne. Znowu obserwowałem, ze sporym niepokojem, kompletny brak zrozumienia w oczach Zenka, kiedy wybuchła burzliwa dyskusja na temat mityngu opłatkowego. Chodziło o to, ile grupa ma przeznaczyć na to pieniędzy z kapelusza (stanęło na 150 złotych) i czy mityng ma się zaczynać, czy może kończyć Mszą Świętą. I czy zaprosić tylko proboszcza, czy może wszystkich księży z parafii. Oczywiście, na tą okoliczność, zamknięty normalnie mityng, miał być zamieniony na otwarty.
 
Bomba wybuchła w ostatnim momencie przed przerwą. Skarbnik czytał stan kasy, podał też, że grupa, jak co miesiąc, zapłaciła właścicielowi lokalu czynsz za salę w wysokości 20,00 złotych. Kiedy jeszcze prowadzący wyraził zadowolenie z faktu, ze grupa jest samowystarczalna i nie przyjmuje dotacji z zewnątrz – Zenek nie wytrzymał. Jako, że był to jego pierwszy mityng, udzielono mu łaskawie prawa do zadawania pytań, a on najwyraźniej postanowił z tego prawa skorzystać.
– Macie trzy mityngi w tygodniu, po dwie godziny?
– Tak. Czasem nawet trochę dłużej, jak się przeciągnie.
– Macie dostęp do kuchenki i łazienki? Korzystacie bez ograniczeń z wody i energii elektrycznej?
– No, tak… Ale o co ci chodzi?
– W kuchence wiszą szafki, w których macie czajniki elektryczne, naczynia, kawę, herbatę?
– Oczywiście!
– Tu w sali też macie swoje szafki, a na ścianach pozwolono wam powiesić swoje materiały?
– Tak. I co z tego?
– I nawet dostaliście kilka par kluczy do tych pomieszczeń?
– Tak, dostaliśmy. Ksiądz ma do nas zaufanie. 
– I chcecie mnie przekonać, że 20,00 złotych miesięcznie za to wszystko jest normalną, rynkową ceną najmu?! 
 
Kilka osób potaknęło odruchowo, ale prowadzący zorientował się chyba, że twierdząca odpowiedź na ostatnie pytanie Zenka byłaby już jawnym absurdem, więc posłużył się ostatnim argumentem, jaki przyszedł mu do głowy – ale ksiądz nie chce więcej! – stwierdził, chyba jednak nie całkiem pewien swoich racji. Zenek pokręcił głową z niedowierzaniem – A co ma do tego ksiądz? On może robić, co mu się żywnie podoba, ale to wy czytaliście mi przed chwilą, że AA nie może przyjmować dotacji z zewnątrz. Czy nie zdajecie sobie sprawy, że przecież sam prąd i woda kosztują więcej niż te 20,00 złotych… ten ksiądz was po prostu utrzymuje!  
Prowadzący szybciutko ogłosił przerwę.
 
Zenkiem zajęło się dwóch weteranów. Słyszałem, jak radzili mu, żeby przyniósł na mityng AA ciało, a potem głowa przyjdzie sama. No i żeby „zaliczył” 90 mityngów w 90 dni. Koleżanka wołała mnie nawet, żebym pomógł w tej rozmowie, może jakoś ratował sytuację, przekonywał Zenka, który wątpliwości i pytań miał zdaje się o wiele więcej. Nie podszedłem. Stchórzyłem. Bo i co ja miałem mu do powiedzenia? Że moja grupa na każdym mityngu czyta Preambułę AA, czyta Tradycje (stanowiące fundament prawidłowego funkcjonowania każdej grupy), a następnie płaci czynsz za salę w wysokości 10,00 złotych miesięcznie? Przecież to jest fakt.
 
Wydaje mi się, a nawet jestem pewien, że w Polsce zdecydowana większość mityngów AA odbywa się w pomieszczeniach należących do Kościoła Katolickiego. Jeśli we wszystkich tych przypadkach koszty wynajęcia sali (zwykle z jakimiś przyległościami) stanowią 3-20% realnej ceny rynkowej, to niestety, ale faktem jest i to, że Wspólnota AA w Polsce „siedzi w kieszeni” właścicieli obiektów i jest przez nich dotowana i utrzymywana.
 
Chwała ludziom dobrej woli, w urzędzie, w kościele, w instytucji, w firmie, którzy chcą i mogą wesprzeć naszą Wspólnotę. Ich gest jest zauważany i doceniany. Ale we Wspólnocie Anonimowych Alkoholików – podobno – pierwszeństwo mają zasady, a jedna z nich mówi, że nie przyjmujemy dotacji z zewnątrz.
 
Nie sądzę, żeby w tej materii możliwa była „od zaraz” jakaś nagła i drastyczna zmiana, ale na początek może nawet nie to jest najważniejsze. Chciałbym tylko, żebyśmy we Wspólnocie AA przestali samych siebie nawzajem oszukiwać. Żebyśmy zrezygnowali z zakłamania, obłudy i hipokryzji.
 
Jeśli ktoś finansuje nam lokal, bo my „dla picu” płacimy jakąś śmieszną, symboliczną kwotę, to nie jesteśmy samowystarczalni i od właściciela obiektu przyjmujemy dotację. Wygłaszanie na mityngach otwartych jakichś bombastycznych deklaracji o samowystarczalności i próśb o to, by do kapelusza nie wrzucali nic nieuzależnieni, niczego tu nie zmienia, a pomaga nam jedynie nadal bujać w krainie iluzji. Zwłaszcza, że przecież anonimowy datek sympatyczki Wspólnoty AA, Al-anonki, dotacją absolutnie nie jest, natomiast fundowanie grupie AA całymi latami lokalu to i owszem, jak najbardziej. 
 
Czy jest coś złego w rozmaitych klubach abstynenckich, stowarzyszeniach, grupach wsparcia i innych samopomocowych? Czy są one czymś gorszym od Wspólnoty AA? Oczywiście nie! Jeśli więc chcemy, żeby ktoś finansował nam lokal lub udzielał na działalność innych jakichś dotacji, jeżeli chcemy organizować sobie spotkania o charakterze religijnym (choćby na przykład opłatkowe), jeśli chcemy wprowadzić specjalną procedurę, a nawet ceremoniał związany z przyjmowaniem nowych członków, jeśli na swoich spotkaniach chcemy czytać Biblię, Koran, Torę czy „Kubusia Puchatka”, to załóżmy sobie taką grupę! Możemy zdziałać naprawdę wiele dobrego dla siebie i innych, ale…
 
… ale z jednego prostego powodu nie będzie to jednak grupa AA: my w AA przestrzegamy zasad AA.




Dużo więcej w moich książkach


sobota, 18 października 2008

Woźniaków jesień 2008

Jednoosobowy pokoik urządzony skromniutko, jak klasztorna cela – tapczan, szafka, jedno krzesło. W tym miejscu zresztą nie powinno to dziwić. Były do wyboru także sypialnie dwu lub trzyosobowe, ale ja chciałem właśnie tak, o to mi chodziło. Kiedy kończy się burza mózgów podczas zajęć grupowych, mogę się tu schować, zostać, choćby przez chwilę, z własnymi myślami, wnioskami, wątpliwościami. Nikt i nic mnie nie rozprasza, niczego nie zagubię w gwarze wesołego towarzystwa.

Powrót do Kroków X-XII w Woźniakowie, jesienią 2008

Tym razem przedmiotem naszych rozważań jest Program Dwunastu Kroków. Po pierwszych dziewięciu prześlizgujemy się szybko i sprawnie – z założenia miały być tylko przypomnieniem, a cały ciężar tego spotkania, maksimum czasu i uwagi, postanowiliśmy przenieść i poświęcić problematyce Kroków X-XII. I tak się stało i udało.
 
Dwa lata temu „robiłem” już Kroki X-XII w Strzyżynie i pewnie dlatego nie oczekiwałem specjalnie po tegorocznym Woźniakowie jakichś spektakularnych odkryć czy powalających swoją wagą przeżyć. Tym razem chciałem po prostu porozmawiać na temat Programu. W końcu tkwi w błędzie tylko ten, kto własnych przekonań nie konfrontuje systematycznie ze spostrzeżeniami innych ludzi. 
 
Przemyślenia i wnioski, z którymi wracałem, choć pozornie bezładne, może nawet chaotyczne, dla mnie stanowią logiczną i spójną całość. Tym niemniej, w trosce o czytelność tekstu, postaram się jakoś je ponumerować. Poza tym mój sponsor zmusza mnie ostatnio do odnajdowania samej istoty rzeczy i trenowania umiejętności zawierania jej w kilku czy kilkunastu zdaniach.
 
1. Od zawsze zdawałem sobie sprawę, że Program Dwunastu Kroków nie jest programem religijnym. Zauważam jednak, że czasem mam ciągotki (i chyba nie tylko ja) do traktowania go jako program magiczny. W magii, jak wiadomo, wystarczy wymówić zaklęcie, jakieś hokus-pokus lub abrakadabra i stoliczek sam się nakrywa, zmienia się rzeczywistość i – może przede wszystkim – my sami. Pewnie tego właśnie dotyczą słowa: „Sądziliśmy, że potrafimy znaleźć łatwiejszą, łagodniejszą drogę”.
Program jest sugestią i propozycją jednak w swojej skondensowanej formie nie zawiera instrukcji, która wyjaśniałaby jednoznacznie, jak to zrobić, i tu właśnie jest szczelina, przez którą wkradają mi się ciągotki magiczne. W książce „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” napisano: „Zrozumienie jest kluczem do właściwych zasad i postaw, a właściwe postępowanie jest kluczem do dobrego życia…”.
Program Wspólnoty AA jest programem duchowym, a nie religijnym czy magicznym! A zrozumienie, o co tu chodzi, jak zrobić, czego się ode mnie oczekuje itp., jest równie ważne jak wiara w skuteczność programu.
 
2. Podobno alkoholicy są niedojrzali. W moim przypadku jest to niewątpliwie prawdą. Może to wstyd się przyznać, ale już kilka razy złapałem się na tym, że po czterdziestce próbowałem się bawić w tropiciela śladów. Dotyczy to rzecz jasna poznawania woli Boga z Kroku XI.
Już raz, dawno temu, oberwałem po łapach, bo czyjąś śmierć uznałem za specjalny znak dla siebie. Usłyszałem wtedy, że Bóg nie morduje jednych, by dawać znaki innym, a ja, jako chrześcijanin i człowiek podobno dorosły, mam przestać bawić się w Sokole Oko, mam dać sobie spokój z tropieniem i magiczną interpretacją jakichś tajemniczych znaków, i woli Boga szukać raczej w Dekalogu. Tam przynajmniej jest mniejsze niebezpieczeństwo, że za ukrytą w znakach wolę Boga wezmę po prostu jakieś tam swoje własne projekcje, imaginacje czy skryte pragnienia. Warto też żebym pamiętał, że wiara to decyzje, wybory i działanie, a nie uczucia, emocje i egzaltacje.
 
3. Fakt, że Kroki I-IX AA dotyczą uporządkowania relacji z Siłą Wyższą i rozliczenia się z przeszłością, podczas gdy X-XII odnoszą się do teraźniejszości, chwili bieżącej i przyszłości, wydaje się oczywisty. Najdłużej jednak nie mogłem uchwycić związku między Krokami X i XI. Widać komplikator w mojej głowie utrudniał mi dostrzeganie rzeczy stosunkowo prostej: jeśli Krok X jest korektą zachowań, to Krok XI stanowi niewątpliwie okazję do korekty intencji.
Być może, dla kogoś, kto pomocy potrzebował i ją otrzymał, jest to obojętne, ale dla mnie, alkoholika – nie, bo potrafię zamanipulować i zafałszować dokładnie wszystko. Dlatego nie tyle może chcę, co muszę nieustannie sprawdzać, czy pomagam z miłości bliźniego i w myśl XII Kroku, czy po prostu po to, żeby poczuć się lepszym, popisać się, zrobić wrażenie na atrakcyjnej koleżance z mityngów. Czy jest coś złego w byciu lepszym? Pozornie nie, wprost przeciwnie. Problem tylko w tym, czy chcę być lepszym (prowadzącym mityng, mandatariuszem, itd.) dla innych czy… od innych.
 
Z Woźniakowa wyjeżdżałem z jednym postanowieniem: będę się starał mówić cicho i spokojnie, bo krzyk to czasem oznaka słabości, ale zawsze napaść, agresja i gwałt na rozmówcy. Wracałem też z pewną wątpliwością, tematem do przemyślenia, który związany jest z powtarzanym często w naszym środowisku powiedzonkiem: „dzielimy się doświadczeniem, a nie wiedzą”. Czy więcej sensu ma postawienie przed głodnymi gośćmi zupy, czy może zamiast niej, uraczenie ich opowieścią o palcu skaleczonym podczas obierania marchwi, o przypalonym garnku, o nadmiarze soli? Czy nie jest tak, że wiedza wynika z przeżyć i osobistego doświadczenia?
 
Muszę nad tym wszystkim pomyśleć, rozważyć, bo… tu kłania się kolejna stara prawda: „obłędem jest oczekiwanie odmiennych efektów przy niezmienionym działaniu”.




Dużo więcej w moich książkach


środa, 17 września 2008

Dlaczego ja?

Kiedyś, na początku swojego zdrowienia usłyszałem od jednego z terapeutów, że stosunek alkoholików niepijących do pijących to około 1,5%. To oznacza piętnastu na tysiąc. Nie wiem, czy jest to prawda, ale takie dane wydają mi się, zwłaszcza w Polsce, możliwe i prawdopodobne. Wtedy właśnie zacząłem sobie - i nie tylko sobie - zadawać pytania: dlaczego ja? I, rzecz jasna, szukać na nie odpowiedzi…

O potrzebie przeżycia duchowego…

Pierwsze „dlaczego ja?” dotyczyło samego faktu uzależnienia. Dlaczego mnie to spotkało? I za co? Etap ten na szczęście nie trwał zbyt długo, a skończył się w momencie, w którym usłyszałem jak moja koleżanka na mityngu sama sobie odpowiada na pytanie „dlaczego ja?” słowami: „a dlaczego nie?”. No, tak… Kimże ja jestem, żeby uważać, że alkoholizm zarezerwowany powinien być tylko dla innych, a mnie, MNIE!, on dotknąć nie może i nie powinien – bo i za co? Koszmarny egocentryzm…

Biegły tygodnie i miesiące. W trakcie i po drugiej terapii (tym razem stacjonarnej) okazało się, że jakoś jestem w stanie utrzymywać abstynencję, ale wokół mnie dziesiątki alkoholików płci obojga wracało do picia. Kilka razy słyszałem też od terapeutów, że stosunkowo szybko przestali odgadywać na starcie szanse na wyzdrowienie tego czy innego pacjenta, bo w praktyce okazywało się, że zwykle przeczucia ich mylą: ludzie, którzy rokowali duże nadzieje na przyszłość, zapijali w dwie godziny po opuszczeniu ośrodka, a tacy, za których nikt by nie dał pięć groszy, trzeźwieją później skutecznie latami.
Wróciło pytanie „dlaczego ja?”, ale teraz w zupełnie innym kontekście.

Mimo iż moje życie określiłbym jako ciąg złych wyborów i błędnych decyzji, nigdy nie byłem jednak tak zarozumiały, ani aż tak głupi, żeby uważać się za jednostkę najbardziej wartą ocalenia z piekła uzależnienia, za kogoś szczególnego, wyjątkowo dobrego, mądrego, czy coś w tym stylu. Dlaczego ja? Oczywiście mogłem sprawę załatwić krótko, uznając to za przypadek, ale takie rozwiązanie jakoś mnie nie przekonywało i nie zadowalało. Zacząłem jeszcze uważniej niż dotąd grzebać we własnej przeszłości, przypominać sobie pierwszą terapię przerwaną zapiciami, a także tą drugą, najwyraźniej bardziej udaną. Słuchałem też uważnie wypowiedzi na mityngach, próbując z morza słów i zdarzeń wyłowić to coś, co może… nie, nie gwarantować, ale w istotny sposób pomóc w uzyskaniu trwałej abstynencji.
Czym się różniła moja pierwsza terapia od drugiej, poza tym, że jedna była ambulatoryjna a druga stacjonarna? Właściwie niczym. Odstęp pomiędzy nimi wynosił w moim przypadku kilkanaście dni, co więc się miało zmienić? Pisałem te same zadania, ściągając je zresztą często z własnych materiałów. To nie o to chodziło. Na pewno nie o formę czy tempo zajęć – tego instynktownie byłem pewien.
W tamtych czasach (około 10 lat temu) było bardzo wskazane, żeby alkoholicy wracający po zapiciu mówili o tym zdarzeniu: „chciałem jeszcze spróbować picia kontrolowanego”, „widocznie nie uznałem w pełni własnej bezsilności”, a najlepiej, i taka wersja była najwyżej chyba oceniana przez terapeutów: „widocznie chciałem jeszcze pić”.
O swoich zapiciach w trakcie pierwszej terapii też mówiłem, że „widocznie chciałem jeszcze się napić”. Mówiłem to bez przekonania i dla świętego spokoju, ale to nie była prawda – ja już nie chciałem pić. Dlaczego w takim razie się nie udawało? Może dlatego, że nie byłem gotów na tak daleko idące zmiany, jakich wymagała abstynencja? W każdym razie nie dlatego, że chciałem jeszcze pić, bo nie chciałem.

Dlaczego teraz ja nie piję, a Andrzej zapił się na śmierć? Przecież tak dobrze mu szło! Dlaczego do picia wrócił Adam, dlaczego Waldek, dlaczego Marian, dlaczego Małgosia…
Zacząłem szukać we własnych przeżyciach, a także w zasłyszanych opowieściach dotyczących okresu przełomowego w życiu alkoholika, czegoś wyjątkowego, szczególnego, jakichś punktów wspólnych.
U siebie znalazłem takie dwa wydarzenia. Miały miejsce w odstępie kilku dni, w zamkniętym ośrodku odwykowym, w pałacyku w Woskowicach Małych. I to było chyba właśnie TO.
Gdy zaczynały się zajęcia okazało się, że nie ma jednego z członków naszej grupy. Nie znałem go, nie był moim kolegą, nie pamiętam nawet jego imienia. Nikt nie wiedział, co się stało, czemu go tu z nami nie ma. Oczami wyobraźni zobaczyłem go wtedy, jak stoi w toalecie z żyletką w ręce, gotów podciąć sobie żyły. Natychmiast zadeklarowałem się, że po niego pójdę. 
Nie sądzę, żebym wtedy mógł rościć sobie pretensje do jakichś szczególnych i wyjątkowych uczuć wyższych, altruizmu czy czegoś podobnego. Pewnie chciałem tylko zasłużyć na pochwałę i brawa, jako ktoś, kto uratował kolegę od samobójczej śmierci. Zresztą, już nie pamiętam… Terapeuta się zgodził, więc pobiegłem do pałacyku (zajęcia mieliśmy w innym budynku), gdzie były nasze sypialnie i toaleta, którą widziałem w wyobraźni. W sypialni go nie było, czego się zresztą spodziewałem. Stanąłem przez drzwiami łazienki i… zacząłem się bać. Strach był wręcz paraliżujący. A co będzie, jeśli mu całkiem „odbiło”? Jeśli rzuci się na mnie z żyletką i porani lub zabije?

Wizja oklaskiwanego bohatera przestała istnieć w ułamku sekundy. Bałem się. Bardzo się bałem, ale wszedłem do tej łazienki. I on tam był. Nie miał żyletki. Stał w szeroko otwartym oknie i palił papierosa. „Chodź na zajęcia” – wykrztusiłem najspokojniej jak tylko potrafiłem. Bez słowa wyrzucił papierosa i poszliśmy.
Dalej zajęcia potoczyły się normalnym trybem.
Nie było wiwatów, słów uznania i podziwu, bo też i nie było żadnych ku temu podstaw. Tylko ja się jakoś inaczej czułem. Bez względu na początkowe motywy, byłem gotów zrobić coś dla kogoś. Więcej, byłem gotów przełamać własny strach, nie uciekłem, nie wycofałem się. A przecież wystarczyło powiedzieć, że go nie znalazłem, teren ośrodka jest dość duży, to było prawdopodobne i realne.
Nie, nie uratowałem mu życia, ale możliwe jest, że zapobiegłem jego dezercji z ośrodka. Wreszcie ktoś, w jakimś tam sensie, był ważniejszy ode mnie. Tylko tyle…

Kilka dni później na nasze zajęcia grupowe (prowadził je W. terapeuta i alkoholik) przyszła na kontrolę szefowa terapeutów, M. I wtedy się zaczęło… Zajęcia toczyły się mniej więcej normalnie. Ktoś czytał pracę, inni się na jej temat wypowiadali, na końcu jak zwykle W. robił podsumowanie całości. Tylko, że teraz, po tym podsumowaniu, zabierała jeszcze głos M. i okazywało się, że ma do dodania bardzo dużo. Demaskowała w swoich wystąpieniach wiele elementów, które jakimś sposobem umknęły zarówno naszej uwadze, jak i W. Blady strach padł na grupę.

Kolejnego dnia wizytacji był ciąg dalszy i oberwało się i mnie. Przeczytałem jakąś tam pracę, zebrałem pochwały od członków grupy, W. też wydawał się być zadowolony, za to M. wylała mi na głowę wiadro lodowatej wody. Stwierdziła że świetnie manipuluję terapeutycznymi słowami kluczowymi (oczywista pozostałość po poprzedniej terapii), ale faktycznie jestem jak dotąd „odporny” na jakiekolwiek zmiany.
Zamiast trzymać się od niej z daleka, zrobiłem coś dziwacznego – w czasie przerwy poszedłem do niej i poprosiłem o spotkanie, sugerując nawet, że widziałbym ją jako swoją terapeutkę indywidualną. Z tym terapeutą (także alkoholikiem), którego mi do tej roli przydzielono, jakoś zupełnie nie potrafiłem się porozumieć. Wyraźnie nie nadawaliśmy na tych samych falach.

M. zgodziła się na spotkanie. Odbyło się tego samego dnia po zajęciach i trwało może ze 20-25 minut. Dowiedziałem się wtedy, że porzuciłem swojego syna (to „porzucenie” jeszcze mi w uszach dźwięczy) i że jest możliwe, że moja miłość do niego przestała istnieć wypłukana doszczętnie przez alkohol.
Dusiłem się od ledwie powstrzymywanych łez, nic nie potrafiłem powiedzieć. Zresztą, co niby miałbym do powiedzenia, w tej sytuacji… Żadnych dalszych spotkań z M. nie było. Wystarczyło to jedno.

Nie przepadam za określeniem „przebudzenie duchowe”, jestem w jego używaniu ostrożny, kojarzy mi się z jakimiś spektakularnymi zjawiskami typu „światło i dźwięk”, i może dlatego wyjątkowo daleki jestem od nazywania przebudzeniem tego, co mi się wydarzyło. Jeśli szukam porównań, to przychodzą mi na myśl masywne drzwi – powstała w nich mikroskopijna szparka, przez którą zaczęła sączyć się strużka światła. Do pełnego otwarcia tych drzwi było nadal jeszcze bardzo daleko, ale najważniejsze, że już drgnęły. Reszta, jak z pękającą tamą, była już tylko kwestią czasu. I moich starań. I pomocy udzielanej bezinteresownie przez innych ludzi. I Programu AA, ale o tym długo można by opowiadać…
W naszym środowisku (zdrowiejących alkoholików) bardzo popularne jest słowo „zobaczyłem”. Z tym, że nasze specyficznie rozumiane „zobaczenie” nie dotyczy filmu czy pejzażu, ale zwykle kawałka własnej niezafałszowanej wreszcie przeszłości lub prawdziwych intencji działania lub zachowania.
Podczas tych dwóch wydarzeń, które opisałem (nie jest wykluczone, że wystarczyłoby tylko drugie), ja nie tyle „zobaczyłem” kawałki swojego życia, bo te „widziałem” przecież już wcześniej podczas zajęć terapeutycznych, co je poczułem. Tak, poczułem kawałek swojej przeszłości i przeżyłem go jak gdyby raz jeszcze. Tylko że tym razem – emocjonalnie. Istotne znaczenie miała tu też empatia – być może pierwszy raz w życiu…

Nie jestem pewien, czy potrafię w sposób jasny i zrozumiały pokazać różnicę – PRZED i PO. Posłużę się więc jeszcze jednym przykładem.
Pewnego razu mój syn wywrzeszczał mi w twarz, że wolałby nie mieć żadnego ojca niż takiego jak ja. Gdyby mnie w związku z tą sytuacją zapytano, czy wiem, co mógł w takim momencie czuć, to PRZED wziąłbym spis uczuć (dają takie na terapii) i znalazł tam odpowiednie: złość, rozżalenie, wstręt, uraza – przede wszystkim. Natomiast PO, nie potrzebowałbym już kartki, bo potrafiłem czuć to, co on czuł.
(Na pewno dołożyłbym wówczas do takiej listy strach i rozczarowanie, ale to już inna sprawa…)
Nauczyłem się z czasem dostrzegać, a właściwie to chyba słyszeć, w opowieściach innych alkoholików, ten właśnie specyficzny moment przełomowy, bez względu na to, czy oni sami przywiązywali do niego jakąś szczególną wagę, czy też nie. A zwłaszcza u takich „intelektualistów” jak ja. :-)

Nie, nie znalazłem odpowiedzi na pytanie „dlaczego ja?” i, prawdę mówiąc, jakby coraz mniej mnie to interesuje. Jednak przy okazji tych poszukiwań zorientowałem się, że bez emocjonalnej konfrontacji ze swoim pijanym życiem, z wyborami, decyzjami i konsekwencjami, nie miałbym zbyt wielkiej szansy na przetrwanie w abstynencji pierwszych trzech lat. Musiałem poczuć, bo nie wystarczyło „zobaczyć”.





Więcej w moich książkach



wtorek, 19 sierpnia 2008

Tradycja 12 Wspólnoty AA

Wersja krótka: Anonimowość stanowi duchową podstawę wszystkich naszych tradycji przypominając nam zawsze o pierwszeństwie zasad przed osobistymi ambicjami.

Wersja pełna: I wreszcie my, Anonimowi Alkoholicy, głęboko ufamy, że zasada anonimowości ma olbrzymie znaczenie duchowe. Przypomina nam o pierwszeństwie zasad AA przed osobistymi ambicjami oraz o potrzebie stosowania prawdziwej pokory w życiu. Potrzebujemy jej po to, by zesłane nam dobrodziejstwa nigdy nas nie zepsuły i byśmy nigdy nie przestali myśleć z wdzięcznością o Nim, który miłościwie panuje nad nami wszystkimi.


Jak rozumiem Tradycję Dwunastą Wspólnoty AA?

„Anonimowość to pokora w działaniu, a jej duchową istotę stanowi poświęcenie” – takie i podobnego typu wypowiedzi brzmią wspaniale i niewątpliwie mogą robić niesamowite wrażenie podczas mityngów AA, zwłaszcza w obecności nowych członków Wspólnoty płci przeciwnej. Warto jednak czasem zadać sobie pytanie, czy dla głoszącego takie prawdy, dla mnie osobiście, coś one faktycznie znaczą, i to tak na co dzień, w praktyce? Bo jeśli nie… Ale tu już powinna działać zasada bezwzględnej uczciwości – przynajmniej wobec samego siebie.
 
„Alkoholik, alkoholiczka”… określenia te mają w każdym chyba społeczeństwie ewidentnie pejoratywne znaczenie, a nawet potrafią stać się uwłaczającym wyzwiskiem. Alkoholicy mają bez wątpienia wyjątkowo złą opinię i – co może dziwnie brzmieć w ustach alkoholika – moim zdaniem słusznie i zasłużenie.
Między sobą, we własnym gronie i środowisku, możemy nieomalże w nieskończoność udowadniać oraz przekonywać się wzajemnie, jacy to z nas wartościowi, wspaniali ludzie, jak cała reszta świata nie rozumie istoty choroby alkoholowej, jest niedouczona w tym zakresie itp. Pomysły na temat: „co oni powinni dla mnie i wobec mnie jako alkoholika”, uważam za nierealistyczną postawę roszczeniową i zwykłe bujanie w obłokach, bo smutna prawda wygląda tak, że nasze otoczenie nie ocenia ani choroby jako takiej, ani nawet nadużywania alkoholu, co w naszym kręgu kulturowym jest dosyć powszechne, ale nasze zachowanie, postępowanie i relacje z innymi ludźmi, tak w ogóle.
Alkoholicy (obu płci) przecież nie są „źli” z powodu alkoholizmu, ale w związku z kradzieżami, kłamstwami, wyłudzeniami, oszustwami, znęcaniem się nad domownikami – psychicznym, fizycznym, a zwykle jednym i drugim – gwałtami małżeńskimi, niezdolnością do miłości, egoizmem, egocentryzmem, permanentnym pozbawianiem swojej rodziny poczucia bezpieczeństwa, materialnych środków do życia, szansy na normalne funkcjonowanie, rozwój.
 
Kiedy wyobrażam sobie konsekwencje ewentualnego przerwania abstynencji, przychodzi mi do głowy wstyd wobec kolegów z AA, upokarzająca wizyta w poradni odwykowej, skrępowanie w związku ze wspomnieniem, bezwartościowych najwidoczniej, rocznic… no, ewentualnie może jeszcze utrata pracy. Jakoś zupełnie nie myślę o tym, co chyba najważniejsze – o powrocie do zachowań i postaw, które wymieniłem wcześniej. Czyżby roiło mi się, że pomimo powrotu do picia, udałoby mi się w razie czego zachować wysokie standardy moralne, z których obecnie jestem tak dumny?
Wyjątkowo ważnym elementem pokory wydaje mi się pełna świadomość, że od takich właśnie społecznie nieakceptowanych zachowań dzieli mnie tylko jeden kieliszek, a także przyjęcie do wiadomości faktu, że alkoholizm jest chorobą chroniczną – ma, lub może mieć, nawroty.
 
W zasadzie od samego początku obserwuję, najpierw u siebie, później nie tylko u siebie, tendencję do myślenia o sobie dwubiegunowo (psychologowie nazywają to zdaje się „mechanizmem rozproszonego ja”), czyli: ja pijany – zły, ja trzeźwy – dobry. Uleganie takiej pokusie wydaje mi się wyjątkowo niebezpieczne, gdyż w ten sposób coraz bardziej dystansuję się od swojej przeszłości. Niby nadal na mityngach opowiadam paskudne przypadki z lat uzależnionego picia, ale robię to już z daleko mniejszym zaangażowaniem, jakbym opowiadał o kimś innym, albo streszczał film.
Nie sprawia mi przyjemności dopuszczanie do swojej świadomości faktu, że ten pijak, złodziej i oszust, to nadal ja, a nie jakiś inny Meszuge. Jeżeli jednak pójdę tym torem i zacznę widzieć siebie z tamtych czasów jak kogoś innego, albo postrzegać swoją pijaną przeszłość jak zamkniętą raz na zawsze księgę, może zacząć działać stare AA-owskie powiedzenie: „im dalej ostatniego kieliszka, tym bliżej pierwszego”.
Tak, złodziej, kłamca, oszust… to nadal ja – wystarczy jeden kieliszek, i choćbym został największym guru w AA, to ten fakt pozostanie niezmienny po kres moich dni.
 
Jako, że alkoholizm w sensie medycznym jest chorobą trwałą, w moim życiu nigdy nie nastąpi taki moment, w którym mógłbym bezpiecznie, dla siebie oraz dla całej Wspólnoty AA (przecież nasze wspólne dobro jest najważniejsze!), zacząć realizować swoją wewnętrzną potrzebę ekspiacji, autoreklamy oraz innych form poprawiania sobie bilansu emocjonalnego na jakimś szerszym forum, w TV, lub innych publicznych mediach.
Ludowe powiedzenie mówi, że upadek z wysokiego stołka bardziej boli i niewątpliwie jest w tym sporo racji. Ewentualny upadek, zapicie anonimowego alkoholika, jednego z dziesiątków tysięcy, nie zagrozi Wspólnocie AA właściwie w żaden istotny sposób, a i on sam prędzej pozbiera się po cichutku, w gronie kilku przyjaciół, niż gdyby zwrócone były na niego oczy (i kamery) całego świata. Natomiast złamanie abstynencji Prezesa AA, gdyby taki ktoś istniał, albo znanego aktora czy polityka, chwalącego się, że jest członkiem Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, mogłoby pociągnąć za sobą niepowetowane straty – wielu ludzi straciłoby nadzieję, być może ostatnią no, bo jeżeli TAKI człowiek zapił, to widocznie całe to AA nie działa i nie jest tak skuteczne, jak opowiadają.
 
W książce pod tytułem „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” jej autor zwraca uwagę na potrzebę stałego poświęcania przez alkoholików celów osobistych w imię wspólnego dobra. Oczywiście ma rację, jednak żeby nie dopuścić do jakichś nieporozumień, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, o jakie osobiste cele chodzi? Anonimowi Alkoholicy nie wymagają od swoich członków poświęceń w postaci rezygnacji z awansu na majstra w fabryce obrabiarek. Sugerują natomiast, że lepiej będzie dla wszystkich zainteresowanych, aby alkoholik swoje cele osobiste, na przykład w postaci potrzeby uznania, zadośćuczynienia, odkupienia win, oczyszczenia, demonstracji zmian postawy i innych takich, realizował bez mieszania w to Wspólnoty AA na forach publicznych i w mediach.
 
Rozmawiając niedawno na temat słabej i silnej woli, starałem się przekazać, że to nie wola była i jest moim problemem, ale raczej samowola. „Egoizm, egocentryzm, koncentracja na samym sobie” – to przecież ja i to nie tylko w okresie picia. A jeśli tak, to zamiana osobistych, prywatnych zachcianek na posłuszeństwo i podporządkowanie się zasadom służącym wszystkim, albo przynajmniej większości, może być dla mnie uzdrawiającą nowością.
 
Przez większą część życia, tego przed uzależnieniem się także, funkcjonowałem napędzany i motywowany własnymi zachciankami, wyobrażeniami, pomysłami, planami, rojeniami, ambicjami – i skończyłem na detoksie. Od kiedy nie piję, wiele razy podczas mityngów AA mówiłem o swojej gotowości i determinacji we wprowadzaniu zmian w swoje życie, myślenie, postępowanie. Czy rzeczywiście gotów jestem zacząć zmieniać swoje ambicje na zasady Wspólnoty, która ratuje mi życie? I żadne tam „daj czas czasowi”! Czy jestem gotów zacząć to robić już dzisiaj, od zaraz?
 
W naszym AA-owskim środowisku bardzo często można usłyszeć powiedzenie, czy też sugestię, zgodnie z którą „najpierw rzeczy najważniejsze”. I tak Dwunasta Tradycja Wspólnoty AA po prostu jasno i wyraźnie proponuje mi, sprawdzone w działaniu priorytety, określa właśnie to, co jest najważniejsze, żebym jako alkoholik mógł żyć stosunkowo bezpiecznie i godnie – obok alkoholu, bez alkoholu.





Więcej i szerzej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.



poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Nasz wspólny cel

Naszym celem jest trwać w trzeźwości i pomagać innym alkoholikom w jej osiągnięciu – z Preambuły AA. Wspólny cel… Dobro nas wszystkich… Takie oczywiste, takie proste słowa powtarzane tak często, że prawdopodobnie przestaliśmy je słyszeć, zastanawiać się nad nimi, może nawet rozumieć.


Nasz wspólny cel - co oznacza to dla mnie?


Kiedy tematem rozważań jest Krok I, kiedy na mityngu zjawia się nowicjusz, wypowiedzi uczestników dotyczą często tematu – co mi dała Wspólnota AA? Można wtedy wiele usłyszeć o odbudowanym życiu rodzinnym, zawodowym i religijnym, o odzyskanej godności i zaufaniu, mowa jest też o autentycznej, gorącej wdzięczności… Świetny temat, prawda? Co MI dała Wspólnota AA? Tylko czy czasem nie warto byłoby się zastanowić, czy MOJA abstynencja, a nawet trzeźwość jest faktycznie naszym wspólnym i najważniejszym celem?

Słowa „Nie pytaj, co Ameryka może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla Ameryki” pomogły zbudować silne, demokratyczne państwo. Czy silna jest moja Wspólnota, moja grupa? Kiedy ostatnio pytałem, co ja mogę zrobić dla realizacji naszego wspólnego celu, dla naszego, a nie tylko dla mojego dobra?
Moje dobro (a przynajmniej moje na ten temat wyobrażenie) wcale nie koniecznie musi oznaczać dobro innych alkoholików, czy całej Wspólnoty, natomiast dobro Wspólnoty AA, niewątpliwie w konsekwencji oznacza moje dobro – jako zdrowiejącego alkoholika. To chyba jednak jest oczywiste.

Co zrobiłem? Ano, popatrzmy…
Moja grupa powierzyła mi służbę mandatariusza. No to pojechałem na spotkanie Intergrupy przekazać stanowisko grupy w pewnej sprawie oraz skonsultować z innymi mandatariuszami dość nowatorski sposób niesienia posłania. Nasza dyskusja była gorąca i problem zostanie przekazany do zaopiniowania do Regionu, a może i dalej (niżej). I tak właśnie jest dobrze – chcemy zrobić coś dla siebie i dla innych, ale nie chcielibyśmy przy tej okazji naruszyć zasad Wspólnoty.

Podczas Intergrupy dostałem dla swojej grupy przygotowane wcześniej (bardzo dobry pomysł) dowody wpłat na specjalne konto, na którym gromadzone są fundusze niezbędne do realizacji obchodów XXXV lat Wspólnoty AA W Polsce. A tak! W dniach 21-23 sierpnia 2009 we Wrocławiu, w Hali Ludowej, odbędzie się uroczysty Zlot Radości z okazji XXXV rocznicy istnienia w Polsce Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Święto to będzie jednocześnie Zlotem Radości – Świętem "Zdroju".

W myśl I Tradycji i w duchu IV Tradycji AA organizatorzy (Rada Powierników, Zespół Organizacyjny) apelowali i prosili o przekazywanie symbolicznej złotówki z każdego mityngu na potrzeby organizacyjne naszego święta. Taka rocznica to też nasze wspólne dobro i okazja do niesienia posłania. Pytanie tylko, czy ja i moja grupa chcemy wziąć udział w realizacji tego wspólnego celu, czy też nie.

I jeszcze jedno – komunikacja i łączność. Jako mandatariusz, do swojej grupy przywiozłem wiadomość o Zlocie i o rocznicy ze spotkania Intergrupy. Tam dotarła ona dzięki powiernikowi naszej Intergrupy do Rady Regionu. Przedstawiciele Regionu brali udział w Konferencji. Problem tylko w tym, czy na każdym poziomie potrafiliśmy prosto i zgodnie z faktami przekazać, na co i jak wydatkowane są pieniądze Wspólnoty, czyli po prostu nasze własne pieniądze? Od takiej właśnie informacji i od sposobu jest przekazania zależy, czy – taka lub inna – inicjatywa Konferencji stanie się naszym wspólnym celem, czy może czymś obcym, narzuconym, niezrozumiałym, co jacyś „oni” niech sobie sami realizują.

Może takie działania nie wydają się zbyt spektakularne, nie porywają rozmachem i wizją, ale… Kiedy piłem, wydawało mi się, że jestem w stanie rozwiązać problemy całej ludzkości, teraz… Teraz jeśli jest taka potrzeba, poprowadzę mityng AA, nie wykręcając się i nie argumentując, że jeszcze nie dorosłem. Bo mityng mojej grupy to też nasze wspólne dobro. 
 



Dużo więcej w moich książkach

sobota, 19 lipca 2008

Tradycja 11 Wspólnoty AA

Wersja krótka: Nasze oddziaływanie na zewnątrz opiera się na przyciąganiu, a nie na reklamowaniu, musimy zawsze zachowywać osobistą anonimowość wobec prasy radia i filmu.

Wersja pełna: Nasze stosunki ze społeczeństwem powinny opierać się na zasadzie osobistej anonimowości. Uważamy, że AA powinno unikać sensacyjnej reklamy. Nasze nazwiska i zdjęcia jako członków AA nie powinny być rozpowszechniane w radiu, w prasie, filmie lub telewizji. Nasze oddziaływanie na zewnątrz powinno opierać się na przyciąganiu a nie na reklamowaniu. Nigdy nie możemy sami siebie zachwalać. Uważamy, że będzie lepiej, gdy będą nas polecać nasi przyjaciele.


Jak rozumiem Tradycję Jedenastą Wspólnoty AA?

Czy, a jeśli tak, to w jaki sposób, Tradycja Jedenasta AA dotyczy każdego alkoholika indywidualnie? Czemu nie reklamować? Jak odróżnić przyciąganie od reklamowania? Wydaje mi się, że po wielu latach trudnych doświadczeń, odpowiedź na te pytania jest zdecydowanie łatwiejsza dziś, niż w pierwszej połowie ubiegłego wieku.
 
Ostatnio coraz częściej na bannerach, czy plakatach reklamujących coś tam, widuję na samym dole, malutkimi literkami dodaną następującą uwagę: „publikowane tu treści nie stanowią informacji handlowej w rozumieniu przepisów kodeksu…”. Cóż to oznacza? Nie trzeba być tytanem intelektu, czy geniuszem, żeby móc odczytać prawdziwy sens takiego przekazu, który ogólnie rzecz biorąc brzmi: Ta informacja nie jest prawdziwa! Rzeczywistość może być nieco mniej… korzystna.
W ostatnich latach, i niestety coraz częściej, zdaję sobie sprawę, że reklama bywa czasem zwykłym naciąganiem, zawiera informacje tylko pozornie zgodne z prawdą, albo tylko w niektórych jej aspektach. W takiej sytuacji czy klimacie, reklamowanie Wspólnoty AA byłoby równoznaczne ze stwierdzeniem, że to jakiś kant, że coś tu pewnie „nie gra”, jest podejrzane i wątpliwe, że na pewno coś tu „śmierdzi”. Tyle, jeśli chodzi o reklamę jako taką. A relacje osobiste i prywatne?
W „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” czytamy, że: „Musimy mieć jednak pełną świadomość, że przebywanie w centrum uwagi jest ryzykowne, szczególnie w naszym przypadku. W naturze nieomal każdego z nas leży niepowstrzymane zachwalanie samego siebie, toteż perspektywa stowarzyszenia złożonego prawie wyłącznie z agentów reklamowych mogła przerażać”.
 
Ja jestem alkoholikiem, co w moim przypadku automatycznie oznacza również egocentryka, i całymi latami żyłem w poczuciu winy, obarczony wyrzutami sumienia, pośród ludzi, którzy często patrzyli na moje pijane zachowanie z pogardą i wstrętem. Tak bardzo chciałbym móc teraz stanąć wreszcie z podniesionym czołem i pokazać im wszystkim, że nie jestem złym człowiekiem, że już nie piję, że nie kradnę, że…
Ja jestem alkoholikiem i mam za sobą zapicie po jakiejś tam abstynencji, w trakcie terapii odwykowej, pomiędzy jednym, a drugim mityngiem AA. Wydaje mi się… nie, nie wydaje się, wiem na pewno, że nie chciałbym, żeby moja postawa sprzed dziesięciu lat miała być wzorem, czy reprezentacją Wspólnoty AA. No, ale przecież Anonimowi Alkoholicy nie mogą działać w konspiracji!
 
Przyciągać – bez krzykliwej autoreklamy – będziemy wówczas, gdy o nas, o Wspólnocie AA pisać będą za nas nasi przyjaciele z zewnątrz, sympatycy spoza AA. Ale… na przyjaźń, jak wiadomo, trzeba sobie zasłużyć. Wartościowych przyjaciół mają, i zwykle bez trudu znajdują, ludzie uczciwi, godni zaufania, dyskretni, odpowiedzialni, życzliwi, gotowi do bezinteresownej pomocy. I to, jak sądzę, jest znakomicie prostą sugestią dla mnie, odpowiedzią na pytanie: jakim człowiekiem mam być (lub jakim się stać), jak zachowywać się i postępować, żeby osiągnąć cel Jedenastej Tradycji, to jest przyciągać, a nie reklamować.
Jeśli będą o nas dobrze mówić ludzie nieuzależnieni, nasi sympatycy i przyjaciele, i jeżeli będą to robić z własnego przekonania, a nie za pieniądze, informacja o Wspólnocie powinna dotrzeć wszędzie tam, gdzie jest potrzebna oraz w takiej formie, która byłaby do zaakceptowania przez AA.
 
W tekście Tradycji Jedenastej pojawia się też słowo „anonimowość”. Jest ono duchową podstawą wszystkich naszych Tradycji i przewija się właściwie przez większość z nich – bezpośrednio, albo w tle. Ważne wydaje mi się określenie „osobista anonimowość”, gdyż mam wrażenie, że czasami dochodzi tu do pewnych nieporozumień. Ja jestem członkiem Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, a nie… Anonimowej Wspólnoty Alkoholików. Oznacza to po prostu, że anonimowi we Wspólnocie są alkoholicy, ale ani sama Wspólnota, ani tym bardziej jej Program, anonimowe, czy też tajne nie są. Jakże inaczej nasi przyjaciele spoza AA mogliby pisać o Wspólnocie?
 
O anonimowości napisałem w maju 2008 roku nieco kpiący artykuł pod tytułem: „Konspiracja, czyli nasze podziemne tradycje narodowe…”, który stanowi uzupełnienie niniejszego tekstu.
 
 
Tradycja 11 w dwóch zdaniach
 
Mój sponsor czasem sugeruje mi formułowanie myśli krótko, prosto, bez rozbudowanych opowieści, a jednocześnie tak, bym odnalazł samą istotę rzeczy, sedno sprawy. W taki właśnie sposób udało mi się tę część Tradycji Jedenastej, która mówi o przyciąganiu, a nie reklamowaniu, wyrazić w dwóch krótkich zdaniach, dwóch punktach:
1. O AA mówić, gdy pytają.
2. Żyć tak, żeby pytali.





Więcej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.




czwartek, 19 czerwca 2008

Tradycja 10 Wspólnoty AA

Wersja krótka: Anonimowi Alkoholicy nie zajmują stanowiska wobec problemów spoza ich wspólnoty, ażeby imię AA nie zostało nigdy uwikłane w publiczne polemiki.

Wersja pełna: Żadna grupa ani żaden członek AA nie powinni nigdy wyrażać swych opinii na temat kontrowersyjnych spraw spoza wspólnoty, a w szczególności na temat polityki, ustawodawstwa alkoholowego lub sekt religijnych, w taki sposób, który mógłby sugerować, że jest to opinia AA. Grupy Anonimowych Alkoholików nie walczą z nikim, a w tego rodzaju sprawach w ogóle nie wyrażają swoich opinii.


Jak rozumiem Tradycję Dziesiątą Wspólnoty AA?

Zanim sam sobie stworzyłem bardzo poważny i zajmujący problem, poszukując odpowiedzi na pytanie „do kogo ta mowa?”, czyli kogo właściwie autor Dziesiątej Tradycji AA miał na myśli zaczynając zdanie od słów „Anonimowi Alkoholicy”, doczytałem w jej pełnej wersji: „Żadna grupa ani żaden członek AA nie powinien nigdy wyrażać…”. I już wszystko było jasne, bo cała reszta wydawała mi się stosunkowo prosta. A zaczęło się to dawno, dawno temu.
 
Kilkanaście dni po wizycie w poradni, na jednym z moich pierwszych w życiu mityngów AA, słuchałem bardzo uważnie paru kolegów z dużo dłuższym stażem niż mój. Byli to starzy, zaprawieni w bojach AA-owcy, czyli właśnie najwłaściwsi ponoć ludzie, od których powinienem uczyć się, jak żyć, żeby się nie napić, co robić, żeby utrzymać abstynencję. I oni o tym mówili. Wprawdzie z tamtego okresu zapamiętałem jedynie, że mam często chodzić na mityngi AA i „dzielić się”, to jest opowiadać o tym, co mi się ostatnio w życiu nie udało i z czyjej winy no, ale jednak mówili. Problem polegał na tym, że mówili też coś jeszcze…
 
Słuchałem mrożącej krew w żyłach opowieści kolegi, który przez kilka lat mieszkał na wysypisku śmieci i żywił się tam jakimiś odpadkami. Jego poprzednicy mówili o latach spędzonych w więzieniach, o dziesiątkach zwolnień dyscyplinarnych, o komornikach, o atakach delirium tremens i innych takich, a ja miałem coraz więcej wątpliwości – nigdy wcześniej nie byłem detoksykowany, nie aresztowano mnie ani razu, nie zapłaciłem nawet żadnego mandatu. Nie piłem denaturatu, nie miałem padaczki, ani delirium. Nigdy w życiu nie zwolniono mnie z pracy dyscyplinarnie, a rozwód wziąłem jeszcze przed uzależnieniem… I coraz bardziej wydawało mi się, że to jednak nie moja „bajka”.
Nie byłem na tym mityngu jedynym nowicjuszem, w przerwie jeden ze „starych” jakoś tak się zakręcił, że zebrał wokół siebie kilku z nas i – prawdopodobnie widząc nasze poważne problemy z identyfikacją – udzielił nam pierwszej lekcji, którą dziś uważałbym za wstęp do Dziesiątej Tradycji AA, powiedział mianowicie, żebyśmy starali się skupiać na tym, co nas łączy, nie zawracając sobie głowy tym, co dzieli. Najważniejsze było to, że wszyscy jesteśmy alkoholikami. Techniki picia, gatunki alkoholi oraz podobne „drobiazgi” nie zmieniały faktu podstawowego – wszyscy tutaj byliśmy uzależnieni od alkoholu. Rada starego AA-owca: „koncentrować się na podobieństwach i nie przywiązywać wagi tego, co dzieli”, może się wydawać bardzo odległa od istoty Dziesiątej Tradycji, ale tylko pozornie, bo przecież druga część Tradycji Pierwszej mówi o tym, że nasze wyzdrowienie zależy od naszej jedności. A czy nie jest oczywistą prawdą, że jedność i podziały to sprzeczność?
 
Początkowo nie za bardzo się obawiałem konsekwencji uwikłania imienia AA w „publiczne polemiki”, za to bardzo szybko zauważyłem, jak błyskawicznie może powstać mur niezgody i braku zaufania, kiedy podczas przerwy w mityngu AA ktoś określił swoje zdanie w jakiejś „gorącej” kwestii bieżącej, która z chorobą alkoholową i zdrowieniem nie miała zupełnie nic wspólnego.
Nieco później zrozumiałem, że różnica zdań między kilkoma alkoholikami w przerwie mityngu AA, dotycząca jakichś tam lokalnych i bieżących spraw, to jeszcze zupełne głupstwo w porównaniu do podziałów naprawdę poważnych: różne, czasem ostro wojujące ze sobą, religie w różnych krajach, odmienna, a czasem wręcz sprzeczna polityka całych państw, stosunek do istotnych zagadnień ogólnospołecznych, jak na przykład kara śmierci, eutanazja czy aborcja…
Jeśli moja grupa AA postanowiłaby zająć określone stanowisko, ustawić się po którejś ze stron sporu, co stałoby się ze mną, gdybym na przykład z tym stanowiskiem się nie zgadzał? A co byłoby z moją przyjaźnią i współpracą z AA-owcami z innych regionów Polski lub z innych krajów, gdybym stanowisko swojej grupy właśnie popierał, ale ci znajomi mieliby zupełnie inne przekonania?
 
Lektura książek AA-owskich traktujących o historii Wspólnoty oraz własne doświadczenia i przeżycia (na mniejszą skalę oczywiście) przekonały mnie, że zarówno dla „mojej” grupy AA, jak i dla mnie osobiście, jest zdecydowanie lepiej, bezpieczniej i „zdrowiej”, jeśli nie zajmujemy stanowiska wobec… właściwie jakichkolwiek spraw nie związanych bezpośrednio z problemem zdrowienia z choroby alkoholowej. W „mojej” grupie najważniejsze jest nasze trzeźwienie, zmienianie postawy, a nie formowanie opinii na temat zewnętrznego świata i spraw z nim związanych.
Wspólnota Anonimowych Alkoholików zajmując określone stanowisko w dowolnej kwestii nie związanej bezpośrednio ze zdrowieniem, natychmiast znalazłaby się w ogniu publicznych dyskusji i polemik (tak, jak dzieje się to praktycznie z każdym ugrupowaniem politycznym czy społecznym), a jej członkowie albo angażowaliby się w walkę w obronie tej kwestii – zamiast zająć się niesieniem posłania – albo siły i środki przeznaczyliby na tworzenie odłamów opozycyjnych wewnątrz Wspólnoty, gdyby z tą kwestią osobiście się nie zgadzali.
 
Idea Dziesiątej Tradycji prezentowana jest też w tekście Preambuły AA, to jest w tekście, który w skrócie określa, kim jesteśmy: „Wspólnota AA […] nie popiera ani nie zwalcza żadnych poglądów”. Ja też jestem AA (Anonimowy Alkoholik) i ostatnio zauważyłem, że kiedy tę zasadę (podpatrzoną u mojego sponsora) stosuję także do siebie, to żyje mi się jakoś tak… spokojniej, bez niepotrzebnych wstrząsów, zawirowań i emocji. Ostatnio staram się zrobić jeszcze krok dalej: ja też jestem AA, a więc nie muszę zwalczać ani popierać żadnych poglądów… nawet swoich własnych. Czasem mi się udaje. Ale czasem nie. Jeszcze nie zawsze. Prawdę mówiąc nie udaje mi się zwykle wtedy, kiedy właśnie naruszana jest we Wspólnocie AA jej Dziesiąta Tradycja. Być może wyjątkowo drażni mnie to, bo przecież sam tak kiedyś robiłem…
 
W 2005 roku Fundacja BSK wydała kapitalną broszurkę pod tytułem „Pytania do Dwunastu Tradycji AA”. Niektóre z tych pytań, dotyczących Tradycji Dziesiątej, sprowadzają się właściwie do jednego: czy zdarza mi się twierdzić, że istnieje jakieś „oficjalne stanowisko AA” w dowolnej właściwie sprawie, i ja to stanowisko znam? Przecież we Wspólnocie Anonimowych Alkoholików mamy dzielić się doświadczeniem, a nie zajmować tworzeniem jakichś zasad, rzekomo oficjalnych poglądów, i narzucaniem ich innym.
 
Ale jeśli już koniecznie „muszę” (?) porozmawiać z kimś o polityce służby zdrowia, polskiej gospodarce, lub najnowszych skandalach i aferach, to przecież mogę to zrobić z kimś spoza AA – zdrowiej będzie. Dla mnie i… dla Wspólnoty Anonimowych Alkoholików.





Więcej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.




środa, 18 czerwca 2008

O przyjaźni w życiu i w AA

Dawno, dawno temu, na jakiejś prywatce w akademiku, spotkałem dziewczynę. Siedziała w kącie, na wersalce, z nogami owiniętymi kocem, i ze spokojem oraz jakimś takim… dystansem obserwowała parkietowe szaleństwa – w tym swojego chłopaka – nie biorąc w nich czynnego udziału. Jej sposób bycia, postawa, mądre i ciepłe spojrzenie spowodowały, że coś mnie do niej ciągnęło. Kiedy trochę wypiłem i poczułem się odważniejszy, podszedłem do niej, jakoś tam zacząłem rozmowę i ostatecznie przegadaliśmy pół nocy.
Kiedy impreza miała się już ku końcowi, ze sporą tremą wydusiłem z siebie deklarację: chciałbym być twoim przyjacielem” i nie było najmniejszej wątpliwości, że chodzi o przyjaźń, a nie o „podryw”. Gdyby nie pełna powagi życzliwość w jej głosie, pewnie uznałbym, że żartuje sobie ze mnie, odpowiedziała mi bowiem krótko – „to bądź” i powiedziała to tak, jakby moja wola i „chcenie” załatwiało tu wszystko.
Nie zrozumiałem jej wtedy, a tego, co powiedziała nie rozumiałem jeszcze przez wiele kolejnych lat, ale nie spotkaliśmy się już nigdy więcej, więc nie było okazji do ewentualnych pytań i wyjaśnień.
Żeby zrozumieć te pozornie proste słowa, musiałem przejść piekło czynnego uzależnienia, zamknięty odwyk i wiele innych, zwykle paskudnych dosyć, doświadczeń i przeżyć.

O przyjaźni w życiu i w AA

Dawno, dawno temu, na jakiejś prywatce w akademiku, spotkałem dziewczynę. Siedziała w kącie, na wersalce, z nogami owiniętymi kocem, i ze spokojem oraz jakimś takim… dystansem obserwowała parkietowe szaleństwa – w tym swojego chłopaka – nie biorąc w nich czynnego udziału. Jej sposób bycia, postawa, mądre i ciepłe spojrzenie spowodowały, że coś mnie do niej ciągnęło. Kiedy trochę wypiłem i poczułem się odważniejszy, podszedłem do niej, jakoś tam zacząłem rozmowę i ostatecznie przegadaliśmy pół nocy. 
Kiedy impreza miała się już ku końcowi, ze sporą tremą wydusiłem z siebie deklarację: chciałbym być twoim przyjacielem” i nie było najmniejszej wątpliwości, że chodzi o przyjaźń, a nie o „podryw”. Gdyby nie pełna powagi życzliwość w jej głosie, pewnie uznałbym, że żartuje sobie ze mnie, odpowiedziała mi bowiem krótko – „to bądź” i powiedziała to tak, jakby moja wola i „chcenie” załatwiało tu wszystko.
Nie zrozumiałem jej wtedy, a tego, co powiedziała nie rozumiałem jeszcze przez wiele kolejnych lat, ale nie spotkaliśmy się już nigdy więcej, więc nie było okazji do ewentualnych pytań i wyjaśnień. 
Żeby zrozumieć te pozornie proste słowa, musiałem przejść piekło czynnego uzależnienia, zamknięty odwyk i wiele innych, zwykle paskudnych dosyć, doświadczeń i przeżyć.
 
Wydarzenie to wypłynęło na powierzchnię mojej pamięci prawie ćwierć wieku później, kiedy w przerwie mityngu AA słuchałem smutnej opowieści znajomego. Zły, rozżalony i rozgoryczony opowiadał o tym, jak to potrzebował jakiejś tam pomocy i w środku nocy wykonał kilkanaście telefonów… najwyraźniej z miernym skutkiem – żaden z jego przyjaciół z AA nie stanął na wysokości zadania. Sprawa mnie nie dotyczyła, więc w jej detale nie wnikam, ale uderzyło mnie jedno, pełne gorzkiego wyrzutu zdanie: „a ja głupi uważałem ich za swoich prawdziwych przyjaciół…”.
 
Włos mi się jeży na głowie, kiedy słyszę o „prawdziwej przyjaźni” i to bez względu na to, czy chodzi o deklaracje, czy wymagania lub pragnienia. Spotkałem w życiu dziesiątki, a może setki ludzi (głównie w Centrum Terapii Nerwic w M.), którzy bardzo boleśnie zawiedli się na kimś, kogo uważali za swojego najlepszego, prawdziwego przyjaciela lub przyjaciółkę. Zawsze jednak, bez względu na okoliczności, które czasami faktycznie bywały mocno dramatyczne, okazywało się, że spory udział w tragedii mają zupełnie nierealne oczekiwania lub nawet żądania wobec innej osoby.
 
Jaki miałby być ten prawdziwy przyjaciel, w odróżnieniu od takiego zwykłego, codziennego? Prawdziwy przyjaciel powinien być absolutnie tolerancyjny i wyrozumiały – dla nas samych, naszych zachowań, postępowania, itd. Ma być absolutnie szczery i otwarty, absolutnie dyskretny, absolutnie dyspozycyjny i gotów zrobić dla nas absolutne wszystko o absolutnie każdej porze dnia i nocy, no i przede wszystkim ma być absolutnie wobec nas lojalny. Można tu dorzucić jeszcze kilka swoich własnych wymagań.
Myślę, że tego typu oczekiwania bardzo łatwo jest zawieść, albo inaczej – wręcz niemożliwe jest im sprostać, a więc ktoś, kto takiej przyjaźni oczekuje w zasadzie z góry i na pewno skazuje się na zawód i rozczarowanie – prędzej czy później. Pytanie o to, czy my sami potrafilibyśmy być takimi właśnie „prawdziwymi przyjaciółmi”, pewnie też mogłoby być mocno kłopotliwe, nieprawdaż?
 
Myślę, a nawet jestem pewien, że wydumane, urojone, niewątpliwie pożądane, ale przecież kompletnie nierealistyczne wymagania i oczekiwania w stosunku do innych osób, z trzeźwą postawą niewiele mają wspólnego… albo nawet wcale. Ale pytanie, od którego właściwie powinienem zacząć, brzmi: czym w ogóle jest przyjaźń? Wydaje mi się, że najprościej będzie określić przyjaźń, jako jedno z bardzo wielu uczuć dostępnych człowiekowi. Uczuć takich jak na przykład miłość. Albo nienawiść. Jednak, co oczywiste, przyjaźń (zresztą tak samo jak i miłość) to także pewna postawa wobec osoby obdarowywanej tym uczuciem, gotowość do określonych zachowań, postępowania, wyborów i decyzji.
 
Jeśli definicja przyjaźni, którą zaproponowałem ma sens, to jak w takim razie brzmi prawdziwy przekaz komunikatu: „Kasiu (Zbyszku, Anno, Jurku…), chciałbym żebyś była moim przyjacielem”?  No cóż… pewnie po prostu tak: „Kasiu (Zbyszku, Anno, Jurku…), życzyłbym sobie, bo przecież ja tym rządzę, żebyś czuła określone i pożądane przeze mnie uczucia (przyjaźń) oraz żebyś zachowywała się i postępowała w określony, korzystny i przyjemny dla mnie sposób. Przesadzam? Jeśli nawet, to tylko odrobinę… niestety.
 
Jeżeli prawdą jest, że mam ograniczone możliwości kontrolowania całego świata oraz ludzi wokół mnie, jeżeli prawdą jest też, że wpływ mam jedynie na swoje uczucia i zachowania, to jednocześnie jest też oczywiste, że o przyjaźni mogę mówić tylko i wyłącznie w odniesieniu do samego siebie, bo to przecież moje uczucie, a nie innej osoby – w cudzej głowie czy sercu nie siedzę.
 
„Jestem przyjacielem Tomka” – tak, ja tak mogę powiedzieć, bo oznacza to po prostu: rozpoznałem swoje uczucia i jestem gotów do określonych, związanych z tymi uczuciami, zachowań i postępowania.
 
„Tomek jest moim przyjacielem” – oj, ostrożnie, tu już zaczynają się moje „chciejstwa”, ale przede wszystkim moje wyobrażenia o jego uczuciach, zachowaniach, decyzjach i wyborach, jakie podejmie w bliższej lub dalszej przyszłości i to bez względu na to, co ja zrobię w międzyczasie. To są niebezpieczne (dla mnie, jako alkoholika) spekulacje i rojenia.
 
Zabawne, no, może w pewnym sensie, jest to, że mogę być czyimś przyjacielem właściwie bez względu na to, czy ten ktoś mnie za przyjaciela uważa czy też nie. Przyjaźń to moje uczucia i zachowania, a nie czyjeś wyobrażenia na temat tego, co czuję oraz spekulacje na temat tego, jak się zachowam.
 
I jeszcze jedno – w przyjaźni, tak jak w miłości, wzajemność jest pewnie wysoce pożądana, ale jednak nie niezbędna i wcale nie jest powiedziane, że osoba obdarowana przyjaźnią musi z niej w jakiś sposób korzystać. Ja mogę sobie być, stale i wciąż, przyjacielem Małgosi czy Kazia, mimo, że Małgosia i Kazio mają to permanentnie w nosie – to ich prawo i ich wybór – krótko mówiąc.
 
W związku z takimi oto właśnie przekonaniami, od pewnego już czasu, o wiele bardziej koncentruję się na tym, by być przyjacielem, niż żeby mieć przyjaciół. Zresztą, czy tak naprawdę, można innych ludzi mieć? Na krótką… bardzo krótką metę, pewnie można. Próbowałem. Tylko zawsze źle się to kończyło. Dla obu stron, choć wydaje mi się, że – wbrew pozorom – moje straty były ostatecznie większe.
 
A młodemu, rozczarowanemu Wspólnotą koledze mogę przypomnieć tylko stare AA-owskie powiedzenie, przepraszając od razu za jego cynizm, a nawet brutalność – „Jeśli nadal uważasz wszystkich w AA za przyjaciół, to widocznie zbyt rzadko chodzisz na mityngi”.





Dużo więcej w moich książkach



poniedziałek, 19 maja 2008

Tradycja 9 Wspólnoty AA

Wersja krótka: Anonimowi Alkoholicy nigdy nie powinni stać się organizacją; dopuszcza się jednak tworzenie służb i komisji bezpośrednio odpowiedzialnych wobec tych, którym służą.

Wersja pełna: W każdej grupie AA powinno istnieć możliwie jak najmniej organizacji. Rotacja jest najlepszym rozwiązaniem. Grupa wybiera mandatariusza, rzecznika i skarbnika - służby te są rotacyjne. Wielkomiejskie grupy łączą się w intergrupy a te z kolei tworzą regiony, które często zatrudniają sekretarkę na pełnym etacie. Powiernicy Rady Usług Ogólnych są w istocie takim Komitetem Usług Ogólnych dla całego AA. Stoją oni na straży naszych Tradycji, otrzymując od grup AA dobrowolne datki, z których utrzymują Biuro Usług Ogólnych w Nowym Jorku. Są oni upoważnieni przez grupy do reprezentowania całego AA na zewnątrz, a także dbają o merytoryczną treść naszego głównego czasopisma „AA Grapevine". Wszyscy nasi reprezentanci powinni kierować się duchem służby, bo prawdziwi przywódcy w AA są jedynie zaufanymi i doświadczonymi sługami całej wspólnoty. Ich stanowiska nie dają im żadnej władzy; oni nami nie rządzą. Warunkiem ich przydatności jest powszechny szacunek.


Jak rozumiem Tradycję Dziewiątą Wspólnoty AA?

Gdy po raz pierwszy może nie tyle słyszałem, co usłyszałem tekst Dziewiątej Tradycji AA, przyjąłem go do wiadomości, nie zastanawiając się głębiej nad jego znaczeniem czy sensem. Kiedy jednak odrobinę „liznąłem” AA (liznąłem zdaje się przez papierek i chyba z zupełnie niewłaściwej strony), okazało się, że problemy wyskakują mi, jak grzyby po deszczu. Wspólnota Anonimowych Alkoholików nie powinna nigdy stać się organizacją? No, oczywiście, że nie powinna – ironizowałem – bo przecież już nią jest. Czym niby, jak nie organizacją, jest struktura AA i podział na grupy, Regiony, Komisje, Intergrupy, Konferencje? Obłuda i zakłamanie, ot co! Zadałem sobie nawet nieco trudu i znalazłem definicję organizacji: «grupa ludzi lub państw mających ustaloną strukturę i działających razem, aby osiągnąć wspólne cele». No, przecież do Wspólnoty AA pasuje to jak ulał – wymądrzałem się. Minęły lata. Dużo w tym czasie czytałem, jeszcze więcej rozmawiałem, a nawet zdarzało mi się słuchać, co mają do powiedzenia inni ludzie. I tak istota i sens Dziewiątej Tradycji AA (i innych) powolutku sączyła mi się w umysł i duszę…
 
Wspólnota AA nie powinna nigdy stać się organizacją – czy to oznacza, że jej członkowie mogą, a może nawet powinni, robić wszystko chaotycznie, bezładnie, bez żadnego planu czy zastanowienia, według własnego widzimisię, instynktownie i żywiołowo? No, przecież wiadomo, że nie o to chodzi. Ale jeśli tak, to o co?
 
Oczywiście na początek – to było zresztą najłatwiejsze – musiałem nauczyć się odróżniać organizację w znaczeniu jakiejś struktury, od zorganizowania, czyli działania podjętego wspólnie, którego cel, a także sposoby i metody, realizowany jest zgodnie z zasadami i realistycznie opracowanym planem.
Pomimo braku takiej właśnie struktury organizacyjnej Wspólnota może i, jak widać, działa w sposób dobrze zorganizowany realizując swoje główne zadania określone w Piątej Tradycji i Preambule AA.
 
Jak więc może sensownie działać Wspólnota Anonimowych Alkoholików, bez prezesów, naczelnych, zarządu, kierowników, szefów, regulaminów dyscyplinarnych oraz wielu innych jeszcze elementów niezbędnych ponoć do właściwego funkcjonowania jakiejkolwiek grupy ludzi, począwszy od całego państwa, a na klubie działkowca kończąc? Warto w tym momencie wyobrazić sobie typową organizację, jej strukturę. Na przykład zupełnie dowolne ministerstwo. Departamenty, wydziały, komisje, sekcje, komórki. Dyrektorzy, kierownicy, ich zastępcy, starsi referenci, referenci itd. Związany z określonym stanowiskiem zakres obowiązków oraz kompetencji, możliwość podejmowania decyzji (władza), regulamin dyscyplinarny, służbowe samochody, telefony…
Alkoholik Jan K. – starszy referent sekcji do spraw jedności, wydział Pierwszej Tradycji, Departament Dwunastu Tradycji AA – czy tak miałoby to wyglądać? Czy o to chodzi? Uposażenie związane z latami abstynencji i premia regulaminowa za dwadzieścia pięć detoksów?
Oczywiście wszystko to wydaje się tak absurdalne, że aż śmieszne. Ale jest też nieco mniej zabawna strona medalu – ludzka natura. W takiej lub podobnej strukturze organizacyjnej zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce wdrapać się na szczyt drabiny, albo schować w jej cieniu. Alkoholik Jan K., człowiek ambitny (bo i czemu nie?) zechce awansować, a przy okazji wygryźć starszego referenta, alkoholika Stanisława N., którego nie znosi… I już zaczyna się „zabawa”.
 
Dr Bob w swoim ostatnim publicznym wystąpieniu powiedział, że jak ścisnąć w garści cały Program AA, to zostaną właściwie jedynie dwa liczące się elementy: miłość i służba. W organizacji pokazanej powyżej, nie ma przecież miejsca ani na służbę, ani na miłość. A co najgorsze, nie ma w niej też miejsca na alkoholika, który wciąż jeszcze cierpi…
 
Gdyby Wspólnota AA stała się organizacją w potocznym rozumieniu tego słowa, to jej naczelnik (dyrektor?) albo jakiś zarząd, musiałby automatycznie przyjąć – wraz z władzą – odpowiedzialność za wytrzeźwienie wszystkich członków (podwładnych), a to przecież brzmi zupełnie bezsensownie. Jednak problematyki władzy i zarządzania nie poruszam tu celowo, bo o rządzeniu traktuje przede wszystkim Tradycja Druga. Najważniejsze we Wspólnocie jest zbiorowe sumienie, a „nasi przewodnicy są tylko zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą”. Prosta myśl przewodnia, czy też motto Konferencji: „Dzielimy się doświadczeniem, a nie zarządzamy w służbach”, jest znakomitą i bardzo jasną kwintesencją problemów z rządzeniem w AA.
 
Niezwykle ważna w Dziewiątej Tradycji jest pełna dobrowolność w korzystaniu z Programu Wspólnoty AA (Kroków, Tradycji, Koncepcji itd.). Zakazy, nakazy, regulaminy, sankcje, władza i inne elementy typowe w organizacyjnej strukturze rodzą opór i sprzeciw oraz rozmaite sposoby na ich obejście i sabotowanie. I nie ma w tym niczego dziwnego – przecież przekora jest typowym składnikiem osobowości alkoholika, a moim to już na pewno. No, ale przecież nie będę sabotował czegoś, co sam, z przekonania, dobrowolnie przyjąłem!
Ja nie stosuję zaleceń Programu AA dlatego, bo nakazują mi to przełożeni, bo tak wynika z zakresu moich obowiązków służbowych, bo to należy do zadań komórki organizacyjnej, w której pracuję i odpowiadam za to przed przełożonym (szefem) – nie. Obserwuję innych AA. Nie piją, mają zwykle poukładane życie, są często pogodni i zadowoleni. I ja też tak chciałbym, a więc zwyczajnie i po prostu robię to, co robią i wcześniej robili oni, żeby taki stan osiągnąć: poznaję Program, staram się realizować go w swoim życiu, pracuję ze sponsorem i podejmuję się pełnienia kolejnych służb we Wspólnocie AA. Podobna reguła dotyczy grup AA. Nikt im przecież nie jest w stanie niczego narzucić czy nakazać, ale wieloletnie doświadczenie wykazuje, że kiedy grupa konsekwentnie rezygnuje i odmawia stosowania duchowych zasad zawartych w Dwunastu Tradycjach, to prędzej czy później po prostu „umiera”. Niestety, sam miałem okazję trzy razy w życiu obserwować coś takiego.
 
A wracając do służb we Wspólnocie – jak mają się one do Dziewiątej Tradycji, czy nie są organizacją, albo czy nie ma w nich jakichś elementów władzy lub zarządzania? Służby Wspólnoty AA, mimo, że zorganizowane w Intergrupach, Regionach, Komisjach i Konferencjach, nadal nie są organizacją. A możliwości decyzyjnych mają dokładnie tyle, ile potrzeba do właściwej realizacji powierzonych im zadań. Tyle i tylko tyle.
 
Mam nadzieję, że nikogo nie urażę, ale w tym momencie przychodzi mi do głowy, jako porównanie, plebania – być może dlatego, że i na plebanii i we Wspólnocie AA „głównym szefem” jest miłujący Bóg. Jest więc plebania: proboszcz, kilku księży i oczywiście gospodyni. Nie ulega chyba najmniejszej wątpliwości, kto w takim układzie pełni rolę służebną, prawda? Żeby gospodyni mogła w sposób zadowalający wywiązywać się ze swoich licznych obowiązków, pełnić swoją „służbę”, musi od księży dostać jakieś pieniądze. To ona przecież kupuje artykuły spożywcze, środki czystości i inne rzeczy. Ma więc nad powierzonymi pieniędzmi pewną „władzę”, decyduje przecież co, gdzie i kiedy kupić. Rzecz jasna nie zwalnia jej to z obowiązku wyliczenia się z otrzymanych kwot. Gospodyni może też dysponować pewnymi narzędziami – ma do swojej dyspozycji kuchnię i zgromadzone tam sprzęty, ma jakiś schowek na szczotki, ścierki itp.

Wspólnota AA nie jest organizacją i nie ma w niej żadnego zarządu czy zarządzającego, ale przecież osobom lub grupom, które nam służą Wspólnota musi dać pewne uprawnienia, dzięki którym taka służba jest w ogóle możliwa. Zakres tych uprawnień i rządzące nimi zasady, opisują Koncepcje AA.
 
„Anonimowi Alkoholicy nigdy nie powinni stać się organizacją” z innego jeszcze powodu – gdyby coś takiego nastąpiło, wiele innych Tradycji AA natychmiast straciłoby sens i rację bytu. Czy można sobie wyobrazić organizację, w której jedynym warunkiem uczestnictwa jest tylko chęć zaprzestania picia? Organizację, w której tak naprawdę, w sensie formalnym, rzeczywiście nikt, nic nie musi?
 
O takim właśnie zagrożeniu, i nie tylko takim, pisałem w lutym 2009 w artykule pod tytułem: „Wrogowie Wspólnoty AA”, uzupełniającym powyższy tekst.





Więcej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.