środa, 17 lipca 2013

Wróg potrzebny do życia

Kiedy byłem nastolatkiem, aktualizowana na bieżąco wiedza o wzajemnych układach, sojuszach czy antagonizmach poszczególnych dzielnic miasta była dla chłopaka wręcz niezbędna. Wycieczki w okolice i dzielnice, z których mieszkańcami właśnie byliśmy w stanie wojny, groziły obiciem pyska. Przed bójką i pobiciem ratowali wspólni znajomi. Złapany na nieswoim terenie starałem się przekonać wrogo nastawionych rówieśników, że na ich dzielnicy mam kolegów, że znam Tomka, przyjaźnię się z Jankiem, a z Kazikiem chodzę do tej samej klasy. Jeśli nie byłem sam, a siły obu grup wydawały się wyrównane, znajomych szukały obie strony i często znalezienie ich przyjmowane było z ulgą, bo już nie trzeba się było bić, już nie musieliśmy się nienawidzić.  Trzeba było mieć przyjaciół, a przynajmniej wspólnych znajomych, żeby spokojnie żyć i bezpiecznie poruszać się po mieście. Ale… czasy się zmieniają, a może tylko tak mi się wydaje, może nastolatki nadal toczą wojny dzielnicowe, potrzebują i szukają sojuszników… Tyle, że ja nastolatkiem już nie jestem, a i środowisko jakby nieco inne.

O korzyściach rozlicznych z posiadania osobistego wroga płynących

Nie interesuję się sportem ani polityką, nie biorę udziału w internetowych debatach na te tematy, które kipią (podobno) nienawiścią i werbalną agresją, tak więc dopiero w AA „ocknąłem się” i zorientowałem, że mam tu kilku osobistych wrogów. Nie jestem nawet pewien, czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę, że są moimi wrogami, ale mniejsza z tym, najgorsza bowiem okazała się świadomość, że ja tych wrogów potrzebowałem; ta jednak pojawiła się dopiero po czasie. 
 
Wspólnota, do której trafiłem, ociekała przyjaźnią. Tu wszyscy byli przyjaciółmi i stawali się nimi automatycznie, po zjawieniu się na swoim pierwszym mityngu. Oczywiście wkrótce się zorientowałem, że jest to absurd, że większość AA-owców nawet znajomymi nie jest, a co dopiero przyjaciółmi, ale dopóki wydawało się, że jestem jednym z miliona anonimowych przyjaciół wśród równie anonimowych przyjaciół, to… kim ja właściwie byłem? Nie wiedziałem wówczas jeszcze, kim jestem i jaki jestem, pojęcia nie miałem, co lubię, a czego nie, na czym się znam, co umiem… Osobisty wróg okazywał się lekiem na grożący kryzys tożsamości. Nie wiedziałem, kim jestem, ale pewien byłem, że nie takim d… jak Iksiński, co to, to nie! Mowy nie ma!
 
Alkoholizm to (też) choroba samotności; miliony nieznanych, anonimowych „przyjaciół” problemu samotności nie rozwiązywało. Ale i ja nie umiałem jeszcze kochać, przyjaźnić się, budować bliskich więzi. Umiałem za to złościć się, nie lubić, pogardzać i szydzić. Kiedy więc znalazłem alkoholika, który również nie znosił Iksińskiego, już nie byłem taki samotny, bo coś nas łączyło – mieliśmy wspólnego wroga.
 
Mijały lata, potrafiłem już być przyjacielem, coś o sobie też już wiedziałem, ale osobisty wróg przydawał się nadal. Tak się jakoś składało, że na jego tle zawsze prezentowałem się trochę lepiej, wypadałem korzystniej.
 
Z wynaturzeń rodzi się strach, który sam przez się jest chorobą duszy. Ten strach staje się z kolei pożywką dla nowego zestawu ułomności charakteru (12x12 s.50).
 
Latami nie potrafiłem się nie bać. Bać powrotu do picia, bać negatywnej oceny trzeźwienia, a nawet trzeźwości w ogóle, bo skoro zrealizowałem Program nie według modnej obecnie metody, techniki, szkoły, to…, bać, że moje poukładane życie nie będzie miało znaczenia w zderzeniu z faktem, że któryś z Kroków realizowałem w taki, a nie inny sposób, w tym, a nie tamtym mieście… 
 
Wdzięczny jestem sponsorom, że uchronili mnie od wrogości wynikającej ze strachu, bo ta wydaje mi się najgorsza. A rodzi się ona wtedy, kiedy okazuje się, że drugi alkoholik „zrobił” Program AA zupełnie inaczej niż ja. Jeśli w tym momencie zacznę się bać, że jeżeli on pracował inaczej, to ja zapewne zrobiłem to źle – mam wroga. Bo z osobistym wrogiem jednak łatwiej jest sobie poradzić niż z własnym strachem.
 
Długą drogę przeszedłem zanim odkryłem, że ja we Wspólnocie AA nie mam wrogów – wrogów mają, co najwyżej, moje wady charakteru. Nie wszyscy tu są przyjaciółmi? Nie wszyscy mnie lubią, cenią i szanują? Ano, nie. I co z tego? Przecież to normalne i zupełnie naturalne. Ważne, że ja wrogów w swoim życiu już nie potrzebuję.

środa, 10 lipca 2013

Czy jestem tutaj na stałe?

W pierwszych trzech latach abstynencji ostry opór wewnętrzny wywoływała we mnie wizja dożywotniego mariażu ze Wspólnotą AA. Z czasem coś tam zrozumiałem, nadszedł czas akceptacji i moja nowa postawa wyraża się już w słowach: ja tu jestem na stałe. Nauczony doświadczeniem (życie to ciągła zmiana) dodaję zwykle, że nie wiem jeszcze, czy we Wspólnocie AA zostanę na zawsze, ale jestem tu na stałe, co oznacza, że chodzi mi o pewną postawę wewnętrzną, nastawienie, a nie o nierozważne, dozgonne obietnice. Wygląda jednak na to, że nadszedł czas ponownego zdefiniowania pojęć „tu”, „tutaj”.

Piaskownica, czyli…  Czy jestem tutaj na stałe?

Obok domu jest piaskownica. Ojciec przyprowadza do niej małe dziecko, czuwa nad nim, opiekuje się, pokazuje, jak grzebać w piachu łopatką. Z czasem zachodzi zmiana. Ojciec siedzi na ławce w pobliżu piaskownicy, a synek bawi się w niej, trochę sam, trochę już razem z innymi dziećmi; czasem nawet z piasku jakiś zamek wspólnie zmajstrują. Niedługo chłopczyk zacznie wychodzić z domu już sam, bez opieki i w piaskownicy będzie pokazywał młodszym dzieciom, jak się stawia babki. 
Mijają lata, zachodzą kolejne zmiany. Chłopiec jest już dorosłym mężczyzną, który do piaskownicy przyprowadza swoją córeczkę, czuwa nad nią, opiekuje się, pokazuje, jak grzebać w piachu łopatką. A kiedy dziewczynka dorasta i wychodzi za mąż… wyjeżdża do Londynu, porzucając stary dom i piaskownicę. Jak w takiej sytuacji odnajdzie się jej ojciec? Czy powinien resztę życia spędzić w piaskownicy?
 
W moim mieście jest stary blok, w którym mieszkam od lat. Obok niego piaskownica. I huśtawka. Niedaleko sklep i urząd pocztowy, skwer i dom przyjaciela, kino, cmentarz, herbaciarnia i apteka… To dzisiaj jest moje życie i mój świat; ja tutaj jestem na stałe. 

Czyn wykonany połowicznie

Stosowanie półśrodków nic nam nie dało, znajdowaliśmy się ciągle w punkcie wyjściowym. /…/ Czyn wykonany połowicznie nie daje korzyści. Znajdujemy się w punkcie zwrotnym życia.  Słowa z Wielkiej Księgi. W ostatnich miesiącach wyjątkowo często je wspominam.
 
Krótko przy pysku trzymam swój perfekcjonizm (a przynajmniej tak mi się wydaje), od lat nie stanowi on już życiowego problemu. To jednak nie znaczy, żebym popadł w drugą skrajność i pokochał pozory, półśrodki, połowiczność i bylejakość – nie, nie godzę się na nie, przede wszystkim u siebie, ale i w otaczającym świecie nie wzbudzają one mojego zachwytu.
 
Wiele godzin przegadałem z przyjaciółmi na temat niesienia posłania oraz intencji, które są tych działań motorem, czyli o Kroku Dziesiątym (rozpoznanie prawdziwych pobudek postępowania) i Jedenastym (korekta intencji). Niektórzy z nich twierdzą, że Program AA jest programem działania (i słusznie), a więc liczy się tylko i wyłącznie działanie, bez względu na motywy. Zawsze też pojawia się w tych rozważaniach przykład z żebrakiem i monetą: Na ulicy wrzucam żebrakowi do kapelusza pięć złotych. Biednemu jest zupełnie obojętne, czy robię to ze współczucia, czy może tylko po to, aby popisać się zamożnością i hojnością przed towarzyszącą mi atrakcyjną kobietą. 
 
Przemyślałem tę sprawę (dużo czasu mi to zajęło, bo gorzała pół mózgu mi wyżarła i nie myślę już tak sprawnie, jak kiedyś), przypomniałem sobie różne własne zachowania i postawy, poobserwowałem co się wokół mnie dzieje, wyciągałem wnioski,  i ostatecznie sprecyzowałem swoje stanowisko w tej sprawie. Tak, moi koledzy mają rację, żebrakowi może być wszystko jedno z jakich pobudek go wspieram – on dostał swoje pięć złotych i moneta ta nie zmieni swojej siły nabywczej w związku z takimi czy innymi motywami ofiarodawcy, jednak nie uważam, żeby z darami natury duchowej było tak samo jak z materialnymi (np. pieniędzmi). 
Działania podejmowane w duchu miłości i służby w ramach Dwunastego Kroku, praca z innymi alkoholikami (posłanie Wspólnoty, służby w strukturach AA, sponsorowanie), są darami o charakterze duchowym i ofiarowane z nieczystych pobudek wartość mają… problematyczną, a owoce ich okazać się mogą cierpkie, robaczywe albo nawet… 
 
Mam nieść posłanie, a nie donieść… Ja mam robić swoje, a nie oglądać się na wynik… Znane mi z mityngów deklaracje, z którymi – do pewnego stopnia – bez oporów się zgadzam. Tym niemniej wydaje mi się, ale może tylko wydaje, może to moje rojenia, że normalni, trzeźwi ludzie sprawdzają czasem, czy ich działania przynoszą satysfakcjonujące efekty albo w ogóle jakiekolwiek efekty. Bo jeśli nie… Jeśli nie, to zastosowanie może mieć inny zestaw AA-owskich przysłów i powiedzeń np.: rąbiesz nie to drzewo, lub objawem obłędu jest oczekiwanie odmiennych efektów stale tych samych, nieskutecznych działań. Pojawia się wtedy wątpliwość, czy moje działania rzeczywiście służą drugiemu człowiekowi, czy może tylko mnie zapewniają dobre samopoczucie, gwarantują samozadowolenie?
 
Na szczęście już coraz rzadziej, ale czasem jeszcze zdarza się potrzeba wyjaśnienia, że sponsor, który w oczywisty sposób jest dla mnie swego rodzaju autorytetem, nie jest idolem do naśladowania. Ja nie mam kopiować życia mojego autorytetu/sponsora, nie mam się do niego upodabniać, nie muszę pić, jeśli on do picia wrócił! Sponsor to ktoś, kto w AA pomaga mi odnaleźć moją własną drogę, a nie zmusza do bezrefleksyjnego naśladowania jego postaw i zachowań.
Tym niemniej ślady takich przekonań i obaw jeszcze pozostały, najczęściej przyjmując postać egocentrycznego lęku. Rozumiem to, bo do dziś pamiętam, jak to ze mną było, gdy do picia wrócił mój pierwszy sponsor. Przez chwilę, na szczęście faktycznie nie trwało to długo, chciałem bronić go i tłumaczyć. Wmówiłem sobie nawet, że kieruję się lojalnością wobec niego, że to z przyjaźni… To nie była prawda. Może mu trochę współczułem, ale przede wszystkim bałem się, jak moje trzeźwienie będą po tym wydarzeniu oceniać inni. Tak więc okazało się, co przyznaję ze wstydem, że chodziło wtedy o mnie, a nie o niego, że bronić chciałem swojego wizerunku, a nie sponsora.
 
Swoim podopiecznym staram się uzmysłowić, że sponsor w AA nie jest jakąś idealną, nadnaturalną istotą, że bywa mocno niedoskonały (oj, wiem coś o tym, wiem…) i to dużo częściej niżby sobie życzył. Jeżeli kiedyś, w jakiś sposób, bo nie dotyczy to tylko zapicia, pogubię się w życiu, proszę, by uczyli się na moich błędach, wyciągali z nich wnioski, ale nie starali się mnie usprawiedliwiać czy bronić – moje postępowanie, decyzje, wybory, nie świadczą o ich trzeźwości i życiu. Bo siłą Wspólnoty i nadzieją dla osób uzależnionych jest Program; Program Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików, a nie sponsor.


sobota, 6 lipca 2013

Trzeźwość - daleka droga...

Pozostaje wciąż aktualne pytanie: „Ile ze swego fałszywego «ja» jesteśmy skłonni się pozbyć, by znaleźć Prawdziwe «Ja»?” . Takie konieczne cierpienie będzie zawsze odczuwane jako umieranie, o czym bardzo szczerze powiedzą nam dobrzy nauczyciele duchowi. (Najlepiej udaje się to zawsze Anonimowym Alkoholikom). Jeśli przewodnicy duchowi nie mówią nam o umieraniu, to nie są dobrymi przewodnikami duchowymi! – Richard Rohr – „Spadać w górę”.
 
Moim życiowym celem nie jest abstynencja, nawet trwała i dożywotnia, choć oczywiście takiej sobie życzę. Zawsze pewnie powtarzał będę (za swoim sponsorem), że dopóki nie pijemy, wszystko jest możliwe, jednak mnie pociąga właśnie to wszystko, a nie samo tylko niepicie.

Jeśli chcemy naprawdę skorzystać z tego Kroku wobec problemów innych niż alkohol, musimy zdobyć się na zupełnie nowy rodzaj otwartości. Musimy skierować wzrok ku doskonałości i przygotować się do drogi w tym kierunku (12x12).
 
Uważam za oczywiste, że dla osoby dorosłej i dojrzałej (to nie zawsze jest to samo), normalnej, nieuzależnionej, nie obarczonej żadnymi dysfunkcjami czy psychicznymi zaburzeniami, trzeźwej, informacje płynące z własnego wnętrza są ważniejsze od tych zewnętrznych czyli: na postanowienia, wybory i decyzje kogoś takiego większy wpływ ma jego wiedza i doświadczenie (nabywane w procesie niezafałszowanego kontaktu z rzeczywistością) niż to, co mówią inni ludzie albo czytane właśnie teksty. Tu potrzebna jest uwaga: to nie teksty (książki, artykuły) są „złe”, ale skłonność do bezrefleksyjnego, nieomalże automatycznego identyfikowania się z treściami w nich zawartymi; do dziś pamiętam, jak po wysłuchaniu „Dezyderatów” prawie wmówiłem sobie, że ja przecież tak właśnie żyję, uwierzyłem, że taki jestem.
 
Latami żyłem według własnych wewnętrznych przekonań, jak ci normalni ludzie, ale moje życie okazało się pasmem złych wyborów i błędnych decyzji, prowadzących od jednej katastrofy do drugiej. Alkoholizm był tylko jedną z nich, choć niewykluczone, że najbardziej spektakularną. Żeby przetrwać, musiałem przestać pić, „zrobić” Program AA, zmusić się do przestrzegania kilku nowych, innych niż dotąd, życiowych reguł gry. Jedną z nich jest znana zasada: uważaj, twoja głowa może cię oszukiwać, która w konsekwencji prowadzi do nawyku konsultowania ze sponsorem, lub innymi trzeźwymi alkoholikami, niektórych własnych pomysłów, zamierzeń i planów.
 
W obietnicach Kroku Dziewiątego Anonimowi Alkoholicy zapewniają, że poznany nową wolność. Czy alkoholik może być jednocześnie człowiekiem wolnym? Wydawałoby się, że uzależnienie wyklucza wolność… Od lat nie mam obsesji picia, głodów, nawrotów – zarówno w odniesieniu do alkoholu, jak i nikotyny. Czy jestem człowiekiem wolnym? 
 
Napisałem wcześniej, że samo niepicie mnie nie satysfakcjonuje, nie wystarczy, a więc w dalszych rozważaniach alkohol w ogóle pominę. Jak wyuczony nawyk pytania o zdanie innych ma się do wolności? Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że jej nie narusza – pytanie innych to jest mój wolny wybór, przejaw zdrowego rozsądku, otwartego umysłu, wynik doświadczeń, z których potrafię już wyciągać wnioski oraz pokory, dzięki której zdaję sobie sprawę, że czasem, coś tam może wyglądać inaczej, niż mi się wydaje. To jest trzeźwość psychiczna, intelektualna – pomijając trzeźwość fizyczną – najłatwiejsza. 
 
Kolejny etap – uczucia. Czy nie jestem od któregoś z nich uzależniony, czy jestem wolny emocjonalnie? Nie muszę szukać w pamięci, wiem od razu, że choć w wielu sytuacjach i okolicznościach odpowiedzieć mogę twierdząco, to jednak specyficzna mieszanina mojej byłej żony i komputera okazuje się piorunująca i często wtedy właśnie nie radzę sobie ze złością. Nadal też niezbyt dobrze (lęk?) reaguję na czyjeś krzyki i wyzwiska, nawet jeśli nie mnie one dotyczą. A kiedy ostatnio obwiniałem kogoś za swój podły nastrój? Nie, nie jest źle, ale… mogłoby być lepiej. I będzie. Trzeźwość emocjonalna, choć trudna, wydaje mi się osiągalna.
 
Wreszcie trzeźwość duchowa. Wolny jestem, czy może jednak nadal duchowo zależny od innych ludzi? Co gotów jestem zrobić, jak postąpić, zachować się, co wybrać, by osiągnąć natychmiastową, a choćby i odłożoną w czasie gratyfikację, zapewnienie, potwierdzenie?
Powiedzmy, że uważam się za dobrego pisarza. Czy moje przekonanie w tej materii jest w stanie zburzyć opinia kolegi – bez względu na jego intencje – albo trzech, dziesięciu?
Przypuśćmy, że przekonany jestem, że jestem przyzwoitym człowiekiem – co jestem w stanie zrobić, co… poświęcić, by znajomi to potwierdzili, by mi przytaknęli? Jeżeli myślę, że jestem dobry i uczciwy, a ktoś powie… napisze… Na jakie kompromisy z własną duszą jestem w stanie się zgodzić, żeby mnie polubili? Człowiek przywiązany i uzależniony od przekonań, wyobrażeń, dobrej albo złej woli innych, nie jest w pełni wolny, nie jest więc duchowo trzeźwy.
 
Trzeźwość duchowa wydaje mi się najtrudniejsza do osiągnięcia. Choć oceniając ostatnią dekadę widzę wyraźny postęp, mam też świadomość, że daleka droga jest jeszcze przede mną. Jednak to nie jej długość i nie czas stanowi problem czy wyzwanie, lecz cierpienie – jedyny pewny element tej szczególnej podróży.

środa, 3 lipca 2013

Na sponsora jest sposób!

Nadchodzą ciężkie czasy. Młodzi członkowie AA dostosują się jakoś do nowych reguł, ale starszym, pamiętającym złote lata, w których w AA nic się nie musiało, może być nieco trudniej. Ostatnio pojawiła się wyjątkowo irytująca moda na sponsorowanie. Gdzieniegdzie dochodzi już do tego, że AA-owscy nowicjusze, z kilkuletnią zaledwie abstynencją, pozwalają sobie odpytywać kandydujących do służb weteranów, czy mają sponsora i czy z nim pracują na Programie?! Bill W., który żadnego Programu nie robił, w grobie się przewraca!

Moda na sponsora minie, jak wszystkie dziwactwa w naszym ukochanym AA, ale zanim to nastąpi, może się okazać, że aby zachować odrobinę władzy, trzeba będzie sponsora sobie znaleźć, może nawet czasem się z nim spotykać i rozmawiać, bo sztuczką „i dzwoń do mnie choćby w środku nocy, jak ci się będzie chciało pić”, w chwili obecnej już nie uda się wykpić. Na szczęście jest sposób! Niejeden. Najprościej będzie umówić się z kolegą o podobnym stażu, że on będzie twoim sponsorem, a ty jego. Spotykacie się i gadacie na różne tematy i tak, bo może razem pracujecie, może on ma działkę obok twojej, więc jeśli tylko obaj zachowacie dyskrecję, to całymi latami możecie twierdzić: tak, mam sponsora, spotykam się z nim regularnie. Jeżeli to rozwiązanie nie jest możliwe i sponsora trzeba wyszukać spoza grona najbliższych koleżków, to niżej proponuję kilka rozwiązań, które mogą okazać się przydatne, a przynajmniej nieco ułatwią życie.

1. Wyszukaj sobie sponsora w czymś od siebie gorszego (np. kiepsko wykształconego, na podrzędnym stanowisku, skromnie zarabiającego, rozwiedzionego, byłego więźnia itp.), żeby przypadkiem nie stał się dla ciebie autorytetem. Rady, sugestie, podpowiedzi kogoś takiego łatwiej ci będzie ignorować, a jego samego – lekceważyć.

2. Od samego początku przejmij kontrolę i ty ustal zasady. Już prosząc o sponsorowanie natychmiast dodaj: ale musisz pamiętać, że mam firmę, rodzinę, zaoczne studia itp. Daj mu wyraźnie znać, że nie zawsze będziesz miał czas dla niego i jego pomysłów i że to on będzie musiał jakoś sobie z tym fantem poradzić. Przyda się to także później, bo dzięki temu nie pozwolisz sobie narzucić morderczego tempa pracy, które twój sponsor sobie wymyślił. Jeden rok – jeden Krok? Bez przesady! W końcu to nie galery i nie wyścig!

3. Staraj się być uważny, wyłapuj i zapamiętuj wszystkie błędy i potknięcia sponsora, nawet te banalne, językowe. Ale nie zwracaj mu uwagi! Jeśli mu powiesz, że bynajmniej to nie to samo co przynajmniej – on może się poprawić, a ty stracisz ten punkt przewagi, jaką dotąd nad nim miałeś. Jest to tak zwane punktowanie sponsora.

4. Wyrównywanie rachunków albo równanie poziomów. Sponsor ma przewagę z natury, z założenia, bo to ty potrzebujesz jego, ty przecież prosiłeś o pomoc. Nie jest to sytuacja komfortowa, więc staraj się swojemu sponsorowi pomóc. W czymkolwiek. Bez względu na to, czy o tę pomoc prosił. Jeżeli pomożesz mu naprawić auto albo wnieść meble, to nie chwal się tym i nie rozpowiadaj, bo nie o to chodzi. Po prostu czasem westchnij sobie w zadumie, szepcząc pod nosem: i kto tu komu pomaga? Zaręczam, że znakomicie poprawi ci to samopoczucie, a wiadomo przecież, że dla alkoholika jest ono najważniejsze. Dobre rezultaty przynosi też fundowanie (stawianie) sponsorowi lodów, napojów, obiadu itp., ale stosować to trzeba z umiarem, bo łatwo tu o zdemaskowanie prawdziwych intencji.
Pamiętaj, sponsor zobowiązany do wdzięczności, raczej nie pozwoli sobie na zbytnią surowość, nie postawi ci twardych warunków, nie będzie w stanie konsekwentnie cię z zaleceń rozliczać.

5. Zaprzyjaźnij się z alkoholikami, z którymi sponsor zerwał współpracę, lub innymi jego wrogami. Nie chodzi o to, byś przyłączał się do plotkowania o nim czy obmawiania, bo to dziecinada, którą należałoby skutecznie skorygować podczas pracy nad Krokiem VI – po prostu słuchaj uważnie i zapamiętuj wszystkie negatywne opinie i oceny; zapewnisz tym sobie poczucie moralnej przewagi. Kiedy wasza współpraca już się posypie, zachowasz błogie przekonanie, że i tak długo wytrzymałeś z… takim człowiekiem.

6. Stale powtarzaj sponsorowi, jaki jest dla ciebie ważny, jak go lubisz, cenisz, szanujesz i podziwiasz. Osoby bez profesjonalnego przygotowania (nauczyciele, psychologowie) albo z zaburzonym poczuciem własnej wartości, zwykle nie potrafią skutecznie obronić się przed komplementami i pragną jedynie zasłużyć na jeszcze więcej pochwał, a więc nie zdobędą się na surową ocenę czy krytykę. Jest to metoda neutralizowania sponsora.

7. Zawsze demonstruj przemęczenie zadaniami sugerowanymi przez swojego sponsora. Ani przez moment nie może mieć wątpliwości, że wymaga od ciebie bardzo dużo, wręcz na granicy ludzkiej wytrzymałości, a nawet trochę poza nią. Dawaj znać, że inwestując tak wielkie siły i środki, oczekujesz również spektakularnych efektów. Wyrażaj niepokój z powodu braku tych efektów. Może uda ci się w ten sposób wpędzić go w poczucie winy oraz zasiać w nim wątpliwości co do jego sponsorskich umiejętności i doświadczenia.

8. Nigdy się nie sprzeciwiaj, nie mów „nie”, nie odmawiaj, za to graj ze sponsorem w grę „tak, ale…”, czyli zgadzaj się pozornie ze wszystkim i na wszystko, prezentując po chwili argumenty, z których będzie wynikało coś wręcz przeciwnego. Przykład: Chodzisz codziennie na mityngi, jak ci zaleciłem? Tak, oczywiście, ale właśnie jutro nie będę mógł, bo syn ma komunię. Aha, i jeszcze w środę nie dam rady, bo… Ale uwaga: może się to nie udawać ze sponsorem, który zna powiedzenie: kto chce – szuka sposobów, kto nie chce – szuka powodów.

9. Staraj się pozbawić sponsora pewności siebie. Gdy zaproponuje ci wykonanie jakiegoś zadania, zgadzaj się gorliwie i z zapałem, ale mimochodem, jakby w formie ciekawostki, dodaj, że podopieczni Ziutka, Kazika, Marka, Darka robią to jednak zupełnie inaczej. Po pewnym czasie nic już nie będziesz musiał mówić – wystarczą twoje szeroko otwarte ze zdumienia oczy i wyraz zaskoczenia na twarzy.

10. Wreszcie va banque – sposób wymagający odwagi, determinacji, opanowania, tupetu, i możliwy do zastosowania ze sponsorem, z którym Program robi się „na gębę”, czyli nie trzeba pisać – wcale albo prawie wcale. W pewnym momencie waszej współpracy (nie stosować na samym początku!), gdy z czegoś będzie cię chciał rozliczyć, z zimną krwią, patrząc mu prosto w oczy, upieraj się, że niczego takiego ci nie sugerował, albo że miałeś zrobić coś innego, ewentualnie zupełnie inaczej. Prosty przykład: nie przychodzisz na umówione spotkanie. Kiedy zadzwoni z wyrzutami, może nawet zaniepokojony, idź w zaparte i postaraj się wmówić mu, że wcale się nie umawialiście, albo że owszem, ale w jakimś innym terminie, w innym miejscu.
Niezbędnym elementem va banque są działania wspomagające, na przykład publiczne (na mityngach AA) komplementowanie sponsora i wyrażanie mu swojej wdzięczności oraz rożnego typu pomoc opisana w punkcie 4. Prawidłowo przeprowadzona akcja va banque powoduje zupełne pomieszanie sponsora otumanionego sprzecznymi komunikatami, który ostatecznie bardziej zaczyna wierzyć tobie niż sobie – wtedy jest twój…


Czy tych dziesięć punktów wyczerpuje temat? Ależ skąd! To nawet nie wierzchołek góry lodowej (nie wspomniałem choćby o klasycznym „wszystko, co sponsor powie, zostanie użyte przeciwko niemu”, o unikaniu pytań, na które nie chcesz usłyszeć odpowiedzi itp.), bo codziennie powstają nowe sztuczki i kruczki – uzależniony umysł zdolny jest do nieprawdopodobnych wręcz kombinacji. Może właśnie dlatego praca z innymi alkoholikami, sponsorowanie w AA jest tak fascynujące? W każdym razie punkty te przywołałem z pamięci w parę minut zaledwie, korzystając po prostu ze swoich kilkuletnich sponsorskich doświadczeń.