niedziela, 18 kwietnia 2004

(pseudo) Filozofia rezygnacji

Dlaczego rezygnować? Tyle nieba mamy przecież nad nami. Tak dawno temu pisał Raol Follerau. Tylko jakoś nie wspominał, że nie całe to niebo nam przeznaczono... Ja wyszedłem z założenia wręcz odwrotnego. Uznałem, że u podstaw sukcesu leży rezygnacja.


Moja prywatna (pseudo)filozofia rezygnacji

Mam podstawy przypuszczać, że wiem, co to jest cierpienie. Nie będę teraz wyliczał wszelakich powodów moich rozlicznych cierpień, nie ma to jakby większego znaczenia. Najistotniejsze jest to, że w jakimś momencie swojego życia miałem tego tak dalece dość, że zacząłem zastanawiać się skąd i jak rodzi się cierpienie oraz, co chyba naturalne, jak go uniknąć? 
 
W sanatorium w Mosznej miałem wystarczająco dużo czasu na myślenie. Wymyśliłem więc, że jednym z podstawowych powodów cierpienia jest strata (utrata). Oczywiście pojmowana tak szeroko, jak to tylko możliwe.
 
Po zgubieniu 10 złotych jestem zły na siebie, poirytowany, zastanawiam się, co mogłem sobie za to kupić, itp. Za stratę płacę nieprzyjemnymi uczuciami- cierpię. Aczkolwiek nie aż tak znowu bardzo. O wiele bardziej cierpię po porzuceniu mnie przez kogoś, kogo kocham, z kim wiążę nadzieje na przyszłość, z kim chciałem się zestarzeć.
 
Kiedy ze względu na stan zdrowia muszę ograniczyć trufle- cierpię. Bardziej jednak bolesne będzie, jeśli okaże się, że muszę wykluczyć ze swojej diety pieczywo i ziemniaki. Straciłem komfort jedzenia tego, na co mam ochotę.
 
Jeśli z powodu starości nie jestem w stanie wbiec na czwarte piętro- cierpię, urażona jest moja duma i ambicja, mam poczucie niższej wartości, wstydzę się. Straciłem kondycję, sprawność fizyczną.
 
Powodów mniejszego czy większego cierpienia wynikającego ze straty jest mnóstwo. Kilka, kilkanaście dziennie. Co zrobić, jeśli strata jest nieunikniona, niezależna ode mnie? Bo przecież takich właśnie jest przeważająca większość (na czele tej listy jest oczywiście utrata życia). 
Przeciętnie inteligentny człowiek traci z powodu własnej głupoty, bezmyślności czy braku wyobraźni zaledwie 10-15% z całej puli strat (nie dotyczy to, rzecz jasna, laureatów nagrody Darwina). Co więc jest do zrobienia?
Moja odpowiedź to - ZREZYGNOWAĆ. Zrezygnować (lub być, stać się, całkowicie gotowym do rezygnacji) zanim nam odbiorą, zanim utracimy, zanim będziemy musieli oddać, zanim będziemy musieli rozstać się, zanim będziemy zmuszeni...
 
Rezygnacja z kolacji, albo papierosów, może być niezłym początkiem tej drogi. Życie i rozstanie z nim- ostatnim (oczywiście nie piszę tu o samobójstwie, ale to chyba jasne?).
Jednak, żeby odnieść autentyczną korzyść, żeby to wszystko miało sens, rezygnacja nie może być pozorna, nie może też być „na próbę”. A jaka ma być? I to jest chyba najgorsze- REZYGNACJA MA BYĆ NA ZAWSZE.
 
Nie palę (nie piję, nie obżeram się) w Wielkim Poście- jasne, zaprę się, udowodnię wszystkim swoją silną wolę i wytrzymam. Ale potem to ja sobie dam czadu! Nie, to nie jest rezygnacja.
Dopóki nie jestem gotowy rozstać się z czymś na zawsze, jeśli dopuszczam choćby cień nadziei na powrót, to nie ma mowy o rezygnacji.
Im lepiej opanuję tę sztukę, tym lepiej (bez cierpień) będzie mi się żyło. A kiedy nadejdzie czas mojej śmierci odejdę bez kurczowego trzymania się życia (nie dam, nie oddam, nie puszczę!!!), bez bólu i cierpienia.
 
Tak w bardzo dużym uproszczeniu (boję się, że za dużym) i w ogromnym skrócie wygląda moja filozofia rezygnacji. 
 
Bardzo często ludzie "filozofię rezygnacji" widzą jako coś smutnego, ascetycznego, beznadziejnego, pełnego wyrzeczeń a wielu z nich bezsensownych. To nie jest tak.
Rezygnacja może być czymś korzystnym, dobrym, przyjemnym nawet. Można z czegoś zrezygnować i... podarować to przyjacielowi - na przykład, prawda? Albo ta historyjka z kolacją, od której kiedyś tam się zaczęło? Co ja niby straciłem z powodu rezygnacji z jedzenia po 17:00? No, może przyjemność kolejnego jedzenia. :-) A co zyskałem? Jestem zdrowszy, mam mniejszą nadwagę, lepiej i spokojniej śpię. "Wygrywając" te kolacje mam większe zaufanie do siebie, bardziej siebie lubię i cenię. Jak mam coś ekstra dobrego do zjedzenia, mogę to przecież zrobić rano - zapewniam sobie w ten sposób przyjemność oczekiwania na coś dobrego, pociągającego.
Ktoś kiedyś napisał (może ja?), że wiele rzeczy czy spraw cenimy dopiero wtedy, kiedy je utracimy. Filozofia rezygnacji pozwala cieszyć się i cenić coś, czego jeszcze nie straciliśmy.
 
"Pewnego razu zapytano słynnego mistrza medytacji: "Jak można myśleć o szczęściu na tym świecie, gdzie wszystko podlega zmianie, nic nie jest stałe, gdzie żal i strata towarzyszą nam od momentu narodzin? Jak możemy oczekiwać bezpieczeństwa, kiedy widzimy, że nic nie jest takie, jak byśmy chcieli?". Mistrz spojrzał na niego z głębokim współczuciem, wziął do ręki szklankę i powiedział: "Widzisz tę szklankę? Dla mnie ona jest już stłuczona. Bardzo lubię z niej pić. To wspaniałe naczynie na wodę, czasem pięknie odbija się w nim słońce. Kiedy w nie delikatnie stukam, wydaje przyjemny dźwięk. Ale jeśli strąci je wiatr albo przewrócę je ręką, spadnie na ziemię i rozbije się, a ja powiem wtedy: >No tak, to oczywiste<. Jeśli uświadomiłem sobie, że ta szklanka już jest stłuczona, wtedy każda chwila, gdy z niej piję, staje się bezcenna. Każda chwila to po prostu objawienie. Nie ma potrzeby, aby było inaczej"- S. Levine, "Kto umiera?"
 
Filozofia rezygnacji, jeśli nie jest dokładnie tym, to w każdym razie- blisko. W Desideratach masz "bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości". W „Modlitwie mędrca” jest wezwanie do niewalczenia o coś, co nie jest do wygrania, do nie upierania się przy nierealnym. Takie strzępki, kawałki.
 
A czy Ty myślisz, że ja potrafię tak żyć? Chwyciłem koniec nitki. Zacząłem splatać z niego zręby pewnego systemu postrzegania świata, siebie w nim, życia, relacji człowieka z rzeczami, marzeniami, przywiązaniami, itd. Staram się tak żyć. Ale...
 
Levine pisze o szklance... czy Ty wiesz ile ja mam szklanek, których nie chcę, nie potrafię zobaczyć stłuczonych, utraconych? Rzeczy, z których nie chcę zrezygnować, choć wiem (na rozum), że nie jestem w stanie zatrzymać ich na zawsze? Wiem też, że z powodu tego przywiązania, z powodu braku gotowości do rezygnacji- będę cierpiał.
 
W pewnym sensie już się to dzieje.



Dużo więcej w moich książkach


4 komentarze:

  1. podoba mi się ta filozofia, w pewnym sensie jest to chyba buddyjskie przesłanie, że jesteśmy epizodami w świecie przedmiotów.
    Tak czy siak czytam cię z zaciekawieniem.
    pozdrawiam
    Dariusz (Bareya) Szymański

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne z tą szklanką... Pomyślałam tak o kilku osobach - radość, że są, że jeszcze są, że jutro je spotkam jest po prostu... namacalna (nawet jeśli jednocześnie płaczę na samą myśl, że kiedyś odejdą - na co dzień przecież o tym nikt nie myśli, wolimy tworzyć iluzję wieczności - to płacz jest cichszy niż ta radość).

    OdpowiedzUsuń
  3. Oni, być może, odejdą. To tylko ja będę żył wiecznie. Wieloletnie doświadczenie mówi mi przecież, że to zawsze inni umierają, a nie ja.

    OdpowiedzUsuń