czwartek, 20 maja 2010

Źródła samozadowolenia

Ktoś podrzucił mi temat „Samozadowolenie. Jestem trzeźwy i co dalej?” i pierwsze, co przyszło mi do głowy, to zdumienie – jak wielkie zmiany zaszły we Wspólnocie AA w Polsce w ciągu ostatniej dekady. Dziesięć lat temu (prawie) żaden z alkoholików nie odważyłby się głośno powiedzieć „wytrzeźwiałem”. Zalecaną, wskazaną i dobrze widzianą formą było – „trzeźwieję” i wiadomo było, że całe to trzeźwienie nigdy, z samego założenia, wręcz nie może zakończyć się – wytrzeźwieniem. Deklaracja typu „jestem trzeźwy”, ponad wszelką wątpliwość świadczyła o nawrocie choroby alkoholowej i po prostu wyraźnej chęci napicia się; co do tego nie było wtedy wątpliwości.
Przypominam też sobie, że kiedy podczas mityngu AA powiedziałem o sobie, że jestem trzeźwy, że w chwili obecnej alkohol nie stanowi problemu w moim życiu, kilku weteranów chciało mnie wyprosić z sali twierdząc, że Wspólnota AA jest właśnie dla tych i tylko dla tych, którzy z alkoholem problem mają i którzy trzeźwieją, ale nigdy nie wytrzeźwieją, nigdy nie będą trzeźwi.
Ano, czasy się zmieniają… na szczęście. I chociaż Anonimowi Alkoholicy w Polsce są równie otwarci i gotowi na zmiany, jak Kościół katolicki, to jednak pewien postęp widać także i u nas – chodzi tylko o to, żeby patrzeć z wystarczająco odległej perspektywy.

Źródła samozadowolenia. Jestem trzeźwy i co dalej?

Ale wracając do tematu – w pewnym momencie trzeźwy już byłem mniej czy bardziej, w każdym razie stwierdziłem, że mijają miesiące, a ja nie piję. Satysfakcji i samozadowolenia wynikającego z faktu, że ja, alkoholik, nie upijam się notorycznie do nieprzytomności, nie starczyło mi, jak pamiętam, na zbyt długo. Trochę to przypominało bolący ząb i wizytę u dentysty. Boli, boli, boli, boli, wreszcie przełamuję strach, idę do stomatologa, wyrywanie zęba boli jeszcze bardziej, ale już krótko i… ulga. A następnego dnia, wprawdzie gęba jeszcze opuchnięta, ale bolącego zęba już nie ma, więc nastrój świetny, wręcz euforyczny. Tylko ile dni, tygodni, czy miesięcy można się cieszyć o poranku z braku bolącego zęba?
 
Samozadowolenie wynikające z abstynencji trwało zdecydowanie dłużej, niż to zwykle bywa po wizycie u dentysty, ale też się niestety kiedyś skończyło. Do pewnego momentu udawało mi się, zresztą nawet dość skutecznie, przeciągać ten stan dzięki mityngom AA. W mityngowej salce przypominałem sobie, albo ktoś przypominał mi swoją wypowiedzią, jakiś wyjątkowo koszmarny kawałek mojego życiorysu, jakieś szczególnie paskudne wydarzenie z czasów picia i… ulga, samozadowolenie, spokój, pogoda ducha, dobry nastrój – no, przecież nie piję!
 
Nie pamiętam dokładnie, kiedy minęło mi samozadowolenie wynikające z niepicia. Może było to wtedy, gdy usłyszałem od jednego z naszych weteranów, że kiedyś był s…synem pijanym, a później, i to dość długo, s…synem trzeźwym? A może trwało do czasu, gdy w jednej z naszych książek przeczytałem: „… my nie opowiadaliśmy wtedy na mityngach o naszym piciu. Nie było takiej potrzeby. Sponsor i Doktor Bob znali wszystkie szczegóły. Szczerze mówiąc, uważaliśmy, że to wyłącznie nasza sprawa. Poza tym umieliśmy już przecież pić. Za to osiągnięcia i utrzymania trzeźwości musieliśmy się dopiero nauczyć”?
Tak czy inaczej, kiedyś w końcu zrozumiałem, że całymi latami poprawiałem sobie nastrój, polepszałem samopoczucie, zapewniałem ulgę, pijąc alkohol, a teraz robię tak naprawdę coś bardzo podobnego, to jest nadal reguluję swoje uczucia w sposób niezbyt naturalny tyle, że zamiast wódki używam do tego celu mityngu AA.
Pewnie wtedy to właśnie, powolutku i z wielkimi oporami, zaczęło docierać do mojej świadomości, że ja się zwyczajnie pomyliłem, że zupełnie błędnie, i w sposób dla mnie wysoce niebezpieczny założyłem, że Anonimowi Alkoholicy = mityng AA. Do tego momentu nie zdawałem sobie sprawy, że siłą Wspólnoty i nadzieją dla ludzi uzależnionych, jest Program Anonimowych Alkoholików, a nie latanie po mityngach i manipulowanie tam swoimi uczuciami, rozładowywanie emocji, poprawianie sobie nastroju.
 
Minęło jeszcze kilka lat, zanim przyznałem i uznałem, że choroba alkoholowa, uzależnienie, alkoholizm, nie usprawiedliwia – alkoholizm zobowiązuje. Że trzeźwość jest stanem naturalnym, a nie powodem do nieustannego świętowania. A czym jest? Powiedziałbym, że jest podstawą, punktem wyjścia do tego, bym swoje życiowe role realizował w sposób właściwy. Jeżeli będę dobrym – w najszerszym znaczeniu tego słowa – mężem, ojcem, synem, przyjacielem, sąsiadem, pracownikiem, podwładnym, szefem itd., to niewątpliwie będę miał uzasadnioną podstawę i powód do satysfakcji. Samo niepicie mi ich jeszcze nie zapewni. Choć czasem miałbym ochotę dodać – niestety… 





Więcej w moich książkach


Posłanie Wspólnoty AA

 Ja jestem dziwak – odmiennie od większości Polaków – czytam wszelkie instrukcje obsługi, czy też inne podręczniki, dzięki którym mogę dowiedzieć się, w jaki sposób mam zrobić dobrze to, co chcę zrobić, albo i muszę. Gdy ktoś podpowiedział mi, że jeden z naszych biuletynów prosi o wypowiedzi na temat  „Niesiemy posłanie AA, nie swoje własne!”, natychmiast przypomniało mi się, jak starając się rzetelnie wykonać zadanie, próbowałem dowiedzieć się, jak właściwie brzmi to posłanie Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, które – jako pełnoprawny członek tejże Wspólnoty – powinienem nieść temu, który wciąż jeszcze cierpi. Nieco bardziej doprecyzowane określenie, kim jest ten, który wciąż jeszcze cierpi i na co konkretnie cierpi, też by mi się przydało.


Posłanie Anonimowych Alkoholików

W książce „Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość” znaleźć można taki oto tekst: „Dajmy odpór dumnemu założeniu, że skoro Bóg umożliwił nam sukces w jednej dziedzinie, naszym przeznaczeniem jest stać się pośrednikami dla każdego”. No, to już wiedziałem, że posłanie należy nieść alkoholikom, a nie żadnym innym ludziom z dowolnymi – poza alkoholizmem – problemami. To oznacza też, że moje doświadczenia związane z naprawą gaźnika, postępowaniem z niegrzecznym dzieckiem, nieuczciwym szefem, zdradzającą żoną, aroganckim urzędem itp. są w AA bezwartościowe.
Z kolei w AA-owskiej broszurce zawierającej pytania pomocnicze do 12 Tradycji znalazłem informację, że alkoholikiem, który wciąż jeszcze cierpi – oczywiście poza tym, który nadal pije – może być też AA-owski weteran z wieloletnią abstynencją, od którego, przy okazji, powinienem się uczyć. Czego uczyć, jakoś nie wyjaśniono. Ale mniejsza z tym.
 
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jak właściwie brzmi posłanie AA, zajęło mi kilka lat i niestety, nie zakończyło się powodzeniem. Albo tylko częściowym. Miałem bowiem przy tej okazji szansę posłuchać tak… ciekawych wersji i koncepcji, że stwierdzenie: „niosę posłanie AA przez samą milczącą obecność na mityngach”, wydawało się przy nich nawet całkiem rozsądne.
 
Ostatecznie uznałem, że jak wszyscy to wszyscy, ja od innych gorszy nie jestem, więc też jakoś sobie wykombinuję własną wersję posłania AA do niesienia. Knułem długo i namiętnie i ostatecznie wyszło mi, że moje posłanie AA będzie brzmiało mniej więcej w ten sposób: „jestem alkoholikiem, miałem z tego powodu koszmarne problemy, teraz od lat nie piję i całkiem nieźle mi się żyje obok alkoholu, bez alkoholu; osiągnąłem to dzięki…” i tu ewentualnie informacje o tym, co faktycznie zrobiłem, żeby nie pić. Bardzo byłem z siebie dumny. Aż do momentu, gdy przekonałem się, że znów z zapałem godnym lepszej sprawy wyważałem otwarte drzwi, odkrywałem Amerykę itp., bowiem w AA-owskich książkach traktujących o początkach Wspólnoty znaleźć można opowieść o pierwszym posłaniu… nie, może nawet nie AA, bo Wspólnota AA, jaką znamy dzisiaj, w tym czasie jeszcze nie istniała, ale niewątpliwie w jej duchu. Mowa po prostu o pierwszym posłaniu, jakie jeden alkoholik zaniósł drugiemu alkoholikowi.
 
Ebby T. – kumpel od kieliszka Billa W. – odwiedził go pewnego razu w domu. O dziwo, Ebby T. nie był pod wpływem. Nie chciał się też poczęstować alkoholem, który mu Bill proponował. O tym, że obaj są alkoholikami zapewniać się nie musieli, a więc Ebby przeszedł od razu do rzeczy: nie piję, znalazłem sposób, wstąpiłem do Grupy Oxfordzkiej i tam… Tu był dalszy ciąg opowieści o Grupach Oxfordzkich, o zasadach w nich panujących oraz o pomocy i wsparciu, jakie uzyskał tam Ebby T.
Tak więc okazało się, że ten mój sposób, w którego wymyślenie wpakowałem tyle wysiłku, jest całkiem dobrze znany alkoholikom od lat trzydziestych ubiegłego wieku i opisany w książkach dostępnych także i u nas.
 
Posłanie AA już znam, wiem też mniej więcej, komu mam je nieść (tych weteranów, którzy nie piją po 20-30 lat chyba sobie jednak daruję – głupio by wyglądało, gdybym chciał ich poinformować, że można nie pić), a w takim razie pozostaje już tylko jeden problem – rzetelność. Bo w moim przypadku całe to posłanie wyglądałoby mniej więcej tak: „… a kiedy przez picie, życie zupełnie mi się już zawaliło, kiedy całkowicie straciłem nad nim kontrolę, poszedłem po pomoc do… poradni odwykowej”. Ano, tak – ja w pierwszej kolejności zwróciłem się o pomoc, i otrzymałem ją, w poradni odwykowej. Owszem, już kilka dni później trafiłem na swój pierwszy mityng AA, ale niestety prawdą jest, że przez następne dwa lata traktowałem te mityngi jako dodatek do terapii odwykowej. Zresztą dodatek mocno kaleki, szczątkowy i niedorobiony, bo przecież poza chadzaniem na mityngi nie robiłem zupełnie nic. Z pełnej propozycji, albo oferty, Wspólnoty AA wybrałem jeden tylko element, mityngi, i uważałem, że to załatwia sprawę. Samo. Poważnie to ja zacząłem traktować Program AA i Wspólnotę dopiero ze dwa-trzy lata później.
 
W każdym razie mam poważne wątpliwości, czy – jeśli opowiem o sobie szczerze – to będzie posłanie AA, czy może posłanie… odwykówki, poradni odwykowej? Satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie jakoś nie znalazłem do dziś, ale w konsekwencji narodziła mi się kolejna wątpliwość – czy rzeczywiście, powszechne u nas, w AA, wysyłanie nowicjuszy do poradni, jest faktycznie takim dobrym pomysłem?
 
Ostatecznie w chwili obecnej uważam, że…
Opowiadając szczerze i otwarcie o sobie, o tym, co ja zrobiłem, żeby przestać pić i wytrzeźwieć, nadal niosę posłanie AA – mimo, że jest to opowieść tak bardzo osobista. Kiedy, w takim razie, przekroczona zostałaby granica moje-nie moje posłanie? Wydaje mi się, że w momencie, w którym zacząłbym mówić potencjalnemu kandydatowi, nie, co ja zrobiłem, ale co on musi zrobić. Na przykład, na które grupy AA ma chodzić, a na które nie, do kogo ma się zgłosić z prośbą o sponsorowanie, a do kogo lepiej nie, do jakiej poradni odwykowej się zgłosić, którego wybrać terapeutę, jaką formę leczenia itd.
 
Opowiadając tylko o sobie, decyzję pozostawiam w rękach mojego rozmówcy. Kiedy jednak mówię mu, co on powinien zrobić, prawo wyboru, podejmowania decyzji oraz prawo do ponoszenia konsekwencji tych decyzji (prawo do błędu), staram się mu odbierać, arogancko i z góry zakładając, że przecież kto jak kto, ale ja wiem lepiej, co jemu jest potrzebne, co w jego przypadku najlepiej się sprawdzi, będzie skuteczne, zadziała – i chyba tylko tyle. Bo, gdyby posłanie Wspólnoty AA mogli nieść tylko i wyłącznie ci, którzy poza AA nie korzystali nigdy z żadnych innych form pomocy, to w chwili obecnej pozostałoby ich już bardzo niewielu… Ważne jest też chyba i to, żeby o Programie AA i jego realizacji we własnym życiu mieć coś do powiedzenia, nie tylko o chadzaniu na mityngi.
 




Więcej w moich książkach


Literatura i trzeźwienie

Kiedy na forum dyskusyjnym padło pytanie o ewentualne pożytki z literatury AA-owskiej, przypomniała mi się wypowiedź jednego z weteranów: „ja tam żadnej literatury czytać nie potrzebuję, bo i bez niej trzeźwieję z powodzeniem już od osiemnastu lat”. Następnie weteran podzielił się ochoczo swoim doświadczeniem, siłą i nadzieją, to jest opowiedział o niepojętym braku wdzięczności, a może nawet piramidalnej głupocie swojej żony, która ma wobec niego jakieś zupełnie nieuzasadnione pretensje i twierdzi, że jak pił, to łatwiej się z nim było porozumieć, niż teraz. Kiedy jeszcze użył określenia „głupia baba!”, ponad połowa uczestników mityngu uśmiechnęła się porozumiewawczo i ze zrozumieniem.
Wychodzi więc na to, że w trzeźwieniu, które z założenia nigdy nie ma zakończyć się wytrzeźwieniem i trwać będzie, daj Boże, do końca życia, literatura, taka czy inna, specjalnie potrzebna nie jest. Może nawet wręcz przeciwnie, bo przecież nie raz słyszałem, że do Programu AA nie można być za głupim, ale można być za mądrym, a wiadomo, że cała ta szkodliwa mądrość, to właśnie z książek pochodzi.


Czy literatura AA pomaga w trzeźwieniu?

Jeszcze nie całkiem przestałem pić (już się leczyłem, chodziłem na mityngi, ale jeszcze nie potrafiłem utrzymać abstynencji i co jakiś czas zapijałem), kiedy kupiłem u AA-owskiego kolportera „24 godziny” – książeczkę wydawaną przez Duszpasterstwo Trzeźwości, która wtedy była podstawową literaturą alkoholika z AA. Owszem, czasem (rzadko!) na stole przed prowadzącym mityng leżała Wielka Księga i „12x12”, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś coś z tego czytał; uważałem to raczej za swego rodzaju dekorację. W każdym razie, jak u nas na mityngach mawiano, ważne były i liczyły się tylko te „24 godziny” i ja z zapałem, uporem i zaangażowaniem studiowałem tę pozycję przez jakieś dwa lata, czytając stosowny tekst przynajmniej raz dziennie.
 
Przez całe te dwa lata nie wpadło mi jakoś do głowy, żeby z literatury faktycznie AA-owskiej przeczytać cokolwiek. Wynikało to z różnych przyczyn: a to bardziej doświadczeni koledzy mówili, że „24 godziny” wystarczą, a to błędnie i właściwie sam nie wiem czemu założyłem, że reszta książek w AA jest w podobny sposób bombastycznie-religijna, a to musiałem (ze względów zawodowych) czytać mnóstwo innych rzeczy. Tak czy inaczej teraz mam świadomość, że te dwa lata w istotny sposób opóźniły moje wytrzeźwienie. Z pomocą literatury AA-owskiej byłoby na pewno szybciej i czasami może mniej boleśnie.
 
W kilkuletnim procesie zdrowienia popełniłem całą masę błędów i straciłem mnóstwo czasu na… jak to mówią, wyważanie otwartych drzwi, czyli odkrywanie od nowa przeróżnych prawd, rozwiązań, technik, sposobów i metod znanych już anonimowym alkoholikom od wielu dziesiątków lat. 
Pamiętam jak nie wiedziałem, czy się mam śmiać czy płakać, kiedy okazywało się, że na przykład przez dwa lata ciężko pracowałem i głowiłem się nad problemem, którego rozwiązanie opisane było, jak się to potem okazało, w jednej z naszych książek – wystarczyło po prostu po nią sięgnąć i przeczytać.
 
Problematyka literatury AA-owskiej ma również ścisły związek z powracającym jak bumerang co pewien czas zagadnieniem, pytaniem, wątpliwością: wiara, czy wiedza? 
Z założenia i dość konsekwentnie staram się nie odpowiadać na pytanie: czy alkoholikowi w AA bardziej potrzebna jest wiara, czy wiedza? Ja głęboko wierzę, że Program AA jest dobrym pomysłem na moje życie – tak, na życie, bo nie tylko na niepicie. Wierzę też w mądrość wielu naszych, AA-owskich, prostych powiedzeń, choćby tego, które mówi, że „ten Program działa, kiedy ja działam”. Jednak jeśli już mam działać, to chyba lepiej byłoby dla mnie, żebym wiedział, co i w jaki sposób, mam zrobić, żeby osiągnąć pożądane i oczekiwane efekty, czego się ode mnie oczekuje, na czym konkretnie ma polegać realizacja zadania, które mam wykonać. 
 
W pijanym widzie, próbowałem podejmować się najróżniejszych prac, o których nie miałem żadnego pojęcia, na których kompletnie się nie znałem. Duma i pycha nie pozwalały mi przyznać, że czegoś nie wiem i poprosić o radę, wskazówki, pomoc, lub instrukcje. Kierowany zupełnie nierealistycznymi, czyli po prostu pijanymi rojeniami o własnych możliwościach, umiejętnościach i zdolnościach, wierzyłem, że potrafię naprawić zegarek, gaźnik, aparat fotograficzny. Rezultaty były zawsze opłakane. Wierzę, że objawem obłędu jest oczekiwanie odmiennych efektów przy niezmienionych działaniach (w AA mówią w takich sytuacjach „rąbiesz nie to drzewo”), dlatego w trzeźwym życiu chcę postępować inaczej: a więc najpierw dowiedzieć się, zorientować, co mam zrobić i jak się do tego zabrać, a dopiero później działać. Wierzę, że wiara, zapał i dobra wola są niezwykle ważne, ale obawiam się, że w wielu wypadkach po prostu jednak nie wystarczą. 
 
Dziesięć, i więcej, lat temu Program Wspólnoty AA był na mityngach w moim mieście obecny o tyle, że ceremonialnie odczytywano go do na początku, bo tak wynikało ze scenariusza. Chodzi mi oczywiście o Kroki i Tradycje. O bezsilności mogliśmy rozprawiać długo i namiętnie. Czasem w kwietniu ktoś bąknął, że – jak wszyscy – ma wady, nie jest świętym i nie chce nim być. Rzadko we wrześniu ktoś pochwalił się, że przeprosił swoja rodzinę; wtedy jeszcze wydawało mi się, że przeprosiny mogą zastąpić, a może nawet faktycznie są, zadośćuczynieniem. I to było wszystko.
W każdym razie, jeśli chciałem skorzystać z Programu, jeśli chciałem dowiedzieć się konkretnie, jak go w praktyce realizować, a chciałem, bo pewnego razu przyszedł mi do głowy zupełnie szalony na tamte czasy pomysł: zapragnąłem mianowicie wytrzeźwieć, to musiałem – tak, właśnie MUSIAŁEM – sięgnąć do wspólnotowych książek. W pewnym sensie byłem na nie skazany. 
 
I tak oto, w trzecim roku abstynencji, sięgnąłem do literatury AA-owskiej. Do chwili obecnej przeczytałem już wszystko, co się po polsku ukazało (i nie tylko), większość pozycji nawet po kilka razy, za każdym odkrywając coś nowego, ważnego, intrygującego, mobilizującego.
Dużo mi dała literatura traktująca o historii Wspólnoty AA, a zwłaszcza „Doktor Bob i dobrzy weterani”, „Przekaż dalej” i „Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość”. Okazało się, że w swoich początkach Anonimowi Alkoholicy popełnili chyba wszystkie możliwe błędy, a to w praktyce oznacza, że nie muszę ich popełniać ja sam. Dzięki tym książkom mogę skorzystać z doświadczeń 75 lat Wspólnoty AA oraz dziesiątków, może setek tysięcy alkoholików – to jednak jest Siła znacznie większa niż moja własna, nawet jeśli wspomagana przez siłę kilkunastu lubianych i cenionych kolegów z mityngów.





Więcej w moich książkach


środa, 19 maja 2010

Krok 5 Programu 12 Kroków

Wyznaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów.
(ang. Admitted to God, to ourselves and to another human being the exact nature of our wrongs.)

Jak rozumiem Krok 5 Programu 12 Kroków AA?

Na początek chciałbym zwrócić uwagę na pewien cytat z Wielkiej Księgi, który wydaje mi się szczególnie ważny: „Alkohol jest bowiem tylko symptomem naszej choroby. Musieliśmy zatem dotrzeć do jej istotnych przyczyn i warunków, które sprzyjały jego rozwojowi”, a wydaje mi się on bardzo ważny, zarówno podczas pracy nad Krokiem Czwartym, jak i w trakcie przygotowań do praktycznej realizacji Kroku Piątego.
 
We Wspólnocie AA kwestie Boga, religii, wiary, czy wyznania, są prywatną i jak najbardziej osobistą sprawą każdego alkoholika, dlatego o technice, sposobach i metodach wyznawania Bogu istoty błędów wypowiadał się nie będę.
Jak, i po co, wyznać je sobie? Wydaje się, że ja wszystko już wiem, pracowałem przecież w grupie, albo ze sponsorem, nad Krokiem Czwartym, więc…?
Krok Piąty jest logicznym następstwem Kroku Czwartego. Jego realizacja nie polega na powtórnym czytaniu listy wad charakteru, czy poszczególnych występków, ale na wyznaniu (Bogu, sobie, innej istocie ludzkiej) wyników tej pracy – samej istoty błędów. Okazuje się w praktyce, sam to przeżyłem i doświadczyłem, że to, co niby tak dobrze na swój temat wiem, odbieram jednak zupełnie inaczej, lepiej sam siebie słyszę, bardziej bezpośrednio kontaktuję się z faktami i rzeczywistością, kiedy głośno czytam swoją pisemną pracę innemu człowiekowi. Właśnie, pisemną. Krok Piąty powinien być „zrobiony” na piśmie. Technikę wyznawania samemu sobie istoty błędów można wypracować też jakąś własną, osobistą, zupełnie prywatną, radziłbym jednak uzgodnić ją i skonsultować wcześniej, czyli przed zastosowaniem, ze sponsorem, albo osobą, która takie doświadczenie ma już za sobą.
 
Za najtrudniejszy, wymagający najwięcej odwagi, wiary i determinacji uważam ten element Kroku Piątego, który dotyczy wyznania istoty błędów drugiemu człowiekowi. Bill W. w „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji” omawia problem wyboru odpowiedniej osoby, lub kilku osób, dość szczegółowo, sugerując między innymi, że mógłby to być nawet jakiś stary przyjaciel, duchowny, czy lekarz. Ja mam nieco inne zdanie na ten temat. Uważam, że osobą tą powinien być alkoholik. Praca nad Krokiem Piątym nie kończy się w momencie, gdy przestanę czytać. Niezwykle ważne jest też to, co od swojego słuchacza (słuchaczy) później usłyszę. Wnioski, wskazówki, uwagi, rady, sugestie osoby, która o chorobie alkoholowej nie ma zielonego pojęcia, mogą być (może nie muszą, ale mogą!), delikatnie mówiąc – mało przydatne. Kiedy taką pracę będę czytał alkoholikowi, a jeszcze lepiej nie jednemu, moi słuchacze natychmiast usłyszą wszelkie moje racjonalizacje, bagatelizowanie, próby przerzucenia odpowiedzialności na osoby trzecie, oraz inne „sztuczki” uzależnionego umysłu, których mogę używać, zupełnie nieświadomie zresztą i bez złej woli. Usłyszą, zwrócą mi uwagę, podpowiedzą, nakierują, a to, choć pewnie niezbyt przyjemne, może być szansą dla mnie. W końcu pracy tej ja nie robię dla nich, ale dla siebie. On, czy oni, wysłuchają, jakoś to pewnie na swój sposób przeżyją i, za jakiś czas, zapomną. Ale dla mnie, to fundament całej reszty mojego dalszego, trzeźwego życia. Zbudowany na bazie czyjejś niewiedzy i nieznajomości problemu, cóż z tego, że dobrej woli, może okazać się w przyszłości nie tak solidny, jak bym sobie tego życzył.
A Bill W. pisał to, co pisał, w czasach, gdy Anonimowych Alkoholików nie było na świecie jeszcze zbyt wielu i znalezienie odpowiedniego trzeźwego alkoholika mogło rzeczywiście stwarzać problemy.  Poza tym… warto chyba zdać sobie sprawę z faktu, że Bill W., autor Programu 12 Kroków, sam nigdy tego Kroku (ani żadnego innego) nie przepracował.
 
Czy istotę swoich błędów powinienem wyznać tylko i wyłącznie jednej osobie? Zdania na ten temat są bardzo podzielone. Mógłbym wywinąć się od odpowiedzi słowami „przynajmniej jednej”, ale to nie byłoby w porządku. Odpowiem w takim razie tak: ja realizowałem Krok Piąty kilka razy i zawsze robiłem to w niewielkiej grupie alkoholików. Za każdym razem z efektów byłem zadowolony i całkowicie mnie one satysfakcjonowały. Za pierwszym razem nie miałem może zbyt wielkiego wyboru, ale za każdym następnym świadomy już byłem, że podczas rozmowy z jedną tylko osobą, w cztery oczy, mam szansę wyprowadzić ją w pole, zaprezentować przekonania zamiast faktów, przekonać do swoich prawd, „sprzedać” jej jakąś tam swoją iluzję. To oczywiście tylko moje, osobiste doświadczenie. Prawdą jest i to, że wielu znajomych alkoholików, którzy realizowali Krok Piąty z jedną osobą, na przykład ze sponsorem, wykonało w ten sposób kawał bardzo dobrej roboty. Wyboru każdy musi dokonać sam. Jedno tylko absolutnie nie ulega wątpliwości – mityng AA, albo grupa terapeutyczna nie jest do tego celu odpowiednim miejscem.
 
Koncentrowałem się dotąd na technice realizacji Piątego Kroku. Kolejne ważne pytanie brzmi: po co? Dlaczego mam to robić? Co ma z takiego wyznawania wyniknąć? Odpowiedzi może być wiele…
 
Dlaczego? Ano, choćby dlatego, że jest to element Programu AA, w którego skuteczność nauczyłem się już wierzyć, do którego się przekonałem. Uzdrawiające efekty działania Dwunastu Kroków widzę i dostrzegam przecież nie tylko u innych alkoholików, ale już także i u siebie.
Anonimowi Alkoholicy powiadają na tą okoliczność, że „tak głęboka jest twoja choroba, jak głębokie są twoje tajemnice”. Jestem pewien, że kryje się w tym powiedzeniu wielka prawda. Im mniej tajemnic, obłudy, zakłamania, fałszu, tym więcej pogody ducha, spokoju, bliskości. Zresztą, czy można być uczciwym wobec siebie, nie będąc uczciwym wobec innych, a przynajmniej wobec choćby jednej tylko osoby? A uczciwość wobec siebie jest niewątpliwie warunkiem podstawowym i absolutnie niezbędnym powrotu do zdrowia psychicznego i duchowego (wytrzeźwienia).
 
Ostatnia wątpliwość i pytanie: czy Krok Piaty (zwykle chodzi o Krok Czwarty i Piąty realizowane razem) to jednorazowe wyznanie, czy może należy go powtarzać cyklicznie, co pewien czas? Koncepcje alkoholików na ten temat bywają różne, mam jednak wrażenie, że wiele z nich wynika raczej z teoretycznych dość przekonań, niż realnych przeżyć i autentycznych doświadczeń. Moim zdaniem wyznanie istoty błędów z Kroku Piątego jest aktem, aktem powierzenia Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi, a jako takie powinno wystarczyć jedno. Pod warunkiem, że oba te Kroki, to jest Czwarty i Piąty, „zrobione” zostały dokładnie, że po dłuższym czasie, roku, albo pięciu latach, nadal nie mamy wątpliwości co do własnej szczerości, uczciwości i otwartości podczas realizacji tych zadań. Istotną rolę odgrywa tu po prostu czas. Jeżeli po upływie lat czy miesięcy, w miarę rozwoju świadomości i samoświadomości, zorientuję się, że jednak przeoczyłem podczas tej pracy coś rzeczywiście ważnego – powinienem ją powtórzyć. Zaznaczam jednak, że chodzi tu o sprawy naprawdę istotne. Jeśli z czasem przypomnę sobie, że uwiodłem nie dwadzieścia pięć kobiet, ale dwadzieścia sześć, bo zapomniałem o Kaśce, to nie ma to większego znaczenia, nie wpływa bowiem i nie zmienia w żaden sposób istoty moich błędów.
Nikt przecież nie przystępuje do spowiedzi generalnej co tydzień, nie robi remontu kapitalnego domu co miesiąc, ani nie przeprowadza generalnego sprzątania strychu, zapuszczonego od trzydziestu lat, co kilka, czy kilkanaście dni. Tego typu działania mają zwykle charakter jednorazowy. Chyba, że… Ano, właśnie…
 
Mnóstwo razy słyszałem we Wspólnocie AA, że Kroki trzeba i należy realizować kolejno, zgodnie z ich numeracją. Uwierzyłem w to; pewnie dlatego, że bardzo chciałem uwierzyć, albo z jakiegoś powodu było mi to „na rękę”. W każdym razie po gruntownym i odważnym obrachunku moralnym (w Kroku Czwartym) oraz po powierzeniu drugiemu człowiekowi istoty swoich błędów (w Kroku Piątym), nie zacząłem natychmiast i przede wszystkim na bieżąco, korygować swoich zachowań, działań i postaw. Tak. Jestem całkowicie pewien, że nie realizując w swoim życiu Kroku Dziesiątego niezwłocznie po Kroku Piątym, popełniłem bardzo poważny błąd. I drogo za ten błąd zapłaciłem.
 
Krok Dziesiąty: Prowadziliśmy nadal obrachunek moralny, miejsca przyznając się do popełnianych błędów.
 
Podałem wyżej przykład spowiedzi, remontu, sprzątania. Cóż z mojej generalnej spowiedzi, jeżeli po jej dokonaniu znów przez ponad dwadzieścia lat nie będę w kościele? Co stanie się z moim tak dokładnie wysprzątanym strychem, jeśli teraz znów o nim zapomnę i tylko – jak dawniej – będę tam pakował bez ładu i składu rozmaite śmieci niepotrzebne mi już w mieszkaniu? Jak będzie wyglądał dom, w którym, po kapitalnym remoncie, przez dziesiątki lat nie będę wykonywał żadnych bieżących napraw, czy konserwacji?
 
Istotą Kroku Dziesiątego jest także obrachunek moralny, ale tym razem robiony już na bieżąco, nawet codziennie, jeśli ktoś tak uzna za stosowne i… co chyba najważniejsze – natychmiastowa korekta zachowań. I tego właśnie nie robiłem. Wydawało mi się, że mam czas. Krok Dziesiąty był przecież daleko przede mną.
Zrealizowałem Kroki Czwarty i Piąty tak dokładnie, że po dziś dzień nie mam sobie w tym względzie zupełnie nic do zarzucenia i… spocząłem na laurach. Oczywiście nie znaczy to, że nic kompletnie z sobą nie robiłem! Robiłem, jak najbardziej. Nawet bardzo byłem zajęty. Na przykład Krokami Sześć-Siedem. No, ale nie przyznając się sukcesywnie do popełnianych błędów, nie kontrolując na bieżąco swojego myślenia i przekonań, powoli, w sposób dla mnie niezauważalny, po kilkunastu miesiącach wróciłem do starych zachowań i spuściłem ze smyczy kilka swoich wad, z czego jedną wręcz na granicy obsesji – pomieszanie chęci posiadania z urazą i pragnieniem zemsty.
„Obudziłem się” dopiero wtedy, kiedy okazało się, że za kradzież mogę wylądować w pierdlu. Właśnie tak, dokładnie, za kradzież. Dokonaną na trzeźwo (czy rzeczywiście?), a przynajmniej bez złamania abstynencji. Konsekwencje tych wyczynów dotknęły mnie rozmaite, jednak dla potrzeb tej opowieści ważne jest to, że uznałem wtedy, że aby wrócić na szlak zdrowienia i do Programu, muszę powtórzyć Kroki Cztery-Pięć w tym zakresie czasowym, który dotyczył tego mojego staczania się. Bo nie całego życia, to potrzebne na szczęście nie było. Nieco później powtarzałem także Kroki Sześć-Siedem.
 
Wspominałem, że Krok Piąty realizowałem kilka razy. Jednak pozostałe przypadki wynikały już tylko z samej organizacji pracy grupy działającej według programu „strzyżyńskiego”. W przypadku Kroków Sześć-Siedem oraz Osiem-Dziewięć wymagana jest tam powtórka wszystkich poprzednich Kroków, a więc i Cztery-Pięć, z tym, że oczywiście nie w pełnym zakresie, na to po prostu nie byłoby czasu.
 
Wyjaśniłem z jakich osobistych i konkretnych powodów wynikały moje powtórki Kroku Czwartego i Piątego. Jednak nadal nie zmienia to mojego przekonania, że dokładnie i rzetelnie zrealizowany Krok Piąty to, z samego założenia, akt jednorazowy. Nie mam też najmniejszej wątpliwości, że Krok Dziesiąty należy zacząć realizować w codziennej praktyce natychmiast po Kroku Piątym.
 
Istota błędów?
Początkowo wydawało mi się, że istotę moich błędów stanowi egoizm i egocentryzm tak, jak sugerują to Anonimowi Alkoholicy w Wielkiej Księdze. Szybko jednak przekonałem się, że pod nimi kryje się drugie, głębsze dno – strach. To on był najbardziej podstawową, pierwotną, istotą moich błędów, to z niego dopiero wynikał mój egoizm i egocentryzm i wszystkie ich elementy składowe.
Jeśli zawłaszczałem jakieś rzeczy, przedmioty, albo pieniądze, to ostatecznie wynikało to ze strachu. Ze strachu, że mi zabraknie, że nie będę miał tego, co potrzebuję, ale też i tego, co po prostu chcę mieć, że w jakiś sposób ktoś mi odbierze nawet to, co mam, co moje, a więc lepiej mieć na zapas, więcej, na wszelki wypadek. Innych ludzi (egocentryzm) starałem się emocjonalnie zniewolić, wykorzystać, oczarować, ze strachu przed odrzuceniem i samotnością, krytyką i oceną.
 
Właściwie całe życie, także to przed uzależnieniem się od alkoholu, uważałem się za kogoś nieco innego niż wszyscy, często nierozumianego, zwykle stojącego jakby trochę z boku. Czasem wprawdzie wiedziałem, że jestem w czymś lepszy, zwykle jednak nie miałem o sobie zbyt wysokiego mniemania. Grałem więc różne role, udawałem kogoś, kto – jak mi się wydawało – byłby lubiany, szanowany, może nawet podziwiany, a przynajmniej akceptowany. Nie próbowałem być sobą – bałem się. Ale granie ról rodziło kolejne lęki. Mniej czy bardziej świadomie, stale jednak obawiałem się odrzucenia w chwili, w której oni (jacykolwiek oni, po prostu ludzie, którzy w danym momencie byli obok mnie) dowiedzą się, kim ja tak naprawdę jestem i jaki jestem. Podczas realizacji Kroku Piątego, to właśnie się działo. Stawałem przed innymi ludźmi i bez ról, bez grania, bez udawania i kombinowania, dawałem im wreszcie poznać siebie takiego, jakim jestem naprawdę. Wychodziłem naprzeciw swoim najgłębszym lękom. Konfrontowałem je z faktami i rzeczywistością. Wiedziałem, że kiedy skończę czytać, mogę zostać wyśmiany, czy odrzucony, ale tylko w ten sposób miałem okazję sprawdzić, przekonać się czy, i ewentualnie w jakim stopniu, moje strachy były realne i uzasadnione.
 
Po tym trudnym przeżyciu wymyśliłem na swoje potrzeby powiedzenie: jeżeli boisz się tego, co czai się za zamkniętymi drzwiami, to natychmiast je otwórz – zanim strach tak cię sparaliżuje, że nie będziesz w stanie zrobić tego już nigdy. Przydaje mi się do dziś. Dzięki temu, kiedy porzuciła mnie kobieta, którą nadal i wciąż kocham „do bezgranic”, byłem w stanie powiedzieć: kocham cię i pewnie do końca życia będę cię kochał, jednak wiem, że potrafię być szczęśliwy także bez ciebie; odrzucenie bardzo boli, to prawda, jednak zdaję sobie sprawę, że potrafię je przeżyć i – co najważniejsze – już się tego nie boję.
 
To prawda, ja już specjalnie nie boję się odrzucenia (co oczywiście nie znaczy, żebym to lubił!). Paru innych rzeczy też – już nie. To dodatkowy i zupełnie nieoczekiwany profit wynikający z rzetelnej realizacji Piątego Kroku.





Więcej i szerzej w książkach, a zwłaszcza w „12 Kroków od dna. Sponsorowanie”.