niedziela, 23 grudnia 2012

Nie jestem bezinteresowny

Pewnie nie tylko w grudniu, ale w tym miesiącu chyba najczęściej, teksty z „Codziennych refleksji” i mityngowe wypowiedzi ociekają wręcz bezinteresownością, odmienianą przy tej okazji przez wszelkie możliwe przypadki i rodzaje. Pewnego zimowego wieczoru, na mityngu, słuchałem kolejnej deklaracji dotyczącej bezinteresowności i zastanawiałem się, czy starczy mi odwagi, żeby powiedzieć, że ja w AA bezinteresowny nie jestem i nie zamierzam… A może po prostu niezupełnie tak samo rozumiemy bezinteresowność?

Bezsilność = bez siły.
Bezinteresowność = bez (własnego) interesu, czyli po prostu działanie, postępowanie, z którego nie odnoszę żadnych korzyści, nie mam w tym żadnego własnego interesu.
Tak właśnie rozumiem bezinteresowność, ale może ja źle ją rozumiem… W każdym razie uważam, że „czysta” bezinteresowność może mieć miejsce jedynie w przypadku działań nieświadomych. Takie też występują w ramach realizacji Dwunastego Kroku, ale o tym za chwilę.

Za niesienie posłania tym, którzy wciąż jeszcze cierpią oraz za sponsorowanie, które jest służbą, uważam też, że w AA najważniejszą i najtrudniejszą, nie pobieram zapłaty ani wynagrodzenia. Nie spodziewam się i nie oczekuję absolutnie żadnej gratyfikacji (nawet wdzięczności) od osób, którym niosę posłanie ani od swoich podopiecznych. Tyle tylko, że to wszystko nie oznacza jeszcze automatycznie, że jestem bezinteresowny.

Jaki ja mam w tym interes, jakie korzyści odnoszę z tego „bezinteresownego” działania? Odpowiadając na to pytanie posłużę się cytatami z literatury AA, bo tak będzie chyba bezpieczniej – doświadczenia i zdanie Meszuge można ignorować i wydrwić, ale Billa W. i innych alkoholików, trochę trudniej.

1. Praktyka dowodzi, że nic lepiej nie umacnia niezależności od alkoholu, jak intensywna praca z innymi. Ten sposób jest zawsze skuteczny (WK).

2. Praca z innymi wniesie w życie każdego z nas nowe wartości (WK).

3. Przekonałem się, że niesienie posłania innym alkoholikom jest rzeczą łatwą, ponieważ pomaga mi zachować trzeźwość i daje pełne zadowolenia poczucie, że mój własny proces zdrowienia przebiega prawidłowo („Codzienne refleksje”).

4. Najwięcej korzyści i satysfakcji można osiągnąć poprzez służbę (CR).

5. Umacniam własną trzeźwość, dzieląc się tym, co za darmo otrzymałem (CR).

6. Dzięki niesieniu posłania w ramach Dwunastego Kroku zrozumiałem, na czym polega radość i satysfakcja, jaka płynie z dawania, gdy nie oczekuje się niczego w zamian (CR).

To tylko kilka przykładów. W literaturze AA i w życiu każdego anonimowego alkoholika, który niesie posłanie, znalazłoby się ich dużo więcej. A w takim razie, czy w imię pełnej bezinteresowności gotów byłbym zrezygnować z zaznaczonych korzyści?

W pełni bezinteresownie niosę posłanie nieświadomie – poprzez mój obecny styl życia, sposób zachowania, postępowanie, postawę. Obracam się w pewnym środowisku; część osób z mojego otoczenia wie, że jestem alkoholikiem, pamięta mnie z tych złych czasów. Niektórzy zdają sobie sprawę, że biorę udział w spotkaniach Wspólnoty AA. Ludzie ci obserwują i… wyciągają wnioski. Dzięki temu może działać moja stara reguła:
- O AA mówić, kiedy pytają.
- Żyć w taki sposób, by pytali.





Więcej w moich książkach


piątek, 21 grudnia 2012

Meszuge - ostatnia misja

W 2000 roku uczestniczyłem w zakładaniu grupy wsparcia dla alkoholików. Z założenia nie miała być ona ani mityngiem AA, ani terapią – miała wspierać. Cokolwiek to znaczy… Ostatecznie inicjatywa okazała się nieudanym eksperymentem i grupa wsparcia upadła po kilku miesiącach, jednak czegoś się przy tej okazji nauczyłem i jeszcze w tym samym roku zorganizowaliśmy z przyjacielem dodatkowy, poranny mityng w ramach istniejącej od lat grupy AA „Asyż”. Po latach, i już bez naszego udziału, grupa ta usamodzielniła się, odłączyła od „Asyżu” i jako grupa AA „Klara” działa do dziś. 

Na przełomie 2000-2001 roku, z tym samym przyjacielem, założyliśmy nową grupę AA o nazwie „Wsparcie”. Jej historię opisałem w artykule „Na wariackich papierach, z wiatrem i pod wiatr”. Po rozmaitych perypetiach grupa ta funkcjonuje nadal i w chwili obecnej nawet bardzo sprawnie. To też nie jest już naszą zasługą, ale w tej chwili chodzi mi o coś innego – na potrzeby tej grupy i przy okazji jej zakładania wprowadziliśmy scenariusz, który odbiegał nieco od wzorca przyjętego przez wszystkie inne grupy w mieście. Było w nim, na przykład, tylko jedno pytanie zadawane nowicjuszowi – po prostu półśrodek, zanim na tej oraz innych grupach zrezygnowaliśmy z tych pytań definitywnie*. Grupą AA „Wsparcie” nikt się specjalnie nie przejmował, jednak kiedy podobne, a także kolejne, zmiany staraliśmy się przeforsować na grupie AA „Asyż”, nastał w Opolu czas Wielkich Wojen Scenariuszowych. W trakcie ich trwania zdarzały się przypadki, gdy na mityngu organizacyjnym (inwenturze) grupy, która planowała zmianę scenariusza,  pojawiały się bojówki z innych grup w mieście, by – wykorzystując przewagę liczebną – nie dopuścić w głosowaniu do zatwierdzenia jakichkolwiek zmian. Argumenty, że stare scenariusze w skandaliczny sposób naruszają Tradycje AA albo marginalizują to, co we Wspólnocie jest najważniejsze, w tamtych czasach nie miały siły przebicia. Dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi i czasem śmiejemy się z tych wydarzeń wesoło, zdając sobie w pełni sprawę, że wówczas wszyscy działaliśmy w dobrej wierze, nawet jeśli nasze sposoby i metody niewiele miały wspólnego z duchem i ideami AA. 
Termin Wielkie Wojny Scenariuszowe nie dotyczy tylko zmian scenariuszy mityngów, to tylko skrót myślowy, obejmujący różne zmiany, jakie miały miejsce we Wspólnocie AA w naszym mieście. 
 
Tak mijały lata. Pełniłem różne służby (do rzecznika intergrupy włącznie), angażowałem się w rozmaite AA-owskie przedsięwzięcia w Opolu i nie tylko, brałem czynny udział w planowaniu i organizowaniu wielu z nich. Niczego nie dokonałem tutaj sam, jeśli w ogóle można mówić o jakichkolwiek dokonaniach, czy też zmianach na lepsze – alkoholik sam potrafi sobie co najwyżej flaszkę wymyślić. Wspólnota AA to „sport” drużynowy. Tyle tylko, że – kontynuując to sportowe porównanie – w ostatniej dekadzie zdecydowanie częściej byłem jednak czynnym zawodnikiem na boisku, niż kibicem czy obserwatorem na trybunach. Grałem najlepiej jak umiałem. Czasem wychodziło, innym znowu razem nie za bardzo – jak to w grze. Złapałem kilka żółtych kartek i jedną czerwoną – zapicie w początkowym okresie kontaktów z AA. Nie było to przyjemne, jednak zawsze na tych doświadczeniach czegoś wartościowego się uczyłem.
 
Zbierałem doświadczenia i uczyłem się nie tylko na własnych błędach, ale także poprzez obserwację innych alkoholików, ich postaw, zachowań, sposobów realizacji Programu, czy radzenia sobie z rozmaitymi problemami. Istotną wartość miały dla mnie przykłady negatywne – dzięki nim uświadamiałem sobie, jak nie chcę żyć, kim nie chcę się stać. Bo wnioski z obserwacji można i należy stosować w praktyce – w taki właśnie sposób stają się one doświadczeniami. W każdym razie dzięki nim zorientowałem się, że kolejny raz w życiu zbliżyłem się do rozstaju dróg: w lewo – krwawiący diakon, w prawo – czcigodny mąż zaufania. Nadchodzi czas wybierania… 
 
Od dawna wiedziałem, że kiedyś trzeba będzie zwolnić tempo, usunąć się w cień, oddać, ale do ubiegłego roku nie wpadło mi do głowy, że mogłoby to być… już teraz. Przyjaciele, z którymi na ten temat rozmawiałem (dzieląc się swoimi wątpliwościami), twierdzili, że nie muszę się śpieszyć, że założenie jest niewątpliwie słuszne, ale to nie musi być dziś… Być może mieli rację, tyle tylko, że dzisiaj to ja jeszcze mogę wybierać. Za pół roku, rok albo trzy, może być już na to za późno. Krwawe diakoństwo jest jak uzależnienie – wciąga niepostrzeżenie. Według mnie – ryzyko po prostu jest za duże i zwyczajnie się nie opłaci. Ale przecież nie tylko o mnie tu chodzi… właściwie, to o mnie chyba najmniej.
 
Twierdzę i upieram się, że grupa bez weteranów pozbawiona jest doświadczenia, grupa bez alkoholików ze średnią abstynencją pozbawiona jest stabilizacji, natomiast grupa AA bez nowicjuszy – nie ma przed sobą przyszłości. Wszyscy są tu sobie potrzebni, wszyscy tak samo ważni. Zresztą, każdy weteran był kiedyś nowicjuszem, więc…
Lokalny weteran, lider grupy, założyciel – ktoś, z kogo zdaniem grupa się liczy. Nie musi mieć jakiejś niebotycznej abstynencji, wystarczy, że najdłuższą w grupie albo jedną z najdłuższych. Jeśli ktoś taki działa ze złych pobudek (co nie zawsze musi być świadome), „rządzi” grupą, narzuca swoje zdanie, przekonania, decyzje w najróżniejszych kwestiach, wykorzystuje grupę by folgować swojej żądzy władzy i kontroli, to zupełna katastrofa. Jest to problem trudny do rozwiązania, ale łatwy do zrozumienia i przede wszystkim – jednoznaczny. Wszystko komplikuje się, gdy weteran (równie dobrze może to być kilka osób) opiekuje się „swoją” grupą w duchu miłości i służby i do tego, zgodnie z zasadami, tyle tylko, że może nieco zbyt intensywnie, a zwłaszcza – za długo.
 
Alkoholicy ze średnią abstynencją, którzy dziś zapewniają grupie stabilizację, w sposób naturalny w przyszłości powinni stać się gwarantującymi doświadczenie weteranami. Jeśli jednak latami ci „średniacy” wyręczani są przez aktualnych weteranów w procesie podejmowania decyzji i ponoszenia ich konsekwencji, nie zdobywają doświadczenia. To tak jak z ojcem, który z miłości i w trosce o własne dziecko stale prowadzi je za rączkę. Pod czułą opieką ojca dziecko jest bezpieczne, nie ponabija sobie guzów, to prawda, ale też nie nauczy się samodzielnego poruszania się. W taki właśnie sposób, działania zgodne z zasadami i wypływające z najlepszych nawet intencji, mogą rodzić złe owoce. Kiedyś trzeba puścić rękę dziecka, nawet jeśli ono samo się tego boi, odkręcić mu boczne kółka od roweru, pozwolić samemu wybrać się na basen… 
 
Bolesna prawda jest bowiem taka, że doświadczenie jest niepodzielne. Powstaje na bazie osobistych przeżyć, a nie cudzych opowieści. Poprzez obserwację i uważne słuchanie, wiele się można nauczyć, ale właśnie – tylko nauczyć. Wiedza, zgromadzone informacje, poczynione obserwacje, są niewątpliwie bardzo ważne, ale to jeszcze nie doświadczenie. Bo doświadczenie zdobywa się w procesie samodzielnego podejmowania wyborów i decyzji oraz ponoszenia ich konsekwencji – dobrych i złych. Nie znam nikogo, kto by wytrzeźwiał tylko dzięki zgromadzonej wiedzy.
 
I tak minęło ponad dziesięć lat. W listopadzie 2011 roku przywiozłem z Londynu pomysł warsztatu, grupy, czy mityngu (formuła do uzgodnienia), którego celem byłoby lepsze zrozumienie treści książki pt. „Anonimowi Alkoholicy”. W USA takie spotkania nazywają się Big Book Study. Trochę to wszystko czasu i przygotowań wymagało, więc dopiero w grudniu 2012 zaczął u nas działać Warsztat Wielkiej Księgi. Nie jest on formą realizacji Programu 12 Kroków, ani nie zastępuje pracy ze sponsorem, co czasem jeszcze trzeba przypominać. Warsztat jest dokładnie tym, na co wskazuje jego nazwa.
 
Postanowiłem, chciałbym, żeby Warsztat Wielkiej Księgi był ostatnim przedsięwzięciem, w którego organizację angażuję się tak intensywnie. 15 stycznia wypada rocznica mojej abstynencji, a więc niech będzie ona symboliczną datą mojej… AA-owskiej emerytury. Symboliczną, bo pewien proces faktycznie rozpocząłem już wcześniej (pisałem o tym w artykule „Trudna sztuka hamowania”), inne sprawy muszę dopiero powoli pokończyć, więc trochę poza 15.01.2013 może się to przeciągnąć. 
Nie mam zamiaru rezygnować z uczestnictwa w mityngach, ani z pracy z podopiecznymi, czy z pisania – jeśli Bóg, jakkolwiek Go pojmujemy, mi na to pozwoli. Bo ja tutaj jestem na stałe. Może nie na zawsze, tego jeszcze nie wiem, okaże się, ale na stałe. Swoją AA-owską emeryturę rozumiem raczej jako pewną zmianę postawy wewnętrznej, nastawienia, niż demonstracyjne i spektakularne zmiany w zachowaniu. Chociaż i te nie są wykluczone.
W każdym razie odnoszę wrażenie, że na mnie już czas. Zwłaszcza jeśli chciałbym, a bardzo chciałbym, zobaczyć nowe oblicze Wspólnoty AA – dzieło podopiecznych moich podopiecznych.

Gdy próbowałem pomóc innym alkoholikom, ulegając impulsowi, udzielałem rad – i być może jest to nieuniknione. Ale danie innym prawa do błędu potrafi też przynosić korzyści – „Codzienne refleksje” s.424.



--
* I Krajowy Zjazd AA (1984 rok) wyprodukował dokument o charakterze orędzia do narodu pt. „Posłanie do wszystkich Polaków uzależnionych od alkoholu, którzy wciąż jeszcze cierpią”. Czytamy w nim m.in.: „My, Anonimowi Alkoholicy (…) zwracamy się do Was z pytaniami: czy alkohol jest problemem w Waszym życiu, czy chcecie przestać pić? Jeżeli odpowiecie twierdząco na te pytania – my, Anonimowi Alkoholicy, czekamy, by Wam pomóc…” (cytat z „Historii AA w Polsce). Tak więc wiadomo już, skąd wzięły się sławetne dwa pytania zadawane nowicjuszom. Kto jednak uznał, że wolno mu stawiać innym alkoholikom jakiekolwiek warunki i przyjmować ich (albo i nie) do Wspólnoty AA, nadal pozostaje tajemnicą.

piątek, 7 grudnia 2012

Rehab - Wiktor Osiatyński

W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia Wiktor Osiatyński, doktor habilitowany nauk prawnych, profesor Central European University w Budapeszcie, specjalista w zakresie prawa konstytucyjnego i historii doktryn polityczno-prawnych, wykładowca akademicki, feminista, pisarz i alkoholik, podczas pobytu w USA poddał się leczeniu odwykowemu w ośrodku, który nazywa Farmą. 
 
„Rehab” nie jest pamiętnikiem; bohaterem książki – napisanej w trzeciej osobie liczby pojedynczej – jest alkoholik W., i jest to zbiór zapisków, notatek, przemyśleń, wniosków, dotyczących zarówno samego procesu terapeutycznego jak i osób, spraw i zdarzeń, z którymi autor na Farmie się zetknął.  
 
Opisany przez Osiatyńskiego model terapii odwykowej prawdopodobnie nigdy się w Polsce nie rozwinął, jednak pewności co do tego nie mam, bo może gdzieś tam, kiedyś były podejmowane jakieś próby. W związku z tym, że od czasu pobytu autora na Farmie minęło około trzydzieści lat, mało jest realne, by i tam terapię prowadzono w dokładnie taki sam sposób. A to z kolei oznacza, że „Rehab” dzisiaj, to raczej tylko ciekawostka – dawno, dawno temu, daleko, daleko stąd, tak to wyglądało – niż aktualna informacja o współczesnym leczeniu odwykowym alkoholików.

czwartek, 6 grudnia 2012

Litacja - Wiktor Osiatyński

Ciąg dalszy książki pod tytułem „Rehab” o alkoholiku W., którym – jak wiedzą wszyscy – jest sam autor. Czyni to z Wiktora Osiatyńskiego najbardziej znanego anonimowego alkoholika w Polsce, jednak konwencja, którą przyjął w książce, używając trzeciej osoby liczby pojedynczej, to wybór i decyzja autora. Jeśli w czymkolwiek mi to przeszkadzało w trakcie lektury, to jedynie w zorientowaniu się, gdzie zdania się kończą, bo oczywiście po każdym „W” była kropka, co czasami, niezbyt często na szczęście, bywało mylące.
 
„Rehab” to notatki, dziennik, który alkoholik W. prowadził podczas pobytu w ośrodku odwykowym, który w obu książkach nazywa Farmą, zapiski z terapii po prostu. „Litacja” rozpoczyna się od ostatniego dnia pobytu W. na Farmie i opisuje jego dalsze życie, a zwłaszcza specyficzne problemy niepijącego alkoholika.
 
Dominujące uczucie podczas lektury? Smutek. Czytałem historię życia W., alkoholika, który jako jeden z bardzo niewielu Polaków, miał dostęp do Wspólnoty AA i Programu 12 Kroków, będącego programem zmiany, poprawy jakości życia, na wiele lat przedtem, zanim pojawiły się one w Polsce i – nawet mieszkając latami w Ameryce – nie potrafił w żaden sposób z nich skorzystać i tak potwornie męczył się z sobą i swoim życiem, i było mi po prostu smutno. Zwłaszcza, gdy opisy i relacje dotyczyły poszukiwań łatwiejszej, łagodniejszej drogi, czyli mnożące się książeczki medytacyjne, jakieś magiczne klaskanie w ręce i zaklinanie dnia… A kiedy kolejne pomysły i rozwiązania W., które wprawdzie zapowiadały się znakomicie, ale po pewnym czasie znowu okazywały się nieskuteczne, miałem ochotę krzyknąć do autora: „Człowieku, czy nie rozumiesz, że objawem obłędu jest oczekiwanie odmiennych efektów wiecznie tych samych działań?!”. Ale z drugiej strony…  czy alkoholizm nie jest rodzajem obłędu?
 
„Litacja” obejmuje pięć lat od chwili opuszczenia przez W. Farmy. Pod koniec tego okresu postanawia on zmierzyć się z 4 Krokiem (Programu 12 Kroków AA), przy którym coś już tam majstrował podczas pobytu na Farmie, choć najwyraźniej bez większego powodzenia. Problem w tym, że znowu robi to po swojemu, samemu (słyszałem, że w AA jest takie powiedzenie: „pić mogliśmy samotnie, ale samemu wytrzeźwieć się nie da”), na bazie zbieraniny różnych poradników pomieszanych z Dekalogiem, siedmioma grzechami głównymi i diabli wiedzą czym jeszcze. W. znowu pakuje masę pracy, wysiłku, czasu i autentycznego zaangażowania, ale efekty…
 
„Litacja”, podobnie jak i „Rehab”, kończy się słowami „trwało to dwadzieścia lat”, a to oznacza, że wkrótce doczekamy się zapewne kolejnego tomu prezentującego zmagania alkoholika W. z trzeźwym życiem i samym sobą.
Do największych zalet książki zaliczyłbym odwagę, szczerość i otwartość autora. Mam nadzieję, że W. kiedyś wreszcie przestanie cierpieć.

środa, 5 grudnia 2012

Rehabilitacja - Osiatyński

Najpierw o bohaterze „Rehabilitacji” (a także „Rehab” i „Litacji”), alkoholiku W. Notatkę na temat „Litacji” zakończyłem zdaniem: Mam nadzieję, że W. kiedyś wreszcie przestanie cierpieć. Po trzydziestu sekundach lektury „Rehabilitacji” znalazłem takie oto przekonania dotyczące praktycznej realizacji Piątego Kroku AA: Ten krok polegał na tym, żeby podzielić się z drugim człowiekiem nie tylko wadami, ale i swoim bólem. Ten krok jako jedyny wymagał aktywnego uczestnictwa drugiej osoby, niekoniecznie alkoholika. Mógł być nim każdy, kto umie słuchać i stara się zrozumieć alkoholika. Słuchacz był w tym kroku najważniejszy, bo przecież samego siebie, a nawet Boga W. doskonale umiał oszukiwać*. I jakoś zupełnie nie zdziwiło mnie, że W. za ten swój Piąty Krok, wyznany kapłanowi, musiał zapłacić sto pięćdziesiąt dolarów i nawet dostał za to pokwitowanie, ani to, że w ostatecznym rozrachunku całą tą operacją poczuł się oszukany. Nadzieja, o której wspomniałem wyżej, powoli rozwiewała się, bo dla alkoholika W. najwyraźniej jeszcze nie nadszedł czas końca cierpienia. Za to zadziwiająca, u człowieka o tak wielkiej sprawności intelektualnej, wydaje się niezdolność uświadomienia sobie, że WIEM, może nawet i ROZUMIEM, to jeszcze nie to samo co MAM.
 
A dalej, kolejne lata? Podobnie jak poprzednio – chaotyczna mieszanina wybranych i po swojemu interpretowanych elementów Programu 12 Kroków AA, jakichś podejrzanych poradników,  terapii dla współuzależnionych dorosłych dzieci z domów dysfunkcyjnych, afirmacji, mityngów Anonimowych Obżartuchów, kurs na odwykowego terapeutę… A właśnie! Kolejny cytat ilustrujący problem, z którego alkoholik W. najwyraźniej dobrze zdawał sobie sprawę: Ale zamiar zostania profesjonalistą nie pozostał bez śladu. W. już nigdy nie czuł się jak zwykły alkoholik, zawsze myślał o jakiejś szczególnej odpowiedzialności za leczenie alkoholików w Polsce i w innych krajach. To przeświadczenie, które z czasem tylko się umocniło, na zawsze zmąciło jego zdolność do korzystania w pełni z dobrodziejstw AA **. 
 
Bohater „Rehabilitacji”, alkoholik W., sprawia wrażenie człowieka, u którego prawdziwe i niewątpliwie poważne problemy ujawniły się dopiero po odstawieniu alkoholu. I to też mnie nie dziwi, choć może być trudne do pojęcia dla kogoś, kto z tematem alkoholizmu nie zetknął się bliżej.
Po lekturze książki pewien znajomy wykorzystuje postać alkoholika W. do dowodzenia prawdziwości powiedzenia: do AA nie można być za głupim, ale można być za mądrym, jednak nadal się z nim nie zgadzam, bo uważam, że jeśli coś jest problemem i faktycznie stanowi przeszkodę, to nie mądrość czy nawet wiedza, ale intelektualna pycha.
 
W dwudziestym dziewiątym roku abstynencji i sześćdziesiątym pierwszym życia autor „Rehabilitacji” i alkoholik W. symbolicznie, może i faktycznie, stapiają się w jedną całość. Wiktor Osiatyński, alkoholik W. godzi się z własną przeszłością i samym sobą.
 
To teraz o samej książce. Choć mocno chaotyczna, jak życie jej głównego bohatera, jest ona, w pewnym sensie, całkiem niezła. Porusza wiele tematów, choćby kwestie szkolenia terapeutów w USA mnóstwo lat temu, zaburzeń odżywiania, hipoterapii, ADHD i wiele innych. Jednak najważniejsza wydaje się przestroga adresowana do uzależnionych, którą wyczytać mogą między wierszami: jeśli wreszcie nie zdobędziesz się na to, by stanąć w postawie pokory przed drugim alkoholikiem i poprosić go, aby pomógł ci i pokierował podczas poznawania oraz praktycznej realizacji Programu AA, będziesz pewnie w stanie utrzymać abstynencję całymi latami, może nawet do końca życia, jednak o prawdziwej satysfakcji z życia, zadowoleniu, spełnieniu, spokoju, trwałej pogodzie ducha – zapomnij. Bo stosowanie półśrodków, zamienników (kolejna terapia, kolejne warsztaty, kolejny poradnik, kolejna afirmacja; zadośćuczynienie dokonywane z obcymi kobietami zamiast z faktycznie skrzywdzonymi) niewiele daje, jeśli w ogóle cokolwiek i alkoholik nadal znajdować się będzie w punkcie zwrotnym życia… 
Do zalet „Rehabilitacji” zaliczam też odwagę, szczerość i otwartość jej autora. Na zawsze pewnie pozostanę mu wdzięczny za książkę „Grzech czy choroba”, jednak swoje życie, wolałbym przeżyć zupełnie inaczej. Mimo, że sukcesów zawodowych trochę mu zazdroszczę.




--
* Wiktor Osiatyński „Rehabilitacja”, Wydawnictwo Iskry, 2012, strona 5
** Wiktor Osiatyński „Rehabilitacja”, Wydawnictwo Iskry, 2012, strona 79

poniedziałek, 19 listopada 2012

Siła większa i biuletyny AA

Literatura AA, przekazywana więźniom w ramach niesienia posłania, pochodzi u nas z dwóch źródeł: są to zakupy dokonywane przez grupę (Intergrupę) albo też książki i biuletyny ofiarowane przez anonimowych alkoholików z ich prywatnych zbiorów.  Zwłaszcza te ostatnie – przeczytane pewnie po kilka razy, magazynowane w garażu albo na strychu, nie służą już do niczego, ale przyniesione na mityng i przekazane łącznikowi mogą się jeszcze komuś przydać. Do dziś pamiętam, jak to się nawzajem przekonywaliśmy, że starsze numery nie tracą na wartości, że treści w nich zawarte są stale aktualne…
 
Przeglądając biuletyny, których plik przyniósł kolega dla łącznika z zakładami karnymi i aresztami śledczymi, zwróciłem uwagę na artykuł w „Karliku” 4/2006 (biuletyn regionu „Katowice”), z którego wynikało, że podczas mityngu AA najważniejsze są problemy oraz nowicjusz. Skłoniło mnie to do zastanowienia i postawienia pytań: czy ja wierzę w to, że o wartości mityngu świadczą wypowiedzi o rozmaitych problemach jego uczestników i nowicjusz, to jest alkoholik, który nie ma jeszcze kompletnie żadnego doświadczenia w utrzymywaniu abstynencji i który nic nie wie o Programie AA, ale którego alkoholicy z dłuższym stażem usilnie nakłaniają do wypowiedzi? Czy faktycznie wierzę, że taka jest „prawda” o Wspólnocie i taką właśnie dobrze jest przekazywać na zewnątrz, ludziom, którzy z AA jeszcze się nie zetknęli? Czy w ten sposób przyciągamy (bez reklamowania)? Czy rzeczywiście stare biuletyny AA są – i będą – zawsze aktualne?
 
Kolejne pytania dotyczyły aktualności moich własnych przekonań. Żeby sprawdzić, jak to teraz z nimi jest, przeczytałem z „12 Kroków od dna” rozdziały poświęcone Krokom Jeden-Trzy. Okazało się, że moje ich rozumienie nie uległo żadnej znaczącej zmianie, zauważyłem natomiast, że w miarę upływu czasu jakby coraz mniej słów potrzebuję na wyjaśnienie, o co chodzi (moim zdaniem!) w pierwszych trzech Krokach Programu AA.
 
Krok Pierwszy – problem. 
Krok Drugi – rozwiązanie.
Krok Trzeci – decyzja.
 
W Kroku Pierwszym określam i precyzuję problem: jestem bezsilny wobec alkoholu i nie radzę sobie z życiem. Gdybym sobie z życiem i sobą świetnie radził, to nie musiałbym od nich uciekać do butelki, nieprawdaż? To oznacza, że widocznie jestem bezsilny nie tylko wobec alkoholu, a więc i sama abstynencja raczej nie załatwi sprawy.
 
W Kroku Drugim zawarte jest rozwiązanie: jeśli ja jestem bezsilny (bezsilny = bez siły, nie mam siły, brak mi siły itp.), to widocznie muszę tę siłę znaleźć gdzieś poza sobą. Wyraźnie zresztą w Drugim Kroku napisano, że siła ta ma być większa, niż moja własna.
 
W Kroku Trzecim podejmuję decyzję, postanawiam. Warto zwrócić uwagę, że w treści napisano „postanowiliśmy”, a nie „powierzyliśmy”. Postanowienie nie jest jednoznaczne z realizacją. Ma nawet ograniczony… „termin przydatności do spożycia”. Jeśli z mojego postanowienia nie wynikło przez dłuższy czas nic, to było ono jedynie pustą deklaracją, bezwartościową obiecanką, jakich w pijanym widzie złożyłem wiele.
 
Okazało się w praktyce, że w przypadku alkoholika, który nie ma wieloletnich nawyków i przekonań terapeutyczno-mityngowo-abstynenckich, tyle w zupełności wystarczy. Jeśli jednak ktoś z czasem takich nabył, często niezbędne okazują się dodatkowe wyjaśnienia. 
 
Krok Pierwszy. Miałem określone zasady, uznawałem określone normy, miałem pewne priorytety, wyznawałem jakieś wartości. Tylko siły duchowej, niezbędnej do kierowania się nimi w swoim życiu, nie miałem zupełnie. Problemem alkoholika nie jest alkohol, ale właśnie brak, niedobór tej siły ducha. I nie ma to nic wspólnego z religią czy wyznaniem.
 
Krok Drugi. Nie występuje w nim żadna „Siła Większa”. W każdym razie nie w takim znaczeniu jak np. Jan Nowak – dwa wyrazy (imię i nazwisko), ale jedna osoba. Zresztą łatwo można to sobie sprawdzić w oryginale: „Power greater”, a nie „Power Greater”. W przypadku Drugiego Kroku „większa” to przydawka (jeśli się nie mylę przymiotna), czyli część zdania określająca rzeczownik (rzeczownikiem jest „Siła”). Chodzi tu o Siłę, która jest większa niż nasza własna, a nie o jakąś tajemniczą Siłę Większą. Analogicznie w zdaniu „Tomek większy od wszystkich swoich rówieśników w klasie” nie występuje żaden Tomek Większy.
 
Krok Trzeci. Latami opowiadałem anegdotę dotyczącą palenia papierosów i deklaracji „coś z tym trzeba będzie zrobić”, ale mój kolega miał lepszy (lepszy, bo prostszy) sposób na wyjaśnienie o co tu chodzi (dziękuję Tadeusz): „na brzegu stawu siedzą cztery żaby; dwie z nich postanowiły wskoczyć do wody; ile żab siedzi teraz na brzegu?”. Prawidłowa odpowiedź brzmi… cztery. Fakt że dwie postanowiły nie oznacza jeszcze, że wskoczyły.
Czy rzeczywiście jestem gotów zacząć realizować swoje trzeciokrokowe postanowienia –  teraz?! I znów nie chodzi tu o żadne spektakularne wystąpienia religijne, ale na przykład o realizację decyzji: jutro od siódmej rano zaczynam wypełniać tabele Kroku Czwartego.
 
Sponsor we Wspólnocie AA nie jest Bogiem nowicjusza ani jego siłą większą, wyższą, czy jakąkolwiek. Osobiste doświadczenia sponsora, znajomość wspólnotowej literatury, a zwłaszcza jego umiejętność korzystania z kilkudziesięcioletnich doświadczeń i mądrości Anonimowych Alkoholików – które w przypadku nowego członka Wspólnoty niewątpliwie stanowią Siłę większą niż jego własna – są dla alkoholika szukającego pomocy szansą i nadzieją. Zadaniem sponsora, który przekazuje swojemu podopiecznemu duchowy Program AA*, jest pomóc mu zrozumieć**, pokazać na własnym przykładzie, podpowiedzieć, jak się to robi w codziennej praktyce. Z pomocą sponsora nowicjusz odnajduje Siłę, która jest większa niż jego własna, oraz uczy się czerpać z jej zasobów.




--
* Nasze główne zadanie wobec nowicjusza polega na umiejętnym zapoznaniu go z Programem – „Jak to widzi Bill”.
** Zrozumienie jest kluczem do właściwych zasad i postaw, a właściwe postępowanie jest kluczem do dobrego życia… – „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji”.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Programowe wątpliwości

W roku 1947 kwakrom przyznano Pokojową Nagrodę Nobla. Jesteśmy pacyfistami, wierzymy, że wojna, agresja i przemoc nie służą rozwiązywaniu żadnych konfliktów i są niezgodne z chrześcijaństwem. Jezus powiedział: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają (Łk 6,27-28). POKÓJ jest chyba najbardziej znanym na świecie kwakierskim „świadectwem”. Czy można kochać kogoś, kogo próbuje się zabić?
 
Kolega z AA założył firmę, czyli po prostu zarejestrował działalność gospodarczą, a kiedy ją rozpoczął okazało się, że jeśli nie będzie oszukiwał urzędu skarbowego, klientów czy kontrahentów, to nie zarobi tyle, ile sobie wymarzył, ile by chciał, potrzebował. Z drugiej strony Program AA, sponsor, Wielka Księga i to wszechobecne wezwanie do uczciwości. W każdym razie przyszedł zapytać, czy jako trzeźwiejący alkoholik „na Programie” może być nadal kanciarzem i oszustem. Ale to tylko w sprawach zawodowych – dodał szybko; przyznał też, że problem konsultował już z innym alkoholikiem, też prowadzącym firmę, twierdzącym rzekomo, że… on te sprawy bez problemu rozdziela. Na dokładkę uraczony zostałem opowieścią o trzecim znajomym, który lekceważy przepisy ruchu drogowego, arogancko i egoistycznie narażając życie i zdrowie innych ludzi, który jest podobno w AA dość popularnym sponsorem. 
Próbowałem wybrnąć z sytuacji żartobliwym pytaniem, czy mój rozmówca chce zmienić swoje życie, czy może wolałby, żeby to jego koledzy mieli podobne rozterki jak on (jak w tym kawale o zawistnym chłopie, który – gdy zdechła mu krowa – nie prosił Boga o siłę do zarobienia na nową krowę, ale o to, by sąsiadowi też zdechła), ale kiedy nie dawał się zbyć i prosił o poważne potraktowanie sprawy, opowiedziałem mu anegdotę: 
 
William Penn, angielski kwakier, założyciel Pensylwanii, nazwanej tak od jego nazwiska, syn uszlachconego oficera marynarki, zwrócił się do duchowego przywódcy pierwszych kwakrów, George'a Foxa, z pytaniem, czy może nosić swój ceremonialny miecz, będący oznaką jego pozycji – szlachectwo Penna było stosunkowo świeże, więc szczególnie mu na tym zależało. Jednak kwakrzy są przeciwni walce i przemocy, i stąd jego wątpliwości. Zapytał więc Foxa: czy jako kwakier mogę nosić swój miecz? Usłyszał wtedy odpowiedź: noś go tak długo, jak będziesz mógł…
Była to odpowiedź genialna! Fox dobrze wiedział, że nakazy i zakazy rodzą sprzeciw, opór, niezadowolenie, frustrację – a po co? Czy nie lepiej, by postępujący proces rozwoju duchowego rozwiązał problem w sposób naturalny i skuteczny, jednak bez wywierania presji, zmuszania, wymagań?
 
Anonimowi Alkoholicy nie żądają od nikogo, by rozstał się z alkoholem, nie wymagają od nikogo (nawet od członków Wspólnoty) zachowania abstynencji. Jeśli jednak nie możesz już dłużej pić, jeśli chcesz przestać, to mamy dla ciebie rozwiązanie, sposób. 
 
W 1998 roku byłem gotów rozstać się z alkoholem. Jednak nie chciałem zgodzić się na niezbędne zmiany – postaw, zachowań, myślenia… Zapłaciłem za to powrotem do picia. Widocznie jeszcze mogłem sobie na to pozwolić, widocznie musiałem stracić coś jeszcze.
Kilka lat później zaczęło mi się wydawać, że skoro tyle już nie piję, to pewnie mogę sobie pozwolić na powrót do pewnych postaw z czasów picia, dokładnie do nieuczciwości. Nie złamałem abstynencji, ale zapłaciłem za to wysoką cenę – najwidoczniej jeszcze (a może znowu) mogłem, widocznie coś jeszcze musiałem stracić.
 
Anonimowi Alkoholicy w ogóle, a sponsor w szczególności, nie wymagają przestrzegania przepisów zawartych w kodeksach karnych, skarbowych, drogowych czy jakichkolwiek innych; nie taka jest ich rola. Ale warto też pamiętać, że nikt nikogo w AA nie zmusza do podejmowania działań wymagających łamania prawa, chociaż – co chyba zrozumiałe – można się spotkać z delikatną sugestią poszanowania zasad. 
Przebudzenie duchowe może być jednorazowym, spektakularnym przeżyciem, które w jednej chwili zmienia w życiu alkoholika… właściwie wszystko, ale częściej jest to jednak proces rozłożony w czasie. Trzeźwienie to nieustanne poznawanie siebie plus zmiana, jeśli jednak zmiany przestały zachodzić albo tak naprawdę nigdy ich nie było, to…
 
Dawno już przestałem porównywać swoje dzisiaj z okresem najbardziej destrukcyjnego picia – uważam, że jest to oszukiwanie samego siebie, bo w ten sposób zawsze przecież okazuje się, że dokonałem jakiejś znaczącej, pozytywnej zmiany. Ale faktem jest też, że w pierwszych dwóch-trzech latach abstynencji prezentowałem wyraźnie niższe standardy moralne niż obecnie. I pięć lat temu też. Po prostu, w miarę upływu czasu, coraz mniej wad charakteru mogę używać. Uważam, że to normalny proces.
 
Pamiętam słowa: Czyn wykonany połowicznie nie daje korzyści. Znajdujemy się w punkcie zwrotnym życia [WK]. W moim życiu wiele było różnych punktów zwrotnych; na rozstajnych drogach często potrzebowałem trochę czasu na podjęcie decyzji, dokonanie wyboru. Nie wszystkie one były dobre, ale wiem już też, że… jeśli idziesz złą drogą, to pamiętaj, że Pan Bóg pozwala zawracać. Tylko jakoś nigdy dotąd nie wpadło mi do głowy, żeby w połowie drogi, na kolejnym skrzyżowaniu, próbować urządzić się i zamieszkać na stałe.

środa, 31 października 2012

Moda, marzenia i strach

Przyszło nam żyć w ciekawych czasach – pojawiły się technologie i możliwości wcześniej nieznane: komputery, Internet, telefony komórkowe. Dla mnie były radosną przygodą, ale dla wielu osób w moim wieku albo starszych, okazały się poważnym wyzwaniem, rodzącym obawy i wątpliwości – czy sobie poradzę, czy będę w stanie się nauczyć? Ale przecież moje pokolenie nie jest wyjątkowe – przodkowie zmagali się z telewizorami, pralkami automatycznymi, w ogóle z elektrycznością… I zawsze pojawiały się pytania: po co zmieniać coś, co dobrze działa? (ano właśnie, po co, przecież lampy naftowe były zupełnie dobre) oraz odwieczne marzenie ludzkości, by zatrzymać czas, by wiecznie i na zawsze było tak, jak ja się przyzwyczaiłem, jak ja się nauczyłem, jak ja rozumiem, jak ja umiem, jak ja… już się nie boję. Marzenie może i zrozumiałe, choć kompletnie nierealne i paskudnie egoistyczne… 
 
Wiosną 1938 roku Bill W. rozpoczął pracę nad książką „Alcoholics Anonymous”, zwaną później Wielką Księgą, która ostatecznie wydana została w roku następnym. W kwietniu 1953 roku pojawiło się pierwsze wydanie „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji AA”. Przez te kilkanaście lat, dzielących wydanie WK oraz 12x12, wytrzeźwiała pewna liczba alkoholików i niektórzy z nich, lękając się zmian i nowości, które mogłyby zagrozić ich ugruntowanej już pozycji, przyjęli nową książkę bez wielkiego entuzjazmu, bo znowu coś nowego trzeba było czytać, coś nowego poznawać, weryfikować stare przekonania. Była to, i nadal jest, postawa zrozumiała, zresztą po dziś dzień, głównie w USA, znaleźć można nieliczne grupy, których członkowie bazują tylko i wyłącznie na Wielkiej Księdze. Ot, taka ciekawostka, nie pierwsza i nie ostatnia w historii Wspólnoty AA, bo przecież my, alkoholicy, zawsze… wiedzieliśmy lepiej. Wiedzieliśmy lepiej, co najlepsze jest dla nas samych, ale też co będzie najlepsze dla wszystkich innych alkoholików. 
 
Moda ta, a może maniera, polegająca na odrzucaniu wszystkich publikacji Wspólnoty AA – poza Wielką Księgą – z pięćdziesięcioletnim opóźnieniem dotarła do Polski. To z kolei skłoniło mnie do bliższego zapoznania się z tematem, bo interesuje mnie historia AA, ale także wszelkiego typu manifestacje choroby alkoholowej – może za wyjątkiem samego picia, bo to przecież banalne.
 
Wielka Księga pisana była w czwartym roku istnienia AA – licząc od symbolicznej daty powstania Wspólnoty, czyli dnia, w którym doktor Bob pił po raz ostatni – i zbudowana została na bazie doświadczeń pierwszych stu alkoholików. Piętnaście lat później, kiedy ukazała się książka „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji AA”, członków AA było już około sto tysięcy. Czy więcej warte jest doświadczenie stu alkoholików, czy może jednak kilkudziesięciu tysięcy? 

Ilość nie zawsze świadczy o jakości, to oczywiste, a w takim razie chyba warto przyjrzeć się doświadczeniom tych najstarszych weteranów. W pewnych środowiskach AA można czasem usłyszeć przekonania i legendy o rzekomo niesamowicie wysokiej skuteczności Wspólnoty w pierwszych latach jej istnienia. Jednak literatura Wspólnoty mitów tych nie potwierdza, a wręcz przeciwnie. W „Doktor Bob i dobrzy weterani” czytamy: Do lutego 1937 roku dziesiątki nowych alkoholików zapoznawały się z Programem. Niektórym udawało się nie pić przez jakiś czas, ale potem znikali. Niektórzy pojawiali się ponownie. Inni po prostu umierali. Na przykładach negatywnych (na cudzych błędach) też wiele się można nauczyć, sam to zresztą często robiłem, tyle tylko że trudno traktować je jak wzór wart naśladowania. 
Rodzi się pytanie, czy nie wystarczyłby autorytet i doświadczenie autora „Anonimowych Alkoholików”? Autorytet zapewne jest ważny, ale z tym osobistym doświadczeniem jest już nieco gorzej. Bill W. nigdy Programu AA ze sponsorem nie przepracował, obwiniał się też za to, że nie umiał stosować go w niektórych dziedzinach życia.
 
W każdym razie obecnie widzę to tak: Wielka Księga jako podręcznik podstawowy, idea, sposób, rozwiązanie oraz 12x12 jako niezbędne uzupełnienie, zawierające podpowiedzi, wskazówki dotyczące praktycznej realizacji Programu, oparte na doświadczeniach AA.
 
Ktoś zapytał mnie kiedyś, czy potrafiłbym przeprowadzić podopiecznego przez Program korzystając wyłącznie z Wielkiej Księgi? Tak, oczywiście, jest to wykonalne. Może nawet dałbym sobie radę bez żadnej lektury AA. Warto chyba jednak zdać sobie sprawę, że im mniej sponsor czerpie ze skarbnicy doświadczeń Wspólnoty AA, tym bardziej opiera się na swoich własnych, osobistych przeżyciach, poglądach, przekonaniach i… rojeniach. 
Tak, umiałbym korzystać tylko z WK, tylko… po co miałbym coś takiego robić? Dlaczego? Natomiast chyba jednak nie poradziłbym sobie ze znalezieniem odpowiedzi na pytanie podopiecznego: Na jakiej podstawie uznałem, że mogę odrzucić lata doświadczeń tysięcy alkoholików? I następne: Jak w praktyce zrealizować Krok Szósty, któremu – z powodu braku doświadczeń w tym początkowym okresie – Bill W. w WK poświęcił całe trzy zdania?
Szkoda by mi też pewnie było modlitwy św. Franciszka, której prawdziwą wartość, sens i znaczenie Anonimowi Alkoholicy i Bill W. odkryli dopiero po napisaniu Wielkiej Księgi (znaleźć ją można w 12x12, w rozdziale poświęconym Krokowi Jedenastemu).
 
Mody pojawiają się i znikają. Niektóre powracają (retro). Zwykle guzik mnie obchodzi, co kto nosi, byle nie próbował zmuszać mnie i nakłaniać do noszenia tego samego – takie postawy pachną mi religijnym fanatyzmem, krucjatami i stosami – zwłaszcza, gdy mam poważne wątpliwości, czy ktoś taki faktycznie ma na względzie moje dobro, czy może w identycznie umundurowanym tłumie sam chciałby poczuć się bezpiecznie.
 
Kolejny raz przekonuję się, że miałem wiele szczęścia, bo żaden z moich sponsorów nie próbował mnie indoktrynować, to jest wpajać swoich własnych idei czy przekonań na temat religii, trzeźwienia, literatury, ciuchów, pracy, związków… Pomagali mi odnaleźć moją własną drogę oraz miejsce w życiu i interweniowali jedynie wtedy, kiedy w swoich peregrynacjach zapuszczałem się w rejony faktycznie niebezpieczne. Za to dziękuję.

niedziela, 16 września 2012

Przebudzenie duchowe

Jak zawsze, prezentuję tylko swoje własne doświadczenia, przekonania i przemyślenia. Nie ma potrzeby się z nimi zgadzać albo nie zgadzać. Może tylko warto przymierzyć je do swoich potrzeb i sprawdzić, czy przypadkiem nie okażą się przydatne.

Przebudzenie duchowe alkoholika
 
Przez lata niepicia zgromadziłem całkiem pokaźną kolekcję fantazji na temat duchowego przebudzenia. Pamiętam, że w pierwszej wersji myliło mi się ono z objawieniem, czy też religijnym nawróceniem i wyprodukowałem sobie (na bazie mityngowych wypowiedzi) przekonanie, że jeśli nie stanę się gorliwym katolikiem i nie będę regularnie uczestniczył w niedzielnej mszy świętej, to nici z przebudzenia, a tym samym z dalszego skutecznego trzeźwienia. Wprawdzie dość szybko zrozumiałem, że duchowość mylę z religijnością, jednak dużo dłużej nie potrafiłem wyobrazić sobie przebudzenia duchowego inaczej, niż w postaci wielce spektakularnego wydarzenia typu „światło i dźwięk”. Odrobinę zawinił tu zapewne Anthony De Mello i jego „Przebudzenie”, największym jednak problemem – jak to oceniam z perspektywy czasu – było chyba samo określenie „przebudzenie”, które zakłada stan zero-jedynkowy, bo w końcu albo śpię, albo nie. Pozostałość czarno-białego postrzegania świata po prostu i tendencji do operowania skrajnościami.
 
Na trzecią rocznicę dostałem od grupy książkę „Uwierzyliśmy” (mniej więcej wtedy też pojawił się w moim życiu drugi sponsor) i choć za pierwszym razem czytałem ją może bez wielkiego zapału i na pewno nie wszystko w niej zrozumiałem, to jednak wiele mi pomogła, a zwłaszcza takie oto fragmenty:
 
Podobnie jak wielu innym uczestnikom AA, i mnie nie było dane zaznać doniosłego i świadomego przeżycia duchowego, i czułam się trochę tego pozbawiona, tak jakby coś mnie ominęło. Ale – jak zauważył współzałożyciel AA Bill W. – „nasz Program jest lepszy niż myślimy”. Dzięki Programowi uwierzyłam, choć proces ten rozpoznałam dopiero wtedy, gdy spojrzałam na niego z perspektywy czasu.
 
Dowiedziałam się, że wielu innych nie przeżywa „elektryzującego momentu” i że im skrzydła wyrastają wolniej – lecz mimo to są one mocne i piękne.
 
W każdym razie dowiedziałem się wtedy i zrozumiałem, że to „przebudzenie duchowe”, tak pożądane przez miliony anonimowych alkoholików, może być też nazwane – i to bez szkody dla jakości – przeżyciem duchowym albo doświadczeniem duchowym. Zacząłem, początkowo bardzo powoli i opornie, stawiać swoje trzeźwienie na realnym gruncie, łapać jakiś kontakt z rzeczywistością, zamiast chaosu przekonań, wyobrażeń, marzeń, oczekiwań i fantazji.
 
W „Uwierzyliśmy” znalazłem także stwierdzenie Billa W. (Czy niepicie to wszystko, czego mamy się spodziewać po przebudzeniu duchowym? Nie; abstynencja to zaledwie sam początek – to tylko pierwszy dar pierwszego przebudzenia. Jeśli mamy otrzymać ich więcej, proces przebudzenia musi postępować naprzód), z którego wynikało, że to przebudzenie duchowe nie musi być wydarzeniem jednorazowym i spektakularnym, że trzeźwienie alkoholika może zbudowane być na bazie całego szeregu  przebudzeń nieco mniejszego kalibru. Dzięki pierwszemu z nich przestałem upierać się, że to świat ma problem, bo ja piję jak wszyscy, a w ogóle to świetnie poradzę sobie sam, ze wszystkim zresztą. Po nim nastąpiły kolejne… przebudzenia, doświadczenia i przeżycia duchowe, które nazywam kamieniami milowymi swojego trzeźwienia.
 
Po pewnym czasie, co zresztą prędzej czy później nastąpić musiało, pojawił się problem odróżniania przebudzenia duchowego od wzruszeń, egzaltacji i innych takich zaburzeń równowagi emocjonalnej. Wykombinowałem, że przebudzenie musi, z założenia, wiązać się ze zmianą i… utknąłem w martwym punkcie, ale nie na długo, bo wkrótce przyszedł mi z pomocą Bill jednym prostym zdaniem: Jest tylko jeden pewny sprawdzian wartości jakiegokolwiek doświadczenia duchowego: „Po owocach ich poznacie ich” („Jak to widzi Bill”). A więc nie chodzi o ekstatyczne przeżycia czy przejmujące doznania, ale po prostu o realne, namacalne efekty. Albo też ich brak. Zawartość, a nie atrakcyjne opakowanie. Treść, a nie forma. 
 
Powoli zaczynały się wyjaśniać tajemnice z przeszłości, z czasów picia, a nawet jeszcze wcześniejszych. Wiele razy zastanawiałem się, czy jestem może człowiekiem opętanym, jakimś demonem zła, socjopatą, niezdolnym do odróżnienia dobra od zła? Dokonywałem przecież czynów – delikatnie mówiąc – moralnie nagannych. Dlaczego? Przyznam też, że nigdy nie trafiała mi do przekonania terapeutyczna koncepcja dobrego człowieka, który robi złe rzeczy. Bo jak to, jestem uczciwy, tylko czasem kradnę? Ona jest wierna i lojalna, ale ma pecha, bo wyszła za mąż za rogacza? Coś tu było nie tak…
Podczas pracy nad Czwartym i Piątym Krokiem AA zorientowałem się, że istotą moich błędów jest egoizm i egocentryzm. Kiedy robiłem je po raz kolejny, odkryłem drugie dno, bo okazało się, że egoizm i egocentryzm wynikał ze strachu i lęku (wybitnie dokuczliwa okazała się jego odmiana zwana egocentrycznym lękiem). Ale dowiedziałem się również, że nie jest prawdą, jakobym nie miał żadnego systemu wartości duchowych, żadnych priorytetów, żadnego kręgosłupa moralnego. Cóż więc się działo???
 
W każdym razie dopiero rozważania nad istotą przebudzenia duchowego pozwoliły mi pojąć, że już od dzieciństwa miałem jasno określone normy moralne, całkiem sensowny i wbrew pozorom wcale nie zdegenerowany świat wartości, w którym oczywiste było, że kłamstwo jest złe, a prawdomówność dobra, że złodziejstwo jest złe, a uczciwość dobra, że zdrada jest zła… Tak, zawsze wiedziałem, rozumiałem i czułem, że zdrada małżeńska jest czynem nagannym, ale przecież kiedy nadarzyła się okazja, skorzystałem z niej bez chwili wahania. I wcale nie chodziło o to, że nie mogłem opanować napięcia seksualnego (pożądania), bo mogłem; jeszcze całkiem nieźle to wydarzenie pamiętam.
Tak, miałem cały system zasad, miałem komplet wartości moralnych i przekonań, ale też ewidentny niedobór siły duchowej, która pozwalałaby mi żyć zgodnie z nimi. 
 
W ten oto sposób odkryłem drugi niezbędny element doświadczenia czy przebudzenia duchowego – jest nim siła ducha, dzięki której mogę żyć zgodnie ze swoimi wartościami. Podczas psychoterapii mówili, że jest ona we mnie, trzeba tylko ją odnaleźć, ewentualnie zbudować, jednak w tym przypadku, wierzę raczej wieloletniemu doświadczeniu AA i tej Siły szukam (i odnajduję) poza sobą. Jest ona niewątpliwie większa niż moja własna.
 
Mijają lata. Inaczej czuję, myślę, wierzę, rozumiem; inna jest moja postawa wobec Boga, życia i ludzi; nareszcie jestem w stanie żyć w harmonii ze światem duchowych wartości. Nastąpiła zmiana. Przebudzenie (doświadczenie, przeżycie) duchowe dokonało się, nie jedno zresztą, mam też wiarę i nadzieję, że nie ostatnie – rozwój duchowy nie ma kresu. Czy w takim razie czas na… święto? Niestety nie. Nadszedł czas na wiadomość najgorszą: to nie wystarczy, to wszystko za mało. Bo przebudzenie duchowe, choćby nie wiem jak widowiskowe i przejmujące, ma wartość… teoretyczną, potencjalną. Może ono zmienić moją postawę, przekonania, sposób myślenia i emocje, ale nie zapewni mi realnego doświadczenia oraz praktycznych umiejętności. Jeżeli czegoś nie robiłem jeszcze nigdy w życiu albo też nigdy bez alkoholu, to muszę się tego nauczyć – po prostu. Oczywiście, przebudzenie duchowe może mi w tym pomóc, bo to i inne nastawienie, i gotowość, i mniejszy poziom lęku itd., ale pewne umiejętności zdobywa się tylko w działaniu, dzięki codziennej praktyce. A na to trzeba czasu...
 
Kiedy wreszcie dotarło do mnie, że przebudzenie, czy też doświadczenie duchowe nie zawsze wystarczy, że jest ono niewątpliwie szansą i nadzieją, ale jednak nie gwarancją, że odtąd właściwie wszystko w moim życiu będzie się działo samo, bez mojego udziału, zaangażowania, wysiłku, a zwłaszcza bez cierpienia, zacząłem pełniej pojmować głęboki sens słów: Dowiedziałam się, że wielu innych nie przeżywa „elektryzującego momentu” i że im skrzydła wyrastają wolniej – lecz mimo to są one mocne i piękne. Dowiedziałam się też, że niektórym dane było to doświadczenie, ale potem odrzucili oni swoje skrzydła, ponieważ mylnie spodziewali się, że Absolut będzie je automatycznie podtrzymywał za nich. 
 
Przebudzenie, doświadczenie, przeżycie duchowe jest łaską i darem i jeśli w ogóle zależy od nas, to w stopniu minimalnym. Jest darem, który tak łatwo jest przegapić, oczekując i wypatrując wielkiego BUM! Jest darem, który można zmarnotrawić, próbując zachować tylko dla siebie, nie przekazując dalej albo po prostu nie realizując swojej części zadania, nie robiąc tego, co powinniśmy zrobić sami. Jest darem, który zobowiązuje… 

niedziela, 12 sierpnia 2012

Czytanie ze zrozumieniem

W przerwie mityngu, którego tematem, jak to często w lipcu bywa, był Krok Siódmy, do stolika grupowego kolportera podszedł początkujący członek Wspólnoty (dzisiaj brał udział w spotkaniu trzeci czy czwarty raz w życiu) i poprosił o wskazanie mu literatury, zalecanej na początek. Tylko nie wszystko na raz – dodał trochę oszołomiony mnogością tytułów – bo na razie jeszcze z kasą krucho, a przecież kilku książek na raz i tak czytał nie będę – stwierdził całkiem rozsądnie. Kolporter po chwili namysłu sprzedał mu 12x12 oraz „Codzienne refleksje”, polecając zwłaszcza tę drugą pozycję i sugerując, by nasz nowy przyjaciel codziennie rano czytał fragment przewidziany na ten właśnie dzień, co powinno – jak stwierdził kolporter – znakomicie ułatwić mu zachowanie abstynencji.
Zwyczajne, banalne wydarzenie, w którym wszystko wydaje się być w jak największym porządku, nieprawdaż? Tylko… czemu mam w związku z nim coraz więcej wątpliwości?

Czytanie ze zrozumieniem, czyli refleksje o „Codziennych refleksjach”

W „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” autor, Bill W. zawarł proste, jednoznaczne stwierdzenie: Samotne natomiast działanie w sprawach duchowych bywa niebezpieczne. W związku z tym, zastanawiam się, co wyniknąć może z samotnej lektury AA-owskich refleksji, którą nowicjusz rozpoczyna od lipca, a więc od zagadnień związanych często z Krokiem Siódmym i Tradycją Siódmą? Być może okaże się on „cudownym dzieckiem” AA i zrozumienie tych, niełatwych w końcu treści, spłynie na niego w jakiś magiczny sposób, i jeśli tak, to wszystko jest w porządku. Gorzej, jeżeli okaże się zwyczajnym, przeciętnym alkoholikiem, bo wtedy bardziej prawdopodobne są efekty w postaci niezrozumienia, rozczarowania, zawodu, irytacji, zniechęcenia, stwierdzenia, że całe to AA chyba jednak nie jest dla niego, chęci ucieczki itp. Nie wiem jak to jest u innych alkoholików, ale u siebie zauważyłem już dawno, że wyzwania wyraźnie przekraczające moje możliwości, nie dopingują mnie, ale wręcz przeciwnie, po prostu zniechęcają. Natomiast stawianie zbyt trudnych wyzwań innym ludziom, uważam za okrucieństwo.

Załóżmy jednak, że nowicjusz przetrwa jakoś ten ciężki okres, nie ucieknie do kieliszka od zagadnień, których nie pojmuje i z którymi zmaga się samotnie, że kiedyś wreszcie zacznie realizować Program ze sponsorem albo poznawać na jakimś warsztacie. Wtedy może okazać się, że natknie się on na kolejne przeszkody, które do niczego potrzebne mu nie były, a mianowicie: cały system przekonań, które wybudował sobie w czasie, gdy samotnie próbował zrozumieć pewne elementy Programu AA, na dokładkę podane w formie cytatów wyrwanych z jakiejś większej całości i komentarzy do nich o jakości… hm… różnej.

Reasumując – nie uważam, żeby nasze „Codzienne refleksje” były najbardziej wskazaną lekturą dla AA-owskiego nowicjusza, zwłaszcza wtedy, kiedy nie znajduje się on jeszcze pod opieką sponsora, gotowego dzień po dniu tłumaczyć i wyjaśniać na bieżąco rodzące się wątpliwości. To jednak niestety jeszcze nie wszystko…

W książce „Jak to widzi Bill” jej autor pisał: Przedstawione tu fragmenty mogą posłużyć za materiał do indywidualnej refleksji, a także zainspirować twórczą wymianę poglądów w grupie; być może przyczynią się też do szerszego zainteresowania całym naszym dorobkiem literackim. Uważam za prawdopodobne, że podobna idea przyświecała Akcji Doradczej Konferencji Służb Ogólnych w 1987 roku, zwracającej uwagę na potrzebę opracowania i wydania zbioru refleksji, obejmującego – dzień po dniu – cały rok. W taki właśnie sposób powstały „Codzienne refleksje”, zbudowane na bazie cytatów z oficjalnej, zatwierdzonej literatury Wspólnoty AA oraz wypowiedzi na te tematy uczestników AA. Ciekawe jest to, że zwrócono się wówczas do wszystkich Anonimowych Alkoholików z apelem i prośbą o podzielenie się własnymi refleksjami. Nadeszło około 1300 tekstów, było więc z czego wybierać.

W „Jak to widzi Bill” autor zwracał uwagę, że to jedynie jego własny punkt widzenia, jego osobista interpretacja. W „Codziennych refleksjach” czytamy, że autorzy poszczególnych refleksji nie przemawiają oczywiście w imieniu Wspólnoty jako całości, a jedynie w swoim własnym. To akurat uważam za bardzo ważne – zwłaszcza w czasach, w których rośnie zainteresowanie „Codziennymi refleksjami” (i bardzo dobrze), ale niestety też tendencja do traktowania ich, jak oficjalne stanowisko Wspólnoty Anonimowych Alkoholików w jakiejś sprawie, czy temacie. Refleksje z „Codziennych refleksji”, czyli teksty pod cytatem z literatury AA, mają dokładnie taką samą wartość, jak dowolna wypowiedź na mityngu AA, ani mniejszą, ani większą. Refleksje – jak sama nazwa wskazuje – są materiałem do przemyśleń, rozważań, a nie zbiorem jakichś prawd objawionych uczestnikom AA do bezrefleksyjnego (czytaj: bezmyślnego) przyjmowania za jedynie słuszne. Zwłaszcza, że niektóre z nich są faktycznie dość problematyczne – jednak, czy problemy te wynikają z odmiennych poglądów, doświadczeń i przekonań ich autorów, czy z powodu błędów w tłumaczeniach, czy wreszcie z powodu upływu czasu i coraz to nowszych doświadczeń uczestników mityngów AA, tego to ja już nie wiem, ale… to na szczęście wyjątki.

„Codzienne refleksje” to kapitalna pozycja – skłaniająca do zastanowienia, przemyślenia – bywa, że kolejny raz w życiu – własnych przeżyć, doświadczeń i wypływających z nich wniosków, określenia swoich własnych przekonań, czasem może nawet ich weryfikacji… Znakomite narzędzie do trzeźwienia po prostu, ale… nie do wyznawania.


wtorek, 17 lipca 2012

Anonimowość anonimowa

Kolejna z opolskich grup AA zrezygnowała z podziału mityngów na otwarte i zamknięte, przez co, praktycznie rzecz biorąc, należy rozumieć, że otwarte są wszystkie. Wywołało to sporo wątpliwości i kontrowersji dotyczących anonimowości uczestników otwartych mityngów AA. Kiedy temat pojawił się na spotkaniu Intergrupy (i bardzo dobrze, bo to właśnie jest stosowny czas i miejsce na wymianę doświadczeń z przedstawicielami innych grup), w pierwszym momencie poczułem lekką irytację: Ileż lat można wałkować w kółko ten sam temat i udzielać tych samych odpowiedzi na stale te same pytania i wątpliwości?! Na szczęście nie trwało to długo i już po chwili byłem w stanie odpowiedzieć sam sobie, że nie ma sensu obrażać się na rzeczywistość, że trzeba po prostu robić swoje – dzielić się doświadczeniem, podpowiadać, pomagać zrozumieć, ale także stale weryfikować własne przekonania… choćby 77 razy.
 
Przede wszystkim wydaje się, że we Wspólnocie AA w Polsce nadal wielu przyjaciół myli anonimowość z tajemniczością, tajemnicami, sekretami. Jako alkoholik z pewnymi nawet pretensjami do trzeźwości uważam, że jeśli jakiegoś wyrażenia, zwrotu, określenia, nie jestem pewien, to zamiast wymyślać własne interpretacje, powinienem sprawdzić – w tym przypadku w słowniku czy encyklopedii. I tak według Wikipedii anonimowość to niemożność identyfikacji tożsamości jednostki pośród innych członków danej społeczności. Z kolei według internetowego Słownika Języka Polskiego PWN anonimowy to: 
1. «nieujawniający swego nazwiska lub nieznany z nazwiska» 
2. «taki, którego autor lub sprawca nie jest znany» 
3. «będący udziałem ludzi nieznanych lub niczym się niewyróżniających»
 
Załóżmy, że opowiem sąsiadce, że jakiś wysokiego szczebla pracownik pewnego urzędu uwikłany został w jakąś aferę korupcyjną. Czy w ten sposób złamałem anonimowość tego człowieka? Oczywiście – nie. Jakiś człowiek, w jakimś urzędzie… 
Załóżmy, że opowiem żonie, że jakiś alkoholik, na jakimś mityngu opowiedział o tym, jak zdradzał żonę. Czy w ten sposób złamałem anonimowość tego alkoholika? Oczywiście – nie. Jakiś alkoholik, na jakimś mityngu, gdzieś, kiedyś… Dopóki nie ujawniam żadnych informacji, które umożliwiłyby zidentyfikowanie określonej osoby, o naruszaniu zasady anonimowości nie ma w ogóle mowy (moim skromnym zdaniem).
Czy zdradziłem w ten sposób czyjąś tajemnicę, wydałem czyjś sekret? Możliwe, że tak, ale tylko możliwe, bo jeżeli nadal jest to sekret nie wiadomo kogo, nie wiadomo skąd… Ale tym to ja się będę przejmował, gdy wstąpię do wspólnoty tajnych alkoholików albo sekretnych alkoholików.
 
Jednak dokładne zrozumienie określenia anonimowość może tu być najmniej ważne. Na istotny element problemu anonimowości (także tajemniczości i sekretności) otwartych mityngów zwrócił uwagę kolega, mówiąc wprost, że gdyby – jako prowadzący, rzecznik, mandatariusz albo uczestnik mityngu – gwarantował komuś zachowanie anonimowości i tajemnicy wypowiedzi, na mityngach i po mityngach, otwartych czy zamkniętych, bez różnicy, to by po prostu kłamał, oszukiwał. 
Czasem powtarzam, za swoim sponsorem pewnie, że w AA jest tylko jeden alkoholik zobowiązany do przestrzegania zasad: ten, który sam tak postanowi. Bo pozostali zrobią, co zechcą. Prowadzący mityng AA może prosić zebranych o zachowanie anonimowości, może zwracać uwagę, że jest to fundamentalna zasada Anonimowych Alkoholików, ale warto uzmysłowić sobie i zrozumieć, że Wspólnota AA nie dysponuje żadnymi środkami pozwalającymi wymusić przestrzeganie tej zasady.
 
Tajemnice i sekrety wyciekają i będą wyciekały z mityngów AA – pewnie nawet częściej z zamkniętych, niż z otwartych, bo tych pierwszych jest więcej. Poza tym na otwartych uczestnicy bardziej się pilnują. I nie pomogą tu żadne apele, żadne regulaminy, przepisy, normy, zasady, karty, rozbudowane scenariusze… Realnego poczucia bezpieczeństwa na mityngach (jakichkolwiek) nie da się zbudować takimi metodami. To jest, z góry skazana na niepowodzenie, próba leczenia objawów zamiast choroby. Natomiast rozwiązanie jest proste, choć niestety nie łatwe, i sprowadza się do dwóch punktów:
a) nauczyć się i zacząć wreszcie żyć tak, żebyśmy o tym swoim życiu mogli bez strachu i wstydu opowiedzieć komukolwiek,
b) sprawy prywatne, osobiste, intymne, omawiać ze sponsorem albo przyjacielem z AA, a nie w grupie przypadkowych uczestników mityngu, nawet zamkniętego.
 
Od razu przypomina mi się tu spikerka Sydney z Oregonu (USA), która opowiadała, że po zetknięciu się z polskimi mityngami, nie mogła zrozumieć, czemu ludzie mówią o swoich bardzo osobistych sprawach podczas mityngów AA? I po co to robią? Przecież od tego w AA jest sponsorka! No, cóż… ona mogła nie rozumieć, ale ja dobrze jeszcze pamiętam, jak podczas zajęć psychoterapii odwykowej uczono mnie otwierania się wobec grupy osób, z których nie wszystkich znałem, nie wszystkich lubiłem, nie wszystkim ufałem…
 
Ostatecznie, jeśli zachowania tajemnicy wypowiedzi i anonimowości nie gwarantują ani mityngi otwarte, ani zamknięte, to po co robić te drugie? Zwłaszcza, że z doświadczeń grup (w Opolu są takie trzy czy cztery), których wszystkie spotkania są otwarte wynika, że Tradycję Piątą AA zdecydowanie skuteczniej realizuje grupa otwarta na szukających pomocy, czy dręczonych wątpliwościami, niż taka, która osoby niezdolne (może jeszcze) do autodiagnozy i nazywania siebie alkoholikami, wyprasza z mityngów zamkniętych, sugerując, by przyszły za dwa albo trzy tygodnie, na otwarty. A przecież chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że te tygodnie mogą oznaczać życie…
 
A kim jesteśmy my, żeby przypisywać sobie prawo odmowy wstępu komukolwiek potrzebującemu pomocy. 
/…/ 
Któż z nas odważy się powiedzieć: „nie, ty nie możesz wejść”, tym samym przypisując sobie funkcję sędziego, ławy przysięgłych, a może też i kata swego brata alkoholika? („Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość”, s. 132-3).
Deklaracja Odpowiedzialności, czyli apel Billa W. z Kongresu Trzydziestolecia AA (lipiec 1965) w Toronto: Gdy ktokolwiek, gdziekolwiek potrzebuje pomocy chcę, aby napotkał wyciągniętą ku niemu pomocną dłoń AA. I za to jestem odpowiedzialny
 
Czy jest to deklaracja tylko Billa W., czy może już też i moja?

wtorek, 10 lipca 2012

Kto będzie dziś na mityngu?

W roku 1946, w „Grapevine”, po raz pierwszy opublikowano Dwanaście Tradycji AA, które Bill W. nazwał Dwunastoma punktami zapewniającymi nam bezpieczną przyszłość (nazwa 12 Tradycji AA pojawiła się nieco później). Początkowo istniała tylko jedna ich wersja, zwaną dzisiaj pełną albo dłuższą.
Bill miał ogromne problemy z przekonaniem Wspólnoty do tych swoich Tradycji, nawet mówiono mu wręcz, że grupy nadal chętnie będą go zapraszały i słuchały opowieści o jego piciu, o spektakularnym przebudzeniu, o Krokach, jednak pod warunkiem, że temat Dwunastu Tradycji sobie odpuści.
Ostatecznie Tradycje zostały przyjęte przez Pierwszą Międzynarodową Konwencję AA w Cleveland, pięć lat później, to jest w 1950 roku, i dopiero po tym, jak Bill zastąpił wersję pełną, długą – jej krótszą, uproszczoną odmianą, znaną zresztą i powszechnie używaną w AA do dziś. W sensie strategicznym było to zapewne genialnym posunięciem, ale…
 
Przy okazji tego skracania i upraszczania, pewnej modyfikacji uległo znaczenie Trzeciej Tradycji i kto wie, czy konsekwencje tej zmiany nie są odczuwalne bardziej na początku XXI wieku w Polsce, niż w połowie XX wieku w Ameryce. O ile w dłuższej wersji Trzeciej Tradycji AA mowa jest o wszystkich, którzy cierpią z powodu alkoholizmu, to jej wersja krótka obejmuje już każdego, kto ma tylko pragnienie zaprzestania picia. 
Wielu ludzi pije (albo kiedyś piło) w sposób szkodliwy, ryzykowny, nawet destrukcyjny, i niektórzy z nich niewątpliwie mają/mieli pragnienie zaprzestania picia, ale czy samo to czyni ich automatycznie alkoholikami? Oj! Chyba takie proste to jednak nie jest.
 
Fakty:
a) metody diagnozowania alkoholizmu w poradniach odwykowych zmieniają się i 10, 15, 20 lat temu na pewno łatwiej było zostać tam uznanym za alkoholika, niż obecnie,
b) w Polsce zdecydowana większość uczestników mityngów trafia do AA w trakcie albo po terapii odwykowej, gdzie zostali zdiagnozowani. 
 
Pytania: 
Czy na zamkniętym mityngu AA wszyscy są alkoholikami? Przyznam od razu, że ja wcale nie jestem tego taki pewien… Duchowy Program AA zaczyna się wtedy, kiedy jeden alkoholik mówi do drugiego, co sam zrobił, żeby przestać pić i zmienić swoje życie. Jeśli jednak ten, który mówi albo słuchający, może nawet obaj, alkoholikami nie są, czy nadal można mówić o AA-owskiej wspólnocie ducha?

poniedziałek, 2 lipca 2012

Trudna sztuka hamowania

Nigdy nie chciałem wyrosnąć na „zawodowego AA-owskiego działacza”, czyli kogoś, kto pojęcia o Programie Dwunastu Kroków wielkiego nie ma, nigdy też ich ze sponsorem nie przepracował, kto całą swoją aktywność skierował na służby i działania organizacyjne we Wspólnocie, podporządkowując im dom, rodzinę, czasem nawet sprawy zawodowe. Kpiłem i drwiłem z takich postaw bez litości. Nie miałem racji. Zamiast być wdzięcznym, za naukę i podpowiedź, kim nie chcę się stać, jak nie chciałbym żyć, za pokazanie, gdzie w naszym AA-owskim życiu mogą czaić się zagrożenia, pyszniłem się w przekonaniu, że MNIE coś takiego nigdy nie spotka. Dzisiaj trochę się tego wstydzę, ale… takie są fakty, tak było. 
 
Mijały lata. Do połowy 2012 roku brałem udział w warsztatach Kroków w Woźniakowie, podobnych na Górze św. Anny, wpłaciłem zaliczkę na jesienną edycję warsztatów  KpK w Woźniakowie, zacząłem kombinować, jak tu jednak pojechać jesienią po raz kolejny na warsztaty Kroków na Górze św. Anny, planowałem spikerkę w X, warsztaty Kroków w Y, warsztaty sponsorowania w Z… 
Tak się złożyło, że w międzyczasie uczestniczyłem w Central Europe Friends Gathering (europejski mityng kwakrów). Chociaż wśród ludzi tego samego wyznania czułem się bardzo dobrze, to jednak pojawił się pewien dyskomfort. Początkowo wiązałem go tylko z nieznajomością języka i oczywistą w związku z tym niewygodą, jednak po pewnym czasie okazało, że nie tylko o to tu chodzi – nie byłem organizatorem tego spotkania, ani lektorem, czy wykładowcą, nawet nie liderem grupy… Byłem po prostu nikim. Zupełnie zwyczajnym, przeciętnym uczestnikiem. Może nawet odrobinę mniej niż przeciętnym, bo co trochę potrzebowałem pomocy i wsparcia tłumacza. 
 
Zorientowałem się też, że bycie nikim (to tylko taki skrót myślowy, bo przecież każdy z nas jest kimś) ma dwie strony. W związku z zaangażowaniem i aktywnym udziałem we wszystkich tych AA-owskich warsztatach i z dystansu swoich kilkunastu lat abstynencji oraz pracy wkładanej w organizację warsztatów, trochę już zapomniałem, jak to jest być nikim. Ale z drugiej strony ulga: to nie ja odpowiadam, to nie ja muszę się martwić (o to, czy tamto), to nie ja muszę być dyspozycyjny, to nie ja muszę pilnować dyscypliny, czasu wypowiedzi, materiałów i stu innych spraw. Obie strony tego medalu mają swoje plusy i minusy. 
 
Zadowolony, że wykierowanie się na „zawodowego AA-owskiego działacza” mi nie grozi, byłbym wpadł w inną pułapkę. Jeszcze z rok, może dwa, a wykreowałbym, jeśli dotąd nie istnieje, i natychmiast sam objął, rolę, stanowisko „AA-owskiego szkoleniowca”. 
Temat ten wydaje się wyjątkowo delikatny i trudny, bo jednocześnie obejmuje bardzo ważny element AA-owskiej działalności, może nawet najważniejszy: niesienie posłania. O cóż więc chodzi? Ano, o równowagę. Tylko o nią. 
 
Nie ulega wątpliwości, że różnorakie służby we Wspólnocie muszą być pełnione, tak i oczywista jest potrzeba nieustannego niesienia posłania; coraz lepiej, coraz skuteczniej. Tym niemniej to ja – sam przed sobą – odpowiadam za zachowanie równowagi między własnym trzeźwieniem, rozwojem i wzrastaniem, a pomocą udzielaną innym. Żebym w którymś momencie nie zaczął dawać więcej, niż faktycznie mam do dyspozycji, żebym nie zaczął innych, ważnych dziedzin swojego życia podporządkowywać AA-owskim warsztatom; przede wszystkim Kroków i sponsorowania, bo na warsztatach na przykład Koncepcji nigdy w życiu nie byłem i nie miałbym się na takich czym popisać. 
W tym momencie dotykam kolejnego aspektu tego zagadnienia, to jest prawdziwych intencji mojego działania i uczciwości wobec siebie. Czy na czwarte w tym roku warsztaty Kroków, a ze dwudzieste w życiu, wybierałem się bardziej dla potrzebujących pomocy przyjaciół, czy może dla siebie i własnych ambicji?
 
Przypomina mi się historia pary alkoholików znanych jako Joe@Charlie, którzy jeździli po Ameryce i przemawiali do tysięcy alkoholików. Ale pamiętam też słowa, które miał rzekomo wyrzec doktor Bob do Billa W., kiedy okazało się, że Wspólnota chce ich obu w jakiś sposób uhonorować: jesteśmy po prostu dwoma pijakami, którzy tylko przestali pić…  I przyznaję, że ta druga postawa chyba jednak bardziej mnie pociąga. A w takim razie… nie, nie ma mowy o włączaniu wstecznego biegu – alkoholizm i udział we Wspólnocie AA zobowiązują – jednak używania hamulca zdecydowałem się nauczyć szybko i skutecznie. Bo ja jestem tylko pijakiem, który przestał pić…
 

środa, 20 czerwca 2012

Najtrudniejszy z 12 Kroków

Czasem pyta mnie ktoś, który Krok Programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików uważam za najtrudniejszy? Odpowiadam, że Program jest spójną całością, że zwykle coś wynika w nim z czegoś, że do kolejnych zadań trzeba dorosnąć, że przeszkoda zawsze wydaje się trudniejsza przed jej pokonaniem, niż po… Gdybym jednak faktycznie miał wskazać jeden tylko Krok, który uważam za najtrudniejszy (XXI wiek, środek Europy), to ponad wszelką wątpliwość byłby to Krok Szósty.

Najtrudniejszy z 12 Kroków Anonimowych Alkoholików

Kroki Jeden-Trzy, to Kroki świadomości, zawierzenia (powierzenia) i decyzji. W Krokach Cztery-Pięć wymagane jest określone działanie: wypełnianie tabel, pisanie pracy Piątego Kroku; moi podopieczni mają na to zwykle kilka tygodni. A choćby robili to i pół roku, to praca ta, dotycząca przeszłości, ma w pewnym sensie, charakter „zamknięty” – można zawrzeć ją w określonych ramach czasowych, czyli po prostu wykonać, skończyć. Kroki Osiem-Dziewięć mają zresztą podobny charakter – w sprzyjających okolicznościach, dzięki stosownej gotowości i determinacji, możliwa jest realizacja tego zadania w całości, w określonym czasie.

Z Krokiem Szóstym jest inaczej. Pamiętam jeszcze swoje rozczarowanie, rozgoryczenie i zniechęcenie (często obserwuję podobne uczucia u przyjaciół), kiedy okazało się, że nie wystarczy sprężyć się, zacisnąć zęby i wykonać zadanie zrywem, harując do upadłego przez kilka tygodni, miesięcy, czy nawet lat. Że jest to praca z samego założenia do końca życia i zadanie, które należy realizować każdego dnia. Dyscyplina systematycznego działania i alkoholizm skrzyżowany z moimi polskimi cechami narodowymi? Tragedia! Jak to? Nie będzie nagrody?! Nie będzie ulgi – wynikającej choćby tylko ze zrealizowania trudnego zadania? Na dokładkę takie to wszystko mało widowiskowe, codzienne, powszednie… A przecież, ja, jak małe dziecko, szybko się nudzę!

To właśnie ten Krok oddziela ludzi dojrzałych od dzieci – stwierdzenie to znaleźć można w naszej literaturze, a jego autorem nie jest alkoholik, ale szanowany duchowny. To akurat wydaje mi się szczególnie ważne, zwłaszcza jeśli bierze się pod uwagę fakt, że alkoholik Bill W. na temat Szóstego Kroku w Wielkiej Księdze był w stanie napisać całe trzy zdania.

Przyzwyczailiśmy się do symbolicznego przekraczania granicy między dzieciństwem, a dorosłością – takim symbolem może być na przykład egzamin dojrzałości (matura) albo dzień wydania pierwszego dowodu osobistego. Wydaje mi się, że z Krokiem Szóstym jest inaczej, że alkoholik, który wierzy, że ludzi dojrzałych od dzieci oddziela mało konkretna deklaracja, z której na dokładkę już po kilku miesiącach właściwie niewiele wynika, chyba jednak nie przemyślał wszystkiego.

Niedawno, przez chwilę, zastanawiałem się, czy gdybym miał do dyspozycji Dwanaście AA-owskich Kroków, ale bez numerów, ułożyłbym je w takiej samej kolejności, jak to zrobił Bill W.? Chyba jednak nie… Po kilku latach życia „na Programie” i związanych z tym doświadczeniach wydaje mi się, że moja kolejność Kroków byłaby następująca: 1, 2, 3, 4, 5, 10, 8, 9, 6, 7, 10 (tak, znowu, ale w szerszym zakresie), 11, 12.
Oczywiście nie ma to chyba większego znaczenia, bo Dwanaście Kroków AA, rozumiane jako kompletny program osobistego rozwoju duchowego, jest przecież spójną całością.

Najbardziej ryzykownym z tysięcy, a może nawet milionów przedsięwzięć podejmowanych w życiu jest dorastanie. Polega ono na zrobieniu kroku z dzieciństwa w dorosłość. Prawdę mówiąc, przypomina raczej karkołomny skok niż krok, i wielu ludzi nie może się nań zdecydować przez całe życie. Na pozór sprawiają wrażenie dorosłych, a jednak pod względem psychologicznym większość „pełnoletnich” aż do śmierci pozostaje dziećmi, które nigdy naprawdę nie wyzwoliły się spod władzy rodziców - M. Scott Peck „Drogą mniej uczęszczaną”.