sobota, 23 kwietnia 2011

Jak pokochać samego siebie?

W tym AA wszyscy by się chcieli kochać. Na okrągło tylko o tej miłości. Do bliźniego i do siebie. A mnie od miłowania w AA już trochę mdli. A kochania samego siebie to już chyba w ogóle nie rozumiem. Do siebie to ja ewentualnie mogę mieć zaufanie, szacunek, mogę sobie wierzyć, być z siebie dumnym, może nawet siebie lubić. Ale samego siebie kochać? Kiedy zorientowałem się wreszcie, że miłość myli mi się ze sprawianiem sobie przyjemności i zaspokajaniem kaprysów i zachcianek, uznałem, że najwyraźniej rąbię nie to drzewo.
Zorientowałem się, że trochę się irytuję, kiedy myślę o tym zadaniu. Z doświadczenia wiem już, że dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy czegoś nie rozumiem, nie wiem co mam zrobić, albo czego się ode mnie oczekuje. W tym przypadku nie chodzi o to, że nie wiem, jak napisać – wódka tylko pół mózgu mi wyżarła, więc coś tam pewnie jestem w stanie na ten temat spłodzić, ale… ja po prostu chyba nie wiem, co mam robić, jak się zachowywać, żebym mógł z przekonaniem stwierdzić, że siebie kocham, a moje działania z tego kochania właśnie wynikają. I całymi latami tak to właśnie było…


Co w praktyce rozumiem przez: „pokochać siebie”?

Tym razem za to „kochanie samego siebie” zabrałem się od drugiej strony, przypominając sobie zbiorcze przykazanie miłości: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego” (Mt 22, 39), obejmujące przykazania IV-X Dekalogu, albo też obiecany efekt wypełnienia 612 przykazań starotestamentowych. I teraz dopiero, powolutku, wszystko zaczynało nabierać sensu. Pojawiły się konstruktywne pytania, ale także i odpowiedzi na nie.
 
Czy czymś właściwym jest kochanie samego siebie, czy powinienem siebie też (też, a nie tylko!) kochać? Ależ oczywiście! Przecież jestem bliźnim także i dla siebie. Ba, może nawet najbliższym z bliźnich, a więc czemu niby miałbym sam siebie dyskryminować i z tej miłości wykluczać?
Czy ludzie mają wrodzoną, niejako automatyczną zdolność do kochania samych siebie? Tego nie jestem taki pewien, ale nawet jeśli mają, to ja, jako alkoholik – czytaj: egoista i egocentryk – mam tę zdolność poważnie zaburzoną. Cóż to oznacza w praktyce? Jeśli nie potrafię kochać siebie odruchowo, bezrefleksyjnie, to najwidoczniej budowanie postawy dojrzałej miłości wobec siebie, będzie mnie kosztowało więcej wysiłku i samodyscypliny. Także i świadomości, bo w praktyce okazało się, że zdecydowanie łatwiej jest mi określić, jaki jestem dla innych, niż dla siebie. Ale... W tym przypadku samoświadomość, będąca wynikiem pracy „na Programie”, ma też drugie oblicze; uświadomiła mi to Udrape, autorka znakomitych tekstów, a w niedługim czasie, pewnie także książki o alkoholizmie kobiet – bardzo łatwo jest kochać kogoś idealnego,  doskonałego, rycerza bez skazy i zmazy, czy wspaniałą kobietę ze wspomnień, pragnień i snów. Kochać pełnego słabości i wad alkoholika w średnim wieku, z nadwagą i łysiną – to wyzwanie!
 
W tym momencie natychmiast nasuwa mi się zasadnicze pytanie o akceptację siebie. Modne i nieomal powszechne (nie mam tu na myśli tylko alkoholików) przekonanie, że pełna akceptacja siebie takim, jakim się jest, jest stanem nadzwyczaj pożądanym i upragnionym, jakoś nie trafia mi do przekonania. Może ja znowu muszę „pod prąd”, ale wydaje mi się, że dojrzała miłość nie polega na błogiej akceptacji własnych wad charakteru, wynaturzonych instynktów, błędnych albo wręcz szkodliwych przekonań, decyzji i życiowych wyborów.
„Egoizm, egocentryzm, koncentracja na samym sobie!…” – w Wielkiej Księdze napisano, że to właśnie jest zasadniczym źródłem naszych kłopotów. Czemuż miałbym je u siebie akceptować?
 
Dziesięć lat temu, podczas warsztatów z duchowości (nie mylić z religijnością!), padły słowa, które pamiętam do dziś: „każdego dnia wybieramy drogę życia, lub drogę śmierci”. Każdego dnia? Nie piłem już rok, ale każdego dnia czterdzieści razy na dobę wybierałem drogę śmierci: za każdym razem, kiedy zapalałem papierosa. Nie piłem siedem lat, a wybrałem drogę śmierci, hodując urazę do pewnego typa, urazę, która zatruwała mi duszę. Dwa lata później chciwość i pragnienie zemsty, odegrania się, postawienia na swoim, prawie zapędziłyby mnie do pierdla. 
Przecież takich rzeczy nie robi się komuś, kogo się kocha…
 
Jestem przekonany, że istotą dojrzałej miłości jest dobro osoby, którą się kocha. Jeśli kocham siebie w sposób dojrzały, to dbam o swój rozwój, o swoje życie i zdrowie, ale również o to, abym lekkomyślnie nie marnował danych mi talentów. Dojrzała miłość to realne przeciwstawianie się własnym słabościom i wadom. To także prawda, uczciwość wobec siebie i nieustanna zmiana na lepsze. To stawianie sobie wymagań. To codzienne wybieranie drogi życia, drogi miłości.
 
Wszystko to brzmi pewnie bardzo poważnie, może nawet wzniośle, ale ja jestem pragmatykiem, więc po prostu i zwyczajnie potrzebuję wiedzieć, co i jak mam robić, od czego zacząć? Jest taki tekst, nazywają go „Programem na 24 Godziny”, albo „Oazą spokoju”, a w nim proste sugestie na każdy dzień: „zrobię coś dobrego i nie wypomnę tego, ani nie pochwalę się tym, dokonam co najmniej dwu rzeczy, na które zwykle nie mam ochoty…”. Realizacja tych zaleceń nie „zniknie” moich braków, ale podjęcie działań dla innych, na pewno pozwoli mi odnaleźć satysfakcję tam, gdzie wcześniej nawet się jej nie spodziewałem. A to dopiero początek drogi, wąskiej i trudnej drogi między dwiema przepaściami, bo z jednej strony grozi przekleństwo prawdy pozbawionej miłości, a z drugiej pycha i gnuśne samozadowolenie miłości pozbawionej prawdy.
 
 
 
PS. 
Dotarło do mnie, że podobno nie jest dostatecznie jasne określenie „realne przeciwstawienie się własnym wadom”, a więc już podpowiadam, że „realne” zdecydowanie i na pewno nie oznacza deklaracji typu: „coś z tym trzeba będzie zrobić”, ani „walczę ze swoimi wadami”. „Realne”, to konkrety: co, kto, kiedy, jak, zrobiłem lub robię.




Więcej w moich książkach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz