poniedziałek, 20 kwietnia 2009

O krytyce i krytykach

Nareszcie! Nareszcie ten koszmarny dzień zbliża się do końca! Za chwilę dotrę na swój mityng, a tam w końcu będę miał trochę spokoju. Opowiem, co mi się wydarzyło i może jakoś spłynie ze mnie całe to napięcie, bo w pracy już myślałem, że mnie rozerwie. Jeszcze tylko kilkanaście minut i na mityngu będę bezpieczny; tam nikt mi po głowie nie będzie skakał, oceniał, krytykował…


Czego nauczyli mnie krytycy…

Od samego rana się zaczęło. Mleko wykipiało! No i co się stało? Od tego jest mleko, żeby kipiało. A ona nie musiała od razu wyskakiwać z krytyką mojego sposobu gotowania. Że nie uważałem! Rano zawsze jest bałagan w domu, do tego zaspałem, spieszyłem się… W końcu nie mogę na wszystko uważać!
W pracy jeszcze większy horror. „Wątpliwa metodologia, cztery błędy w pomiarach!” Krytyk się znalazł! Już chyba zapomniał, jak przed awansem robił moją robotę. Na pewno też nie raz zdarzało mu się pomylić. A ten zaraz wyskoczył, że jestem niesystematyczny, nieuważny… Z żoną miałem awanturę, to się pomyliłem. Czasem się zdarzy, nie? Nie ma co od razu afery robić! Na szczęście zaraz jest mityng, a tam przynajmniej panują jakieś zasady i prowadzący nie dopuszcza do żadnego krytykowania. Lubię moją grupę, tam zawsze się wyciszam i ładuję akumulatory…
Po mityngu, jak zawsze, wszystko było już w porządku. Emocje opadły, wyciszyłem się. Żona? Nie ma się czym przejmować, zwykła domowa sprzeczka – nie warto do niej wracać. A szef? Może chłop miał po prostu zły dzień? Albo popił wczoraj i kac go męczył? Ha, ha, ha…
Czego nauczyła mnie krytyka i krytycy, a w tym przypadku żona i szef? No, cóż… Właściwie to niczego. Prawdę mówiąc ja przecież chyba nawet nie usłyszałem tego, co próbowali mi przekazać.

Pewnego razu podczas jakiejś rozmowy, której już nawet nie pamiętam, kiedy właśnie popisywałem się deklaracjami co do swojej gotowości na zmiany, ktoś zapytał mnie, na jakiej podstawie chcę w sobie tych zmian dokonywać? Skąd będę wiedział co zmieniać, w jakim kierunku i w jaki sposób?
Nie potrafiłem na to pytanie odpowiedzieć. Długo. Aż do czasu, kiedy wszedłem w konflikt z Intergrupą dotyczący zawartości stron internetowych. Skrytykowali mnie równo!

Terapia wraz z jej „informacjami zwrotnymi” się skończyła, podczas mityngów AA obowiązują określone zasady… Myślę, że przynajmniej dwa lata kołysałem się na łagodnych falach samozadowolenia, pewien, że skoro nie docierają do mnie żadne sygnały i oceny krytyczne, to wszystko jest ze mną w porządku. Nie pomyślałem jakoś o tym, że nie docierają, bo przecież nie stworzyłem ku temu zupełnie żadnej okazji czy możliwości. Dopiero te strony internetowe…

Bezsensowna „kołomyja” z Intergrupą trwała kilka miesięcy. W jej trakcie pojechałem po raz pierwszy do Strzyżyny. Tak się złożyło, że tam także wszedłem w konflikt z pewnym AA-owcem. I znów musiałem wysłuchać „konstruktywnej krytyki”. Ale wówczas wydarzyło się tam jeszcze coś wręcz niesamowitego. Otóż podejmując pewien wysiłek przekonałem się, że urazę i złość mogę zamienić na wdzięczność.
Po powrocie do domu problem z Intergrupą rozwiązaliśmy (razem!) właściwie od ręki.

Te dwa wydarzenia nauczyły mnie czegoś bardzo ważnego. Ich elementem wspólnym była krytyka, a ja zrozumiałem nareszcie, że w sytuacji braku reakcji otoczenia lub samych pochwał, ja nie podejmę żadnego działania, nie zrobię kompletnie nic, no bo i czemu miałbym coś zmieniać, jeśli najwyraźniej wszystko jest w porządku i nie mam żadnych sygnałów, że coś ze mną jest nie tak jak trzeba?

Jeśli czyjaś krytyka wyraźnie „coś mi robi”: wzbudza sprzeciw, rodzi opór, złość, urazę, chęć odwetu, to najprawdopodobniej chodzi o jedną z trzech ewentualności: albo jest uzasadniona, albo demaskuje moje wady (np. pychę – jak on śmiał skrytykować MNIE?!), albo i jedno i drugie.

Nawet jeśli krytyka jest zupełnie chybiona, mogę przy tej okazji nauczyć się cierpliwości, zrozumienia i wyrozumiałości dla ludzkich słabości. Ale, prawdę mówiąc, niewiele takich przypadków miałem w życiu. Zwykle jednak, prędzej lub później, uznawałem że w ocenie i krytyce – choćby wyrażonej w sposób napastliwy i arogancki – było jakieś ziarno prawdy. A to oznaczało szansę dla mnie.

Ja nadal i w dalszym ciągu nie pałam jakimś szczególnym sentymentem do człowieka, z którym kiedyś tak ostro się starłem (i nie muszę). Ale – choć może to zabrzmieć wręcz paradoksalnie – nadal i wciąż jestem mu wdzięczny. Dzięki niemu czegoś ważnego się o sobie dowiedziałem i czegoś przydatnego nauczyłem. Dwa lata później, w bardzo podobnej sytuacji, takiego samego błędu już nie popełniłem, a to jest już wiele warte.

Ludzie z mojego bliższego czy dalszego otoczenia, przyjaciele, znajomi i nieznajomi, mogliby nie robić zupełnie nic. Nie odzywać się, nie pisać. Ale niektórzy z nich podejmują jednak wysiłek. Oceniają mnie i wyrażają swoją krytyczną opinię. To prawda, że czasem nie panują nad swoimi emocjami i forma ich krytyki zupełnie mi nie odpowiada. Mimo to, kiedy już burza ucichnie, staram się pamiętać, że mimo wszystko coś jednak dla mnie zrobili. Ich intencje są w tej chwili mniej ważne, ale ja dostałem swoją szansę i tylko ode mnie zależy, co z tym zrobię. Za tą szansę jestem im wdzięczny.
A emocje? No, cóż… nie każdy jest tak życzliwy, spokojny i pełen pogody ducha, jak mój sponsor. Mnie też często „poniesie” mimo, że przecież starałem się kierować szlachetnymi pobudkami.
Dziś nie ulega już dla mnie wątpliwości, że zamykając drogę ocenie, krytykom i krytyce, blokuję jednocześnie, i to dość skutecznie, swoją drogę rozwoju, trzeźwienia.

Pozostaje jeszcze jedno, czysto techniczne pytanie: co powinienem robić, żeby z krytyką się spotkać? Odpowiedź zawiera się właściwie w samym pytaniu i jest nim słowo – „robić”. We Wspólnocie AA nadal i wciąż pracy jest więcej niż chętnych do jej wykonywania. Przede wszystkim mam na myśli służby, ale i pracę ze sponsorem. Każda praca, nawet zwyczajne mycie szklanek, wykonywana we Wspólnocie dla dobra nas wszystkich może stać się całkiem niezłą okazją, bym usłyszał ocenę i słowa krytyki na swój temat. Takich okazji jest jeszcze więcej w intergrupach, w regionach, komisjach…

Wszystko to jest bardzo piękne, ale przecież ocena i krytyka często po prostu i zwyczajnie boli, a i konieczność podporządkowywania się decyzjom grupy do najprzyjemniejszych doświadczeń nie należy. Tak, to niewątpliwie prawda, ale przecież nikt mi nie obiecywał, że krytyka będzie mi dobrze służyć do poprawiania nastroju i humoru.
Przyznam, że poddawanie się krytyce porównuję czasem do wizyty u dentysty. Mogę, i to nawet dosyć długo, migać się przed borowaniem, ale kto będzie winien jeśli w przyszłości zakończy się to rwaniem?

Kiedy tak rozmyślałem nad tematem dotyczącym oceny, krytyków i krytykowania, pierwsze co mi przyszło do głowy, to wspomnienie pewnego powiedzenia: „Trucizna czai się w stojącej wodzie”. Coś w tym jest…

Na koniec, tak trochę pół żartem, pół serio, dodam tylko, że kiedy przez zbyt długi czas nikt mnie nie krytykuje, zaczynam się niepokoić i czegoś mi brakuje. No, bo jak to? Człowiekiem bez wad przecież się nagle nie stałem, służby pełnię, pozostaje więc jedno z dwojga: albo wszyscy uznali mnie już za typ niereformowalny i zrezygnowani machnęli na mnie ręką, albo ja po prostu już nie żyję…


2 komentarze:

  1. Jako typ wyjątkowo skoncentrowany na sobie, mam dokładnie odnotowany w pamięci każdy przypadek krytyki mojej jakże niezwykłej osoby. Większość z nich to są już odrobine lekcje, choć niektóre dopiero po latach (wcześniej mój opór był zbyt silny, żeby w ogóle dopuścić zasadność tej krytyki). Od pewnego czasu bardzo uważnie słucham krytyki (nie będę udawać, że to łatwe) i zawsze, nawet albo zwłaszcza wtedy, gdy wydaje się niekonstruktywna i wynikająca z nienajczystszych pobudek, sprawdzam i konsultuję, bo interesuje mnie nawet źdźbło prawdy, nawet to źdźbło warte jest zmiany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słusznie prawisz... Intencje krytyka nie są nieważne, ale od czego ich świadomość? Wszak są one elementem rzeczywistości...

      Usuń