W Woźniakowie koło Kutna, w gościnnym domu salezjańskim, we wrześniu 2007, kolejny raz spotkali się uczestnicy internetowego warsztatu Krok po Kroku, żeby twarzą w twarz i oko w oko popracować nad Programem 12 Kroków Anonimowych Alkoholików. I ja tam byłem…
Warsztat KpK, Woźniaków, wrzesień 2007
Poszedłem do AA, bo tak kazała moja pierwsza terapeutka w poradni odwykowej – i chwała jej za to. Zostałem w AA, bo Wspólnota obiecała mi – odwrotnie niż psychiatria i psychologia - wyzdrowienie z choroby alkoholowej, z alkoholizmu.
Od pierwszego spotkania „strzyżyńskiego” miałem przekonanie, że dla mnie jest to bardzo dobre rozwiązanie, bo opierając się tylko na mityngach AA, pierwsze trzy Kroki poznawałbym pewnie z 15 lat. Tyle czasu to ja nie miałem i nie mam – nie będę żył wiecznie, a i trzeźwienie – z założenia nieskończone – wywoływało we mnie dość umiarkowany zapał do ciężkiej pracy. Jednak dzięki takim właśnie zgromadzeniom, jak Strzyżyna, Kowary, Woskowice Małe czy ostatnio także Woźniaków, dzięki bardzo intensywnej pracy w oderwaniu od codziennego życia i to w grupie ludzi, którym naprawdę zależy, zaznajomienie się z Programem 12 Kroków zajęło mi mniej niż 9 lat. Aż tyle, czy tylko tyle? To już zdecyduj sam/a.
Od samego początku wiedziałem, że jeśli spotkanie w Woźniakowie we wrześniu 2007 dojdzie do skutku i jeśli faktycznie będą jakieś grupy do wyboru, to ja nie będę się starał dostać do żadnej z nich. Byłem gotów puścić ster, oddać go we właściwsze ręce, a samemu zająć się jedynie wiosłowaniem. I tak się stało. Zaraz po przyjeździe zadeklarowałem chęć pracy w tej grupie, do której wpakują mnie organizatorzy – na przykład wyrównując liczebność grup. W taki oto sposób trafiłem na Kroki I-III.
Początkowo byłem lekko zawiedziony. Czego jak czego, ale bezsilności wobec alkoholu to ja sobie udowadniać nie muszę - zwłaszcza po zapiciach w trakcie terapii i pomimo uczestnictwa w mityngach AA. A tu wróciły stare pytania typu: „Czy próbowałeś kiedyś definitywnie przestać pić?”, „Co ci z tego wyszło?” itp.
Zanim jednak zdążyłem się rozczarować na amen, przypomniało mi się hasło, które czasem rzucamy sobie z moim sponsorem: „tak miało być, tylko ja śmiałem myśleć inaczej” i już spokojnie czekałem na ciąg dalszy. Zresztą tego czekania zbyt wiele nie było – w Woźniakowie dzieje się bardzo dużo w stosunkowo krótkim czasie, trzeba tylko być niezwykle uważnym i chcieć to widzieć.
Pierwsze zaskoczenie rzuciło mnie wręcz na kolana. Kiedy mówiliśmy o wyzdrowieniu z alkoholizmu, kilka osób stwierdziło, że dla nich jest to nowość, że pierwsze słyszą. Uff!
Na każdym mityngu powtarza się zapewne co najmniej kilka razy określenie „posłanie AA”. No przecież to właśnie jest posłanie AA! Alkoholik nie musi pić! Alkoholik może dobrze żyć obok alkoholu, bez alkoholu! Z alkoholizmu można wyzdrowieć! Albo zostać uzdrowionym… Przecież ani w Wielkiej Księdze, ani w żadnych innych tekstach aowskich nie napisano, że „my zdrowiejemy z alkoholizmu od 10, 20, 30, 40 lat, to wy też możecie zdrowieć… w nieskończoność”. Jest za to napisane, na tytułowej zresztą stronie: „Historia o tym, jak tysiące mężczyzn i kobiet zostało uzdrowionych z alkoholizmu”.
Oczywiście, jasną jest rzeczą, że wyzdrowienie z alkoholizmu nie wiąże się z możliwością powrotu do picia kontrolowanego – na zmienioną biochemię komórek jak dotąd nie ma mocnych. I może dlatego według lekarzy alkoholizm jest chorobą nieuleczalną (trwałą). Ale przecież problemem alkoholika nie jest alkohol. Ważna jest cała ta dysfunkcja psycho-emocjonalna, która kiedyś tam spowodowała moje uzależnienie, a następnie rozwijała się w najlepsze wraz z pogłębianiem się choroby alkoholowej.
Okazało się, że być może, mówiąc o tych najprostszych, najbardziej podstawowych sprawach, mogłem się komuś do czegoś przydać.
Po niedługiej chwili przydał się ktoś mnie. I to bardzo. Rozważaliśmy właśnie złożone implikacje niekierowania życiem, kiedy utknąłem na jednym zdaniu z naszych materiałów, które brzmi: „Jeśli cierpię z powodu symptomów choroby duszy, to nie potrafię kierować swoim życiem”. Ja w zasadzie nie mam wątpliwości co do niekierowania tym swoim życiem, ale tego stwierdzenia po prostu nie potrafiłem pojąć.
No i trzeba było kumpla, alkoholika z abstynencją kilkumiesięczną, który pomógł mi zrozumieć, że jeśli jestem przerażony, albo w depresji, albo w euforii, to przecież nie ja kieruję swoim życiem. Moim życiem kieruje wtedy przerażenie, depresja, euforia, itd. Przykładów może być bardzo dużo… niestety.
Wszystkie decyzje, które podejmę w takim stanie będą prawdopodobnie do bani, bo przecież nie wynikną one z mojego trzeźwego oglądu sytuacji, rozsądnego namysłu, spokojnej kalkulacji.
(Tutaj ważna wydaje mi się pewna dygresja – znam dość popularną koncepcję, która głosi, że w Kroku X Bóg oddaje alkoholikowi kierownicę jego życia. Ja do jej zwolenników (jeszcze) nie należę. Koncepcja ta wydaje mi się bardziej pomysłem, czy raczej pobożnym życzeniem, alkoholików, a nie Pana Boga. Nie wspominając o tym, że ja nie śmiałbym nawet myśleć, że wiem, kiedy i co Bóg zrobi wobec tego czy innego alkoholika. I to jeszcze w wyliczonym przez tegoż alkoholika momencie.)
A wrześniowy Woźniaków trwał i działy się kolejne „cuda”…
- ksiądz Mirek podczas spowiedzi, przy nastrojowej muzyce, kawie i ciastkach (!) doprowadził mnie do płaczu,
- katolikowi od urodzenia, ja, wieloletni ateista, przypomniałem o istnieniu Dekalogu,
- rasowy samotnik, tak bardzo chciałem być razem z innymi, że wyszedłem na dwór prosto spod prysznica, z mokrą głową,
- itd. itd. itd.
Na pierwszym moim spotkaniu tego typu, a były to Kroki I-III „obrabiane” przez 9 dni w nieistniejącym już Studium w Opolu, kiedy dokonywałem coraz to nowych odkryć, moja znajoma, stara AA-owska wyjadaczka, skwitowała te moje „ochy i achy” krótko: „normalka, przecież w tym miejscu anioły latają pod sufitem”.
Po kilku takich spotkaniach, także w innych miejscach i według innej formuły, przekonałem się, że nie tyle chodzi tu o miejsce, co o ludzi. I znów zrobiłem solidny kawał drogi w stylu Koziołka Matołka, żeby odkryć na nowo prawdę znaną od setek lat: „... gdzie są dwaj lub trzej zgromadzeni w imię moje…”.
Kiedy wróciłem w niedzielę z Woźniakowa, kontynuowałem w domu przerwaną wyjazdem lekturę, a dokładniej książkę o strategii marketingowej Cisco. Pierwsze zdanie, które rzuciło mi się w oczy, to opinia szefa tej korporacji na temat pracy zespołowej: „Nie od dzisiaj wiadomo, że czy to w biznesie, czy w sporcie dobrze zgrany zespół zawsze pokona drużynę złożoną z indywidualistów”. Śmiem twierdzić, że prawda ta znana jest też we Wspólnocie AA. Mniej więcej od 70 lat.
A jeśli już mowa o indywidualizmie… Przypomina mi się zdanie z jakiejś naszej literatury, w którym alkoholików nazwano, jeśli dobrze pamiętam, niebezpiecznymi indywidualistami. Ja mam gębę niewyparzoną, więc mówię wprost o indywidualizmie na granicy absurdu, indywidualizmie czasem wręcz samobójczym. Ten indywidualizm przypomina mi się zawsze, kiedy słyszę, że wprawdzie alkoholizm jest jeden, ale dróg do wyzdrowienia jest tyle, ilu alkoholików, czyli praktycznie nieskończenie wiele. Jasne! Gdzieżbym ja, egocentryk do n-tej potęgi był w stanie pogodzić się z myślą, że MNIE potrzebne są zwykłe i typowe metody i sposoby zdrowienia. Nie... ja przecież muszę mieć wyjątkowe! Indywidualne!
No cóż… możliwe, że to jedynie kwestia nomenklatury, ale moim zdaniem droga jest jedna. To tylko ja mogę nią podróżować w różny sposób: na piechotę, hulajnogą, na rolkach, ciężarówką, maluchem, mercedesem… Mogę czasem zatrzymać się na poboczu, mogę próbować szukać skrótu, mogę doznawać mocnych wrażeń jadąc po wertepach, obok szosy… Mogę jechać sam lub w towarzystwie, mogę przestrzegać specjalnych znaków i specyficznych przepisów ruchu obowiązujących na tej właśnie drodze lub je ignorować… Ale droga ostatecznie jest tylko jedna. Myślę nawet, że już wiesz, jaki napis może widnieć na drogowskazie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz