poniedziałek, 20 września 2010

Wietrzenie poglądów

Przeczytałem w życiu mnóstwo książek. Wiele z nich po kilka razy. Niektórzy ludzie nie są w stanie tego zrozumieć i powroty do przeczytanych już lektur uważają za zupełną stratę czasu. Powodów takiego właśnie stylu mojego czytania jest oczywiście wiele, ale szczególnie ważne wydaje mi się to, że przy każdym następnym, zawsze w książce odkrywam coś nowego, coś, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi, coś, co przeoczyłem – zazwyczaj zupełnie nie wiem, jak i czemu. Poza tym, i to jest nie mniej istotne, ja sam przecież zmieniam się wraz z upływem czasu, a więc nic dziwnego w tym, że po latach, te same lektury wydają się czasami zawierać niezupełnie tą samą treść.


Wietrzenie poglądów

Korzyści wynikające z powrotów do pewnych książek są mi znane w sumie od zawsze. Korzyści płynące z powrotów do własnych przekonań, opinii, poglądów, sądów, ocen, różnych „prawd”, które wydawały się nienaruszalne od dzieciństwa, albo też nabytych jeszcze w czasach nałogowego picia, ewidentne zyski z ich wnikliwej, trzeźwej weryfikacji, są dla mnie stosunkowo nowe, lecz równie cenne i ważne. Proces ten nazywam w skrócie „wietrzeniem poglądów”.
 
A jeśli już mowa o wnikliwości, to w praktyce okazała się ona nie aż tak ciężkim wyzwaniem, jak się tego na zapas obawiałem i dość często sprowadza się po prostu do uszeregowania faktów w odmiennym niż dotąd porządku. Najprostszy przykład: piję, bo mam problemy, czy może… mam problemy, bo piję?
 
O ile jednak, czytając po raz kolejny naszą Wielką Księgę, odkrywam w niej stale coś nowego, to z „wietrzeniem poglądów” sprawa nie jest aż taka prosta. Ten, hm… zabieg okazał się w praktyce jakoś wyjątkowo mało efektywny w stałej, niezmiennej od lat, grupie wiecznie tych samych mityngowych koleżków. Ale i na to znalazłem sposób w myśl zasady: „dla chcącego, nic trudnego”. Okazji do takiej weryfikacji przekonań, niezbędnej do tego celu motywacji, dopingu wreszcie, poszukuję na mityngach grupy innej niż ta, na którą zwykle chodzę, spotykając się z wyjątkowymi ludźmi w Woźniakowie, czy wreszcie poprzez kontakty internetowe.
 
Niedawno miałem okazję zastanowić się głębiej nad popularnym w naszym środowisku powiedzeniem, że alkoholik to ktoś, kto nie radzi sobie z emocjami. Czy w okresie picia nie radziłem sobie z emocjami? Ależ świetnie sobie radziłem! Przecież odkryłem do tego celu cudowny środek, działający skutecznie prawie zawsze: alkohol. To dzięki niemu mogłem się czuć wesoły wtedy, gdy byłem smutny, albo też jeszcze bardziej smutny, gdy taką miałem właśnie potrzebę i fantazję. Alkohol znakomicie radził sobie ze wstydem, poczuciem winy, wyrzutami sumienia, skrępowaniem, zakłopotaniem, frustracją, litością, niechęcią, poczuciem niższości, lekceważeniem, odrzuceniem, samotnością, cierpieniem. Fantastycznie uwypuklał i potęgował radość, czułość, zadowolenie, zapał, entuzjazm, miłość… 
Tylko z jednym sobie nie radził na dłuższą metę zupełnie – ze strachem, lękiem. W końcu doszło do tego, że przestawałem się bać – całkiem realnych konsekwencji picia, albo rzeczy zupełnie urojonych – właściwie tylko wtedy, gdy byłem do nieprzytomności pijany. Tylko jaki sens ma takie życie? W każdym razie warto chyba, żebym uważnie przemyślał, z jakimi uczuciami i emocjami tak naprawdę miałem i mam problem.
 
Inny przykład to znane powszechnie w środowiskach AA: „ tylko jeden dzień na raz”, „tylko dzisiaj”. Czy potrzebowałem Anonimowych Alkoholików, by żyć w myśl tej zasady? Korzystałem z niej przecież nieomalże przez cały okres kasacyjnego picia i może w tym właśnie był problem – nie widziałem nigdy dłuższego okresu, ciągu powiązanych zdarzeń, ale pojedyncze, jakby oderwane od siebie epizody. Nie potrafiłem „zobaczyć” trzech lat swojego pełnego alkoholu życia, bo przecież to tylko dzisiaj rzygałem na przyjęciu u znajomych, tylko dzisiaj zasnąłem w łazience, tylko ten jeden wyjątkowy raz spiłem się tak, że musiałem nocować w pracy. Zawsze był tylko ten jeden dzień, bo jutro… Jutro na pewno będzie zupełnie inaczej. 
Czy powinienem nadal pozwalać sobie na luksus niezastanawiania się, jakim echem odbiją się jutro moje dzisiejsze działania?
 
Przypadek kolejny (i ostatni, obiecuję) dotyczy „Modlitwy o pogodę ducha”, którą oczywiście znam na pamięć i mogę recytować nawet obudzony w środku nocy:
 
„Boże, użycz mi pogody ducha, 
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, 
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, 
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”.
 
Przyznam z pewnym skrępowaniem nawet, że latami starałem się godzić z tym, czego nie mogłem zmienić, stawać się człowiekiem odważnym, bym zmieniał to, co mogę zmienić i wreszcie uczyć się odróżniać jedno od drugiego. Starałem się i czekałem. Efektów jakoś nie było, więc jeszcze bardziej starałem się i nadal czekałem. Czekałem na tę obiecaną pogodę ducha oczywiście. Wreszcie dotarło do mnie, że pewnie się już nie doczekam i mało brakowało, bym uznał, że to moja wina – widocznie o te trzy elementy (pogodzenie, odwagę i mądrość) za słabo się staram. A może nie jestem godzien? Może nie zasługuję? Już sobie zaczynałem całkiem nieźle „dokopywać”, kiedy właśnie przy okazji kolejnego „wietrzenia poglądów” zorientowałem się, że stworzyłem na swój użytek jakąś zupełnie absurdalną interpretację tej modlitwy, że klepałem ją na mityngach tysiąc razy, a nawet nie zadałem sobie trudu, żeby ją ze zrozumieniem i uważnie przeczytać. I jeszcze zastanowić się, co czytam…
 
W każdym razie modlitwa ta nie obiecuje pogody ducha ludziom, którzy będą się godzić, będą odważni i będą umieli odróżniać. Jest dokładnie odwrotnie. Proszę w tej modlitwie o pogodę ducha, ABYM umiał się godzić, ABYM miał odwagę, ABYM miał mądrość niezbędną do odróżniania jednego od drugiego. Ta sławetna pogoda ducha jest więc środkiem do celu, a nie samym celem!
Wydaje mi się (teraz jestem taki mądry!), że ludzie normalni, trzeźwi, obdarzeni zdrowym rozsądkiem, proszą o łopatę, aby wykopać dziurę. Ale ja jestem alkoholikiem, więc całymi latami starałem się jakoś stworzyć dziurę, żeby… w nagrodę otrzymać łopatę. Czasem nie wiem doprawdy, czy mam się z siebie śmiać, czy płakać… 
 
Ale uwaga! „Wietrzenie poglądów” nie oznacza wywalania wszystkiego na śmietnik, albo obracania do góry nogami (o 180 stopni). Porównuję to czasem do porządków robionych w szafie. Przy takiej okazji wyrzucam zwykle w sumie nie aż tak wiele, ale jest to znakomita okazja, by stwierdzić, że na przykład: w kamizelce będę jeszcze chodził, ale jak schudnę, spodnie nadal są zdatne do użytku, choć trzeba je załatać, w marynarce brakuje guzika, koszulę wystarczy tylko odprasować; ostatecznie okazuje się, że tylko ze swetra zdecydowanie wyrosłem, nie pasuje już na mnie, wyszedł z mody, a więc rezygnuję z niego ostatecznie i nieodwołalnie. 
 
I tylko czasem żałuję, że rezygnacja z niektórych moich poglądów, opinii i przekonań nie jest tak łatwa, jak rozstanie ze starym ciuchem…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz