Wczoraj była ósma rocznica mojej abstynencji. Była i minęła. Czy faktycznie bez śladu? Niedawno przecież mówiłem, że ja dzień przed nią i dzień później będę takim samym człowiekiem, więc czym się tu ekscytować?
Moja ósma rocznica abstynencji
Dostałem kilka książek i innych prezentów, wysłuchałem gratulacji i życzeń... A dziś od 6:30 oglądałem film "Nazywam się Bill W."- to jeden z prezentów. Tak jakoś poczułem, że mi to potrzebne. Niezbędne. Stary film, może odrobinę naiwny, ale mi to nie przeszkadzało. Ja nigdy wcześniej nie widziałem tego filmu i może dlatego zrobił na mnie dość duże wrażenie. Jest w nim taka scena, w której Bill krąży w hollu hotelowym pomiędzy recepcją i telefonem, a barem. Kilka kroków w kierunku baru, kilka w odwrotną stronę, znów w stronę flaszki i znów wycofanie... Bardzo dobrze to znam i pamiętam z własnego doświadczenia - tak właśnie zaczęło się moje ostatnie picie. Bill w filmie wybrał telefon z prośbą o pomoc, a ja wtedy, osiem lat temu, poszedłem jednak do sklepu monopolowego.
Na ten mityng nie przyszła moja była żona i mój syn - co mi się marzyło, ale zjawiła się bardzo bliska koleżanka, o której myślałem, że już o mnie zapomniała. I to też potrafię potraktować jak swoisty i bardzo cenny prezent. A ponadto jest to dla mnie sygnał, że zaczynam wreszcie umieć cieszyć się z tego, co mam, zamiast użalać się nad sobą i pielęgnować zawód i rozczarowanie z powodu tego, czego mieć nie mogę.
Gratulacji i życzeń się spodziewałem, w końcu to oczywiste na mityngu rocznicowym. Zaskoczyło mnie jednak coś innego - wiele osób mówiło o wdzięczności za to, co kiedyś powiedziałem lub zrobiłem i co dla tych osób było ważne, pomocne. A przecież podczas mityngów ja, często skrępowany i zawstydzony, mówię tylko o faktach z mojego pijanego życia i o wnioskach oraz przemyśleniach, które z nich wyciągnąłem.
Od kiedy przestałem być jedynie bywalcem albo gościem mityngów i nieco poważniej podszedłem do realizacji Programu AA, zdarza mi się też mówić o Krokach i Tradycjach - i to podobno też się komuś przydało.
Na swój rocznicowy mityng przyszedłem zaledwie kilka minut przed rozpoczęciem. Do ostatniej chwili czekałem w domu na byłą żonę, mając nadzieję, że może jednak zdąży wrócić z pracy i namówię ją na udział w tym spotkaniu. Poza tym odpowiadałem na SMS-y z życzeniami. Kiedy wszedłem na salę wszystko było już właściwie przygotowane - zadbali o to przyjaciele. W tym momencie dotarło do mnie coś niesamowicie ważnego - zmieniłem się bardziej niż przypuszczałem!
Większą część życia byłem wyznawcą zasady "nie licz nigdy i na nikogo, radź sobie sam, albo zdychaj". A tu nagle okazuje się, że ja potrafiłem poprosić przyjaciela, żeby zrobił za mnie zakupy na tą okoliczność (ciastka, napoje) i zajął się przygotowaniami. Poprosiłem, on się zgodził i... z pełnym zaufaniem, bez wątpliwości i prób kontrolowania oddałem mu to wierząc, że zrobi to najlepiej jak potrafi. Pomysł okazał się zresztą bardzo dobry - Tomek faktycznie zrobił to lepiej niż gdybym sam się tym zajmował.
Mityng trwał jak zwykle 2 godziny. Moja rocznica zajęła czas jedynie do przerwy. Jednak przez tą godzinę wydarzyło się więcej niż mogłem sobie wcześniej wyobrazić. Chyba nie miałem racji mówiąc, że dzień przedtem i dzień potem będę dokładnie takim samym człowiekiem...
Wracałem do domu pieszo i czułem, jak przybywa mi prezentów. Pojawiały się coraz to nowe. Ale nie, nie w reklamówce, którą niosłem... w sercu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz