środa, 20 października 2010

Alkoholowe sprzeczności

Październik, podobnie zresztą jak i kwiecień, to dobry miesiąc na przeprowadzenie różnych moralnych obrachunków, wglądów w siebie, autoanaliz oraz innych działań o charakterze samokrytycznym. Tym razem jednym z tematów, na których się szczególnie koncentrowałem była kwestia pewnej dwoistości mojej natury alkoholika. Dualizm ten polega na tym, że co innego myślę, czuję i mówię, a zupełnie co innego robię, a najbardziej jaskrawym jego przykładem były ostatnie lata mojego picia – ja już wtedy pić nie chciałem, ale jednak robiłem to nadal, stale i wciąż. Moje myśli, deklaracje, czy pragnienia, nie miały nic wspólnego z działaniami, postępowaniem, zachowaniem. Kilkanaście lat temu przestałem pić, ale czy skłonność do takiej dwoistości, często nawet sprzeczności, minęła mi sama, wraz z ostatnim kieliszkiem? I czy dotyczyła ona, i dotyczy, tylko i wyłącznie picia?
 
Prowadzę mityng. Czytam Preambułę AA zawartą w scenariuszu: „Jedynym warunkiem uczestnictwa we wspólnocie jest chęć zaprzestania picia”. Czytam, albo słucham, jak odczytywane są Tradycje AA, a zwłaszcza Tradycja Trzecia: „Jedynym warunkiem przynależności do AA jest pragnienie zaprzestania picia”. Następnie… następnie radośnie i ochoczo urządzam nowicjuszowi jakiś test, sprawdzian, zadaję mu pytania i dopiero od odpowiedzi na nie uzależniam, czy go do Wspólnoty AA przyjmę, czy nie. Tak, jakby ktokolwiek mnie do czegoś takiego upoważnił, obdarzył mnie w AA taką władzą.
 
Znam i zdarza mi się powtarzać stare AA-owskie powiedzenie „Wyjmij watę z uszu i wsadź do ust”. Nowi członkowie Wspólnoty wystraszeni i speszeni w pierwszych dniach nowym środowiskiem, nieznanymi ludźmi, nowymi zasadami, zwykle zachowują milczenie. Ale nie zawsze, bo zdarza się, że na którymś …nastym mityngu, o zasadach AA, realizacji Programu, nowym życiu, mają do powiedzenia o wiele więcej niż weterani, którzy w tych tematach rzeczywiście mają jakieś doświadczenie. Nowicjusz, który ma mnóstwo do powiedzenia, nie bardzo wiedząc o czym mówi, już nie słucha innych – słucha samego siebie, swoich przekonań i wyobrażeń, a to może być niebezpieczne dla niego samego. Stąd właśnie wskazówka: przestań tyle gadać, zacznij wreszcie słuchać! Problem tylko w tym, że znając, rozumiejąc i powtarzając to powiedzenie, gorliwie nakłaniam nowych do „otwierania się”, to jest mówienia o sobie, czegokolwiek, możliwie jak najszybciej, byle dużo, argumentując to ulgą, jakiej niewątpliwie doznają, kiedy się wygadają, właściwie na dowolny temat, albo i bez tematu.
 
W środowisku AA słowo „wspólnota” używam szczególnie często, odmieniając je na wszystkie możliwe sposoby. I nic w tym dziwnego. Natomiast niezbyt normalne jest to, że w tej wspólnocie popieram, nieomalże formalny zakaz, używania słowa „my”; Słownik Języka Polskiego PWN podaje, że jest to „zaimek odnoszący się do grupy osób, do których należy mówiący”. O jakiej wspólnocie mowa, jeśli jedyna dopuszczalna forma to tylko i wyłącznie „JA”? Gdyby nie chodziło o Wspólnotę AA, ale na przykład o rodzinę, to czy ktokolwiek domyśliłby się, że opowiadam coś o rodzinie, jeśli każde zdanie zaczynałbym od „ja byłem…”, „ja zrobiłem…”, „ja…”? Jaką więź, bliskość, poczucie wspólnoty, mam zbudować, czy może jakiej doświadczyć, jeśli stale i wciąż jestem tylko „ja”? Przecież to jest chore!
 
Trzy powyższe przykłady są wręcz banalne i w moim życiu należą już właściwie do przeszłości. Jednak samo zjawisko, zdolność i skłonność do funkcjonowania pomimo sprzeczności, nie zniknęło. Choć może inne przypadki nie są już aż tak spektakularne, to jednak się pojawiają. Ot, choćby sprawa służb.
 
Był taki czas, na szczęście stosunkowo krótki, w którym, jak papuga, czyli zupełnie bez zrozumienia, powtarzałem zasłyszane w AA-owskim środowisku „prawdy”, według których sługa, który nie wychował sobie następcy, popełnił niewybaczalny błąd w sztuce, a jego służba okazała się bezwartościowa, może nawet zmarnowana. Oczywiście w żadnym poradniku służb, w żadnej karcie konferencji, nie ma nawet jednego słowa o tym, że w AA osoba pełniąca służbę ma za zadanie i obowiązek – wygląda nawet na to, że obowiązek najważniejszy – przygotować, wychować sobie następcę, dziedzica, ale… Ano właśnie! Oni coś tam sobie pisali, ale przecież ja wiedziałem lepiej.
 
Jednym z określeń najściślej chyba związanych ze służbą w AA jest „odpowiedzialność”. Miałem kilka miesięcy abstynencji, kiedy zapragnąłem pełnić służbę w AA. Jednak na odpowiedzialność związaną z taką decyzją ochoty nie miałem zupełnie. Cóż więc zrobiłem? Ano, czekałem aż mnie poproszą. Właśnie tak! Czekanie aż poproszą to znakomita metoda na unikanie osobistej odpowiedzialności. Gdyby coś mi w tej służbie nie wyszło, gdyby coś mi się nie udało, z czymś bym sobie nie poradził, zawsze miałem gotowe usprawiedliwienie: „prosili mnie, prosili i ja się głupi dałem namówić”. I od razu wiadomo kto, tak naprawdę, popełnił błąd, kto zawinił.
 
Wstyd się przyznać, ale „taktykę” zmieniłem dopiero cztery lata temu. Wtedy, chyba po raz pierwszy, byłem gotów za swoje działania, decyzje i wybory wziąć odpowiedzialność za siebie, na siebie. Zamiast czekać aż mnie poproszą, pojechałem na spotkanie Intergrupy i zadeklarowałem gotowość do podjęcia służby. Po dwóch latach zrobiłem dokładnie tak samo z następną służbą. A całkiem niedawno miałem okazję obserwować, jak w taki właśnie sposób zgłaszają się do służb przyjaciele, alkoholicy z 2-3 letnią abstynencją. Czyli jednak można, da się tak zrobić. Taka metoda, co zupełnie oczywiste, wymaga dużo więcej determinacji, odwagi, poczucia odpowiedzialności, gotowości, czy świadomości. No cóż… prawda zdaje się jest taka, że jeśli ktoś obiecywał, że trzeźwienie (którego elementem jest służba) to łatwizna i „luzik”, to zwyczajnie kłamał, albo po prostu nie wiedział, o czym mówi.
 
W każdym razie definitywnie skończyłem z cwaniackim czekaniem aż mnie poproszą, ale także z jakimś pokątnym, kuluarowym szukaniem następców do służby, którą właśnie kończę, i proszeniem ich, by się tej służby łaskawie zechcieli podjąć. Ja jestem alkoholikiem, a to oznacza, że kocham wszelkie sposoby i metody, które pozwalają mi skutecznie unikać osobistej odpowiedzialności w służbach AA, albo też jej część przerzucać na kogoś innego. Ale wiem już też, że na dłuższą metę, wyjątkowo mi to nie służy. 

wtorek, 19 października 2010

Krok 10 Programu 12 Kroków

Prowadziliśmy nadal obrachunek moralny, z miejsca przyznając się do popełnianych błędów.
(ang. Continued to take personal inventory and when we were wrong promptly admitted it.)

Jak rozumiem Krok 10 Programu 12 Kroków AA?

Żeby obrachunek moralny prowadzić „nadal”, trzeba było wcześniej zacząć go robić. Nie da się przecież robić „nadal” czegoś, czego się jeszcze nigdy w życiu nie robiło i nie zrobiło. To oznacza, że próby realizacji Kroku Dziesiątego jeszcze przed wykonaniem gruntownego i odważnego obrachunku moralnego (Krok Czwarty), niewielkie mają szanse powodzenia. Ale… niewielkie nie oznacza jeszcze, że zupełnie żadne.
Moim zdaniem Krok Dziesiąty warto zacząć realizować bezpośrednio po Krokach Czwartym i Piątym, czyli: zrobiliśmy gruntowny i odważny obrachunek moralny – wyznaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi istotę błędów – prowadziliśmy nadal obrachunek moralny z miejsca przyznając się do popełnianych błędów. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego w prowadzeniu obrachunku moralnego wskazane byłoby zrobienie sobie przerwy na czas pracy nad Krokami od Szóstego do Dziewiątego włącznie, co w praktyce może oznaczać miesiące, długie lata, albo nawet i całą resztę życia. Swoje zdanie na ten temat, poparte osobistymi doświadczeniami, przedstawiłem już na stronie poświęconej Krokowi Piątemu, a więc powtarzać tych samych argumentów nie ma chyba potrzeby.
 
W pierwszej polskiej wersji Dwunastu Kroków, którą chyba już tylko najstarsi AA-owcy pamiętają, mowa była o przyznawaniu się do błędów popełnionych, a nie – jak obecnie – do popełnianych. Wydawać się może, że nie ma to większego znaczenia, ale to tylko pozornie. Przyznawanie się do popełnionych błędów mogłoby zostać zrozumiane, jako sugestia, abyśmy się stale, nieustanie, w nieskończoność, przyznawali do tych samych błędów sprzed wielu lat, do których przecież już i tak mnóstwo razy się przyznawaliśmy. Do czego miałoby służyć takie działanie?! Jeśli jednak mam się przyznawać do błędów popełnianych, to oznacza: z pokorą przyznaję, że nadal i wciąż zdarza mi się popełniać rozmaite błędy, jednak w tej chwili – odwrotnie niż to było w okresie picia – jestem zdecydowany korygować swoje postępowanie na bieżąco, a także rozumiem już potrzebę takiego działania.
 
W kwestii samego „prowadzenia nadal obrachunku moralnego”, Krok Dziesiąty jest Krokiem wyjątkowo „elastycznym” – jego realizacja praktyczna może się odbywać na wiele różnych sposobów. W tym akurat przypadku Bill W. zakładał i dopuszczał dość dużą dowolność w wyborze technik i metod pracy. Jedno tylko wydaje się nie ulegać wątpliwości: metoda „jakoś to będzie” w codziennej praktyce okazuje się szczególnie mało skuteczna.
Prowadzony nadal obrachunek moralny może zostać oparty o Dekalog, siedem grzechów głównych, „Program na 24 Godziny” (zwany także pod nazwą „Oaza spokoju”), osobiście ułożone pytania, czy sposób, który wcześniej wypróbował w praktyce nasz sponsor – to nie ma aż takiego wielkiego znaczenia. Natomiast ważne jest, żeby konsekwentnie stosować wybrany system, przynajmniej tak długo, dopóki dobrze nam służy. Podobnie jest z decyzją, czy obrachunku będziemy dokonywać dwa razy dziennie, raz na tydzień, czy może co miesiąc. Probierzem w tym przypadku jest skuteczność. Najwspanialszy nawet system, który znakomicie sprawdza się w przypadku przyjaciela, jeśli nie pomaga w realizacji określonego zadania nam osobiście, należy po prostu zmienić na inny.
 
Czy Krok Dziesiąty należy pisać? Można. Absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie. Wydaje mi się to bardzo dobrym pomysłem – szczególnie dla tych osób, które nie przepadają za pisaniem. Pisanie znakomicie ułatwia porządkowanie myśli. Na piśmie trudniej pleść bzdury.
Samemu, czy ze sponsorem? Trudno oczekiwać, żeby sponsor każdy wieczór poświęcał na pracę ze swoim podopiecznym, zwłaszcza takim, który jest już na etapie realizacji Dziesiątego Kroku. Tym niemniej nie rezygnowałbym z pomocy sponsora zupełnie. Od czasu do czasu, warto jednak skonsultować z kimś, kto ma więcej doświadczenia, wyniki tego, prowadzonego nadal, obrachunku moralnego. W każdym razie aż tak pewny siebie to ja nie jestem, żebym uważał, że teraz, to ja już na pewno bardzo dobrze poradzę sobie sam.
 
„… z miejsca przyznając się do popełnianych błędów”. Podstawowy i bardzo poważny błąd, jaki zrobiłem w początkowym etapie pracy nad Krokiem Dziesiątym, polegał na tym, że nie dopytałem kogoś bardziej doświadczonego, GDZIE, KOMU i PO CO, mam się do tych popełnianych błędów przyznawać? Przyznawałem się więc alkoholikom na mityngach, doprowadzając w ten sposób cała tę sytuację do absurdu i powodując kolejny kryzys.
Przypuśćmy, że rano okłamałem żonę – wieczorem przyznałem się do tego na mityngu, następnego dnia rano okłamałem syna – wieczorem przyznałem się do tego na mityngu, kolejnego dnia oszukałem szefa, a po pracy przyznałem się do tego głośno podczas mityngu AA… miesiąc później nałgałem sąsiadce i też szczerze do bólu, otwarcie i z determinacją przyznałem się do tego na najbliższym mityngu. Czy coś tego wynikło? Ależ oczywiście! Mogłem być z siebie dumny, bo przecież tak dokładnie i wytrwale realizowałem Krok Dziesiąty. Po pewnym czasie, miałem już nawet na taką okoliczność opracowany specjalny tekst: „wczoraj znowu zrobiłem… to i tamto, ale cieszę się, że już to widzę i mogę o tym mówić”. To było po prostu kompletne nieporozumienie.
 
Podstawowym zadaniem, istotą Kroku Dziesiątego jest doraźna korekta zachowań oraz rozpoznanie intencji lub prawdziwych motywów.
 
W literaturze Wspólnoty i podczas mityngów AA, określenie „uczciwość wobec siebie” powtarzana jest nieomalże jak zaklęcie, tysiące razy, przy każdej okazji, albo i bez okazji. Może więc czas już najwyższy zorientować się, o co w tym wszystkim konkretnie chodzi?
Wyobraźmy sobie taką oto sytuację: wczoraj byłem na mityngu. Dla pewnego starszego pana, o dość zniszczonym wyglądzie i odzieniu, był to pierwszy mityng w życiu. Opowiedziałem, jak trafiłem do AA i co robiłem w początkowym okresie, żeby utrzymać abstynencję. Dodałem też, że w przerwie mityngu podejdę do niego, porozmawiamy, może pomogę mu zrozumieć, co się tu właściwie dzieje. To są fakty. Uczciwość wobec siebie, czy kogokolwiek, nie polega na zaprzeczaniu, lub potwierdzaniu faktów! Jeśli zacząłbym dyskutować z faktami, czyli na przykład upierać się, że na mityngu wczoraj nie byłem, albo, że nie zabierałem tam głosu, to przecież nie byłaby kwestia uczciwości wobec siebie, ale poważnej choroby psychicznej. W czasie, gdy szczególnie nadużywałem alkoholu, potrafiłem – ledwo trzymając się na nogach – wpierać żonie, że nie wypiłem nawet piwa, ale to było w okresie kasacyjnego picia i pijanego obłędu! Coś się przecież od tamtego czasu podobno zmieniło!
A w takim razie, na czym, w tej konkretnej sytuacji, miałaby polegać uczciwość wobec siebie? Ano, na znalezieniu prawdziwej, niezafałszowanej odpowiedzi na podstawowe, trudne pytanie: czy podczas mityngu wypowiadałem się i przy wszystkich deklarowałem gotowość i chęć udzielenia dodatkowych wyjaśnień, bo chciałem pomóc nowicjuszowi, czy może dlatego, że próbowałem wywrzeć korzystne wrażenie, popisać się po prostu, przed młodą, atrakcyjną alkoholiczką, która również w tym mityngu brała udział?
 
Krok Dziesiąty nie jest pierwszym, ani jedynym, w Programie, jaki mogę wykorzystać do poprawiania sobie nastroju, manipulowania uczuciami, oraz uzyskiwania wielu innych profitów.
 
Dwa, albo i trzy lata dzięki Krokowi Dziesiątemu skutecznie polepszałem swoje relacje z innymi ludźmi. Problem zawiera się w pytaniu: którymi ludźmi? Przykład. W domu sprowokowałem kolejną awanturę żoną. Podczas najbliższego mityngu oczywiście natychmiast przyznałem się do popełnionego błędu – patrzcie, taki ze mnie gorliwy AA-owiec! Właśnie tak, dokładnie, na mityngu! Nie w domu, nie żonie… koleżkom z AA. Uzyskiwałem dzięki temu błogie zadowolenie – realizuję Program, pracuję „nad” Krokiem Dziesiątym, ale nie tylko. Po pierwsze, na mityngu nie było przecież nikogo, kogo musiałbym w związku z tą domową awanturą przepraszać. A po drugie, opowiadałem swoją historię w taki sposób (ton głosu, gestykulacja, użyte zwroty), żeby wywołać rozbawienie. Nie jakiś chóralny wybuch śmiechu, ale pełen sympatii, zrozumienia i aprobaty chichot. Otrzymując taki właśnie „zwrot” upewniałem się, że tak naprawdę nie zrobiłem właściwie nic złego, wszyscy przecież mnie rozumieją, nie potępiają, a tym porozumiewawczym chichotem dają wyraźnie i jednoznacznie znać, że oni też, że to normalne, że nie ma się czym przejmować.
Jestem przekonany, że nie robiłem tego wówczas w pełni świadomie, natomiast niewątpliwie robiłem to celowo. A jak wygląda to dzisiaj? Kiedy opowiadam o jakichś swoich błędach uważam, żeby nie robić tego w sposób wywołujący aprobujące uśmieszki; ja mam przyznawać się do popełnianych błędów i naprawić relacje z rodziną, bliskimi, panią z warzywniaka i dziewczyną z okienka pocztowego, a nie z kumplami z AA. To nie na nich się przecież wydarłem arogancko, złośliwie i w zasadzie bez powodu.
W chwili obecnej, kiedy podczas mityngu AA, albo w rozmowie z podopiecznym, jestem świadkiem takich właśnie przedstawień, sztuczek i manipulacji – nie chichoczę. Nie staram się też w żaden inny sposób „rozgrzeszać” opowiadającego. Taki ktoś gdzie indziej ma szukać wybaczenia, przepraszać, naprawiać relacje, przyznawać się. Bagatelizującym chichotem innemu alkoholikowi wytrzeźwieć na pewno nie pomogę.
 
Prowadzony na bieżąco i nadal obrachunek moralny jest znakomitą okazją, żeby zorientować się, jakich wad charakteru dzisiaj użyłem, w jakich okolicznościach, co chciałem w ten sposób osiągnąć. Ważne jest też, żeby cała taka „procedura” kończyła się wnioskami, decyzjami i postanowieniami. Co, i w jaki sposób, zamierzam zrobić jutro, żeby ustrzec się przed popełnieniem znowu tego samego błędu, który popełniłem dziś? Samo przyznawanie się, zwłaszcza innym alkoholikom, którzy przecież nie skrytykują, nie ocenią, nie potępią, bardzo szybko przeradza się w rutynę. Dokładnie tak samo, jak odruchowe i machinalne recytowanie przed każdym odezwaniem się: „mam na imię… i jestem alkoholikiem”.
Ale, jeżeli pod koniec dzisiejszego obrachunku moralnego, zdecyduję przyznać się jutro do kłamstwa, jednak nie podczas mityngu AA, ale tej właśnie osobie, którą okłamałem, jeśli uznam, że powinienem ją przeprosić i zadośćuczynić, i jeśli to zrealizuję, to dopiero wtedy okaże się, że faktycznie robię coś sensownego dla siebie i dla innych.
 
Czyli: korekta własnych zachowań oraz rozpoznawanie prawdziwych pobudek postępowania, życiowych wyborów, podejmowanych decyzji… po prostu intencji. Na bieżąco.