Około 4 lata temu pracowałem już nad Krokami VI-VII AA według programu „strzyżyńskiego”. System pracy, z powodów obiektywnych, pozostawiał wtedy wiele do życzenia. Spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu na kilkugodzinne sesje. Nie było noclegów, wspólnych posiłków, mityngów, bilansów, itd. Oczywiście było to lepsze niż nic, ale…
Dotrwałem jakoś do końca, ale w takich warunkach założyłem sobie i realizowałem jedynie program minimum: chciałem rozstać się z dwoma poważnymi wadami, które wyraźnie zagrażały mojej dalszej abstynencji i komplikowały mi życie.
Udało się, choć nie bardzo wiem jak (Siła Wyższa?). Jedna z tych wad natychmiast przestała być problemem, natomiast druga okazała się może nie tyle wadą charakteru, co jednym z symptomów typowych dla DDA, w pewnym sensie można by ją nazwać objawem zaburzenia DDA. Przestałem się więc nią „katować” i teraz spokojnie obserwuję, jak powoli zanika.
Być czy mieć, czyli Strzyżyna VI-VII
Moje trzeźwienie z choroby alkoholowej przebiega etapami. Wyznaczają je wielkie i doniosłe (dla mnie!) odkrycia, których dokonuję we współpracy i przy pomocy innych alkoholików podczas różnych spotkań AA-owskich, terapii, warsztatów i innych, na jakich bywam w najróżniejszych miejscach w Polsce.
Tym razem, czyli w Strzyżynie, wiosną 2008 roku, podczas pracy nad VI i VII Krokiem, również na coś takiego czekałem. Już od samego początku rozpoznawałem przecież charakterystyczne elementy. Do mojego „ogródka” wpadały, pozornie bez żadnego ładu i składu, „kamyczki”, kawałki układanki, które w odpowiednim momencie mogły i powinny utworzyć czytelny obraz, odkrycie, taki właśnie kamień milowy na drodze mojego zdrowienia.
Wiele rzeczy jakoś zupełnie mnie nie dziwiło, a jednocześnie, jakby z góry, miałem na to, co się dzieje, pełną wewnętrzną zgodę. Liderka turnusu oznajmiła mi, że mam być liderem grupy. Zapytałem, czy to decyzja czy propozycja, a kiedy usłyszałem, że to pierwsze, bez oporów i grymaszenia zabrałem się po prostu do pracy. Widać tak właśnie miało być.
Okazało się, że w naszej grupie są dwie Al-anonki. OK. Będzie trudniej, ale praca w łączonej grupie to większa szansa na poznanie, zrozumienie, doświadczenie. Dwie osoby z grupy posiadają do spółki właściwie pełen komplet moich wad charakteru. OK. Będzie po prostu bardzo, bardzo trudno, bo przecież u innych zawsze najbardziej drażnią nas nasze własne wady.
Moje wady, to oczywiście egoizm i egocentryzm, ale nad tak ogólnie określonymi grupami wad trudno jest pracować, problemem są także konkretne przykłady. Wykombinowałem więc, że „walczył będę” z zarozumialstwem (pycha!), lekkomyślnością (zakupy!) i nieumiarkowaniem w jedzeniu (łakomstwo!).
Co jednak wydawało mi się dosyć dziwne, podchodziłem do tych problemów dość „luźno”, jak gdyby przeczuwając podświadomie, że to nie jest aż takie ważne, że właściwie chodzi o coś innego.
Jednym z ciekawszych elementów tej mojej układanki było stwierdzenie kolegi: „jestem niewierzący, ale praktykujący”. Zaskoczenie? Zwykle przecież mówi się odwrotnie: „wierzący, niepraktykujący”.
Nie jestem pewien, czy ta rzucona pół żartem, pół serio deklaracja rozumiana jest przez jej autora w sposób zbliżony choćby do mojego. Być może nie, ale nie to jest ważne. Istotne – dla mnie – jest pytanie: co jest ważniejsze, obrzędy religijne, kanony wiary (credo), liturgia, czy może po prostu codzienne praktykowanie… miłości i pokory?
Poza tym…
Siła Wyższa oczywiście jest wyższa i wszystko może, ale z jakiegoś powodu pewną część „zadania” ja muszę wykonać sam. Muszę! Czemu Jezus czeka z wskrzeszeniem Łazarza, aż ludzie odsuną kamień nagrobny?
Ponadto…
Zdaje się, że każdy z nas (w grupie) pełnił lub pełni jakieś służby we Wspólnocie AA lub Al-anon. To przecież, we współpracy z innymi ludźmi najlepiej i najłatwiej ujawniają się moje wady charakteru…
I jeszcze…
Napisałem kilka naprawdę fajnych tekstów i tak bardzo zależało mi, żeby inni alkoholicy je zrozumieli, że czasem mocno się wkurzałem, kiedy okazywało się, że moje „wielkie odkrycia” nie robią na nich większego wrażenia. A przecież św. Franciszek pisał, że mam raczej rozumieć niż szukać zrozumienia, i przecież ja tą modlitwę znam od bardzo dawna.
A dalej…
Wiktor Osiatyński i jego ostatnia książka… Jedno zdanie ze strony 52 Wielkiej Księgi… Program na 24 Godziny („nie okażę nikomu, że moje uczucia zostały zranione…”). No i wreszcie zasadnicze pytanie: być, czy mieć?
Zwykle w pytaniu „być, czy mieć?” konfrontuje się świat wartości duchowych z pragnieniem posiadania dóbr materialnych. Do dziś nie zgadzam się z twierdzeniem, że jedno musi zupełnie wykluczać drugie, ale to już inna historia. Tym razem pytanie to zadałem sobie w zupełnie innym kontekście – czy ja chcę być z ludźmi, czy mieć ludzi? Zgodnie z uproszczoną definicją egoizm kradnie rzeczy, natomiast egocentryzm kradnie ludzi…
A więc być z ludźmi, czy mieć ludzi?
Po kilku dniach doszło do kryzysu w naszej grupie. Kryzysy w takich sytuacjach i warunkach uważam raczej za regułę niż wyjątek. Nie lubię takich sytuacji, ciężko je znoszę, ale zdaję już sobie sprawę, że są one często jedynym motorem napędowym zmian, albo katalizatorem istotnych odkryć.
Na koniec zajęć jednego dnia były „miśki”, zapewnienia o sympatii i radości ze wspaniałej współpracy, a następnego, zaraz z samego rana, miałem wrażenie jakby oblano mnie wiadrem pomyj. Okazało się, że na grupie nie jest wcale tak dobrze, że są żale i urazy (kierowane w różne strony), a współpraca i zaufanie wcale nie są takie idealne. Czułem się oszukany wcześniejszymi, najwyraźniej nieszczerymi, deklaracjami, ale… Stało się wtedy coś nieprawdopodobnego, coś, na co absolutnie nie byłoby mnie stać jeszcze nie tak dawno.
Pięć lat wcześniej całą winę za zaistniałą sytuację przerzuciłbym na członków grupy. Rok temu pewnie przyznałbym się do swojego kawałka, ale również wykazał, że i pozostali nie są bez winy. Tym razem jednak zrobiłem coś zupełnie innego – zapominając o swoich zranionych uczuciach, własnych racjach, rzeczowych argumentach i innych takich, w ułamku sekundy stanąłem w postawie pokory i wziąłem na siebie całą odpowiedzialność na konflikt. Oczywiście także przeprosiłem.
Kryzys przestał istnieć po kilkunastu minutach. Jeżeli „winowajca” przyznał się bez oporów i nawet przeprosił, cóż można zrobić więcej? W takim momencie nie ma już przecież, z kim i o co walczyć.
Jak się to stało, dlaczego zrobiłem tak właśnie? Z dwóch powodów. Po pierwsze słuchałem, co mówią członkowie grupy i nie tylko słuchałem, ale słyszałem ich i rozumiałem – na przykład wcześniejszy brak szczerości i otwartości. Po drugie okazało się, że ważniejsza była dla mnie tym razem dalsza zgodna i zdrowa atmosfera w grupie, niż moje żale, urazy i zranione uczucia. Mieliśmy do wykonania niezwykle ważne zadanie, a założone cele byliśmy w stanie osiągnąć tylko razem, wspólnie.
Poza tym, co na pewno też nie jest bez znaczenia, staram się nie zapominać o zasadzie, którą coraz częściej i to z powodzeniem, próbuję stosować w swoim życiu: „twoja racja – mój spokój”. Wynika ona z mojej identyfikacji z Preambułą AA – ja, jako anonimowy alkoholik, nie muszę popierać ani zwalczać żadnych poglądów. Nawet swoich własnych…
Taka analiza ładnie wygląda z perspektywy czasu, ale wtedy wszystko działo się w sekundach. Moja reakcja była automatyczna, odruchowa, spontaniczna i nieprzemyślana, a to oznaczało po prostu, że pod pewnymi względami zmieniłem się daleko bardziej, niż mi się wydawało. Kiedy się zmieniłem? Nie wiem. Może trzy miesiące wcześniej, a może poprzedniego dnia, gdy szukałem odpowiedzi na pytanie: być, czy mieć… ludzi?
Później był jeszcze jeden konflikt. Zupełnie już nie związany ze mną. Jedna osoba została przez innych dość agresywnie zaatakowana. Mam wrażenie, że ten kryzys udało mi się rozwiązać całkiem nieźle, ale znów tylko dlatego, że słyszałem ludzi wokół mnie, mogłem i chciałem poświęcić im uwagę no i byłem obecny w rzeczywistości. Zwłaszcza to ostatnie jest dla mnie bardzo istotne. Większą część swojego życia spędziłem przecież w krainie iluzji, w świecie własnych wyobrażeń o sobie, o ludziach, o życiu…
Przez cały ten czas niezwykle ważna była dla mnie determinacja, akceptacja, wyrozumiałość, zapał i życzliwość, wszystkich członków naszej grupy. Jak mawia mój sponsor, wystarczy żeby nie chciała porozumienia jedna tylko osoba, a nigdy się nie dogadamy. Tym razem wiedziałem i wyraźnie czułem, że chcieliśmy wszyscy. I mimo, że nie zawsze było milutko, chciałem być z ludźmi z naszej grupy…
W pewnej książce znalazłem informację o tym, że dla wszystkich (podobno) alkoholików typowy jest niedobór podstawowych umiejętności społecznych. Jeśli o mnie chodzi, zgadzam się w 100%.
Przecież ja nigdy, nawet przed uzależnieniem, nie potrafiłem stworzyć jakichkolwiek zdrowych relacji z innymi ludźmi. Wiecznie czułem się inny, z boku, nierozumiany. Aż w końcu, poprzez uzależnione i destrukcyjne picie, doprowadziłem do ostatecznego zaniku swoich zdolności (jeżeli w ogóle jakieś miałem) do budowania więzi i bliskości z kimkolwiek. Nie umiejąc być z ludźmi, próbowałem ich mieć, bo przecież nadal i wciąż byli mi potrzebni – ktoś w końcu musiał jakoś tam zaspokajać moje potrzeby emocjonalne, seksualne, materialne i inne. I tu jest właśnie pies pogrzebany, istota błędu, clou programu, czy jak tam jeszcze to nazwać. Lekkomyślność? Sześć par spodni? Jak będę musiał przez dwa kolejne miesiące zaciskać pasa, to się oduczę nieodpowiedzialnych wybryków. Nieumiarkowanie w jedzeniu? Dieta, zmiana przyzwyczajeń i nawyków żywieniowych. Uda się, to dobrze, a jak się nie uda, to po prostu zejdę z tego świata jako grubasek, wcześniej klnąc i narzekając przy każdym wiązaniu butów.
Stare powiedzenie AA-owskie mówi, że najpierw rzeczy najważniejsze. A więc gdzie są moje priorytety? I jak faktycznie wygląda moja odpowiedź na pytanie: mieć ludzi, czy być z ludźmi? Jeśli Bóg (jakkolwiek Go nie pojmuję) stworzył człowieka na Swój obraz i podobieństwo, to zbliżyć się do Niego mogę na tym świecie tylko poprzez innych ludzi – to powinno ułatwić znalezienie odpowiedzi.
Jeżeli stawiam na „być”, to przecież nadal mam te niedobory podstawowych umiejętności społecznych, nie „naumiałem się” ich przez kilkanaście dni w Strzyżynie. Myślę jednak, że stało się tam coś bardzo ważnego, znalazłem swoją drogę do… wyzdrowienia z alkoholizmu i pokonałem na niej całkiem niezły dystans.
Do Czytelnika, jeśli taki się znajdzie.
Jeśli nie rozumiesz mojej opowieści – nic nie szkodzi. To przecież moja „bajka”. Ty pewnie masz swoją. Jeżeli się kiedyś spotkamy, chętnie posłucham Twojej historii i starał się będę zrozumieć… i ją i Ciebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz