W czwartek wieczorem, jak prawie zawsze, brałem udział w mityngu swojej domowej (macierzystej) grupy AA, czyli „u Franciszków”. Choć tego samego dnia rano byłem jeszcze w Londynie, na ten mityng musiałem się wybrać – pierwsza rocznica grupy oraz inwentura były ważniejsze niż zmęczenie i chrypa. Mówiliśmy o Kroku Pierwszym, Drugim i Trzecim razem, bo zdajemy sobie sprawę, że jeśli nawet uznanie bezsilności ma dla alkoholika znaczenie kluczowe, to jednak bez zawierzenia i powierzenia niewiele z tej bezsilności wynika. Jako, że Program AA nie jest specyficznym sportem zamkniętych sal mityngowych, a jego efekty powinny być widoczne w codziennym życiu, opowiedziałem o podróży, z której właśnie wróciłem, czyli podzieliłem się własnym doświadczeniem. Bo wszystko zaczęło się dawno temu od mityngu spikerskiego…
Londyn bez znieczulenia, czyli…
…PZPR w codziennym życiu alkoholika
Pewnego razu wybraliśmy się wraz z przyjaciółmi do Nysy (niewielkie miasteczko na Opolszczyźnie), na spikerski mityng AA. Spikerem miał być alkoholik z kilkumiesięczną chyba abstynencją i już samo to wydawało się frapujące, bo zwykle spikerami są osoby z długim, albo nawet bardzo długim stażem trzeźwienia. Spikerka ciekawa i zajmująca, ale o tym może innym razem. W przerwie mityngu spiker (aktualnie mieszkaniec Londynu), którego widziałem pierwszy raz w życiu, podszedł do mnie i… zaprosił na spikerkę do stolicy Wielkiej Brytanii. Uprzedziłem od razu, że w związku z wyraźnymi niedoborami środków płatniczych (skromna renta inwalidzka) oraz problemem z poruszaniem się (uszkodzony staw biodrowy i kręgosłup) może to być przedsięwzięcie logistycznie dość skomplikowane, kiedy jednak mój nowy znajomy stwierdził, że z tym gospodarze sobie poradzą i biorą to na siebie, nie pozostało mi nic innego jak się zgodzić. Kilkanaście minut później doszedłem do wniosku, że najpewniej zwariowałem już do reszty, ale nie wycofałem się – z różnych powodów zresztą: tak mi się dziwnie porobiło przez to całe trzeźwienie, że lubię dotrzymywać obietnic, a poza tym ciekaw byłem, jak to się robi na Wyspach Brytyjskich. A wyglądało na to, że robi się może i podobnie, ale bardzo szybko i tego właśnie byłem ciekaw.
Do Londynu poleciałem na początku listopada 2011. A co z tym powierzeniem i zawierzeniem, o którym wspomniałem wcześniej? Wybrałem się do obcego kraju, bez minimalnej nawet znajomości języka, bez pieniędzy, na zaproszenie alkoholika, którego widziałem tylko raz w życiu przez dwie godziny, którego nazwiska nie znam do dziś, nie mając przecież zupełnie żadnej gwarancji czy pewności, że ktokolwiek mnie z tego lotniska odbierze i jakoś się tam mną zaopiekuje. Osoby, z którą miałem się spotkać na lotnisku, jak się okazało bardzo atrakcyjnej pani w szykownym białym kapeluszu, też nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Zakrawało to na zupełne szaleństwo i dziesięć lat temu na takie zaufanie i powierzenie się zupełnie obcym ludziom nie odważyłbym się na pewno. Widać jednak zaszła we mnie pewna zmiana…
Zaczęło się niezbyt szczęśliwie. Trochę błąkałem się po lotnisku (to jednak nie Wrocław, z którego startowałem), zmokłem i przemarzłem na parkingu, zorientowałem się, że zapomniałem leków, które powinienem regularnie zażywać, a jeśli dodać do tego fakt, że wstać musiałem w środku nocy, to i nic dziwnego, że byłem po prostu rozdrażniony i mocno nieszczęśliwy. Zanim jednak zacząłem żałować całego tego przedsięwzięcia i zanim wyprodukowałem sobie przekonanie, że palnąłem głupstwo, gospodarze otoczyli mnie opieką i życzliwością o jakiej nawet nie marzyłem. W domach Moniki, Beaty, Andy’ego i Jacka znalazłem schronienie, własny pokój, wygodne łóżko i posiłki, na jakie u siebie niezbyt często mogę sobie pozwolić.
Jeszcze przed wyjazdem zaskoczyły mnie odrobinę pytania Tadeusza, przedstawiciela organizatorów, o to, czy zechcę poprowadzić…? czy zgodzę się uczestniczyć…? czy wezmę udział…? Wybrałem się tam w ramach praktycznej realizacji Dwunastego Kroku. Spiker na mityngu AA to służba, a ja byłem sługą (ewentualnie służącym, ale nie służebnym, bo takie słowo we współczesnym języku polskim nie występuje już w formie osobowej), który ma po prostu robić to, co do niego należy i to najlepiej jak potrafi. Tym niemniej wdzięczy jestem za taką kurtuazję. To było naprawdę miłe.
Gospodarze wypełnili mi czas po brzegi: każdego dnia służyłem jako spiker na mityngu, prowadziłem warsztat Tradycji, brałem udział w spotkaniu Intergrupy; dochodziły do tego dziesiątki godzin dyskusji panelowych. Po trzech dniach zacząłem chrypieć od tego gadania, ale dzielnie dotrwałem do końca – choć czasem zastanawiam się, jakim cudem wytrzymali ze mną sympatyczni i wyrozumiali Londyńczycy.
Zgodnie ze swoim przekonaniem, że pić umiemy wszyscy, więc opowieściami o piciu nikogo nie jestem w stanie nauczyć niczego dobrego, nie mówiłem na spikerkach o tym okresie mojego życia prawie wcale. Opowiadałem o Programie AA, o tym, jak zmieniło się dzięki niemu życie rodziny, bliskich, przyjaciół i moje, o sponsorowaniu, wreszcie o zastosowaniu w codziennym życiu, także tym pozamityngowym, Tradycji Wspólnoty AA. Tam, gdzie było to możliwe, prosiłem o pytania – ja oczywiście jestem przekonany, że najlepiej wiem, co słuchacze potrzebują i chcieliby usłyszeć, ale na wypadek, gdybym jednak nie miał racji, to chyba warto taką szansę stworzyć i wykorzystać.
Zdawałem sobie sprawę, że w bardzo ograniczonym czasie – spiker ma do dyspozycji zwykle nie więcej niż trzydzieści minut – można zrobić dwie rzeczy: albo opowiedzieć gładką historyjkę, która ułatwi słuchaczom identyfikację z chorobą alkoholową i samym spikerem, i którą najprawdopodobniej zapomną po trzech dniach, albo można wsadzić kij w mrowisko, zaprezentować kilka kontrowersyjnych przekonań, wzbudzić żywe emocje, a nawet urazy. Pierwsze rozwiązanie gwarantuje sympatię i poczucie jedności, natomiast drugie daje szansę na to, że gdy spiker już zniknie z oczu, dyskusje nadal będą się toczyć, może ktoś sięgnie do literatury AA, by sprawdzić, na czym opierał on swoje przemyślenia, ktoś postanowi spróbować inaczej, ktoś tam upewni się, że po staremu jest jednak dla niego najlepiej itd. Nie jest to może regułą, ale podczas krótkich mityngów spikerskich wybieram zwykle drugie rozwiązanie, a w trakcie kilkudniowych warsztatów – pierwsze.
Trzeźwienie to jednak otwarta głowa i powrót do zdroworozsądkowego myślenia, a nie wyłączenie myślenia. Jeśli nawet nie od pierwszego dnia, to od pewnego momentu i w konsekwencji.
Bardzo byłem zadowolony z panelowych dyskusji w mniejszym gronie, a zadowolony byłem przede wszystkim dlatego, że – jako ludzie trzeźwi – nie marnowaliśmy czasu na przekonywanie się, który sposób i metoda realizacji Programu jest lepsza. Coś takiego jest zupełnie bezsensowne, bo przecież miernikiem nie są nasze przekonania, ale efekty. Albo ich brak.
U nas (Opole i spotkania tych grup, na które chodzę) można czasem usłyszeć: PZPR chłopie, PZPR! Nie, nie chodzi tu o Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, ale o pewien skrót myślowy: Program, Zęby, Papierosy, Rodzina. Jeśli alkoholik z trzy-, cztero-, pięcioletnią abstynencją (i dłuższą!) barwnie opowiada, jak zrealizował w swoim życiu Program Wspólnoty AA, ale buzię nadal pełną ma zepsutych zębów, nadal okrada swoją rodzinę i lekkomyślnie ryzykuje życie i zdrowie (swoje i ich) paląc papierosy i jeśli jego stosunki z rodziną to nadal mieszanina żalów, uraz, wyrzutów sumienia, poczucia winy i krzywdy, to mogą pojawić się wątpliwości, czy faktycznie robimy ten sam Program…
Tak więc nie staraliśmy się udowadniać sobie, która metoda jest lepsza – wiemy już przecież, że zawsze kończy się to stwierdzeniem, że moja jest najmojsza – ale uczyliśmy się od siebie wzajemnie, starając się poznać i zrozumieć techniki, sposoby i metody, dzięki którym pełniej i bardziej skutecznie będziemy w stanie pomóc tym, którzy wciąż jeszcze cierpią. Odnoszę wrażenie, że jedno wydawało się nie budzić wątpliwości i chyba zgadzaliśmy się wszyscy, że siłą Wspólnoty i nadzieją na dla osób uzależnionych jest Program AA, a nie same tylko mityngi, sponsor, Bill W., albo taki czy inny podręcznik. Ważny jest Program trzeźwienia, Program poprawy jakości życia – o niego chodzi. Bo tu gra idzie o coś więcej, niż sama tylko abstynencja, zresztą… przecież wielu z nas było w stanie skutecznie utrzymywać abstynencję całymi latami, zanim Program Wspólnoty AA się o nas upomniał. W moim przypadku trwało to mniej więcej trzy lata. Nie, nie był to czas zupełnie zmarnowany, bo dzięki niemu przynajmniej zdobyłem pewność, że samo tylko niepicie nie zapewnia mi niestety pogody ducha, życiowej satysfakcji, świadomości bycia potrzebnym i wartościowym człowiekiem (mimo rozlicznych słabości), poczucia jedności i wspólnoty, wreszcie… miłości, a nawet szczęścia.
Rozważaliśmy też wizje przyszłości i choć dziś mogą się one wydawać futurystyczne, to kto wie… kto wie… Strona internetowa Intergrupy, Punkt Informacyjno-Kontaktowy (PIK) w Londynie, XIV Region AA na Wyspach Brytyjskich i to zanim powstanie on w Europie Zachodniej. Może nawet jakaś Konferencja Krajowa w Polsce mogłaby się zainteresować bliżej doświadczeniami alkoholików z polskojęzycznych grup w Londynie w temacie sponsorowania… Wspaniale jest mieć śmiałe plany i przyjaciół, z którymi można je weryfikować i realizować.
Nauczyłem się i dowiedziałem o sobie w tym Londynie bardzo dużo (nie wszystko było tak przyjemne jakbym sobie życzył), choćby to, że gdy jestem zmęczony, albo bardzo na czymś skoncentrowany, to nadal, niepostrzeżenie dla samego siebie, potrafię wskoczyć w stare buty, uruchomić wewnętrznego krytyka i wyrzucać sobie, że tu się pomyliłem, tam przejęzyczyłem, a na dokładkę czegoś zapomniałem. Ale takie konfrontacje są dla mnie niezbędne, bo przecież wiem już, że jak tak sobie samotnie siedzę i myślę, to przecież zawsze wymyślę, że dobrze myślę – i to dopiero jest tragedia.
Laurent Gounelle pisał, że ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli, a ja, po stronie plusów, odnotowałem, że słuchanie innych i odklajstrowanie się od starych przekonań nie sprawia mi już tyle problemów, jak dawniej.
Dzięki tym spotkaniom, po raz kolejny przekonałem się i upewniłem, jak ważne jest w naszej Wspólnocie, by… nie tak, jak to zwykle bywa w świecie, gdzie spotkania związane są z ostrą wymianą poglądów i atakami na siebie nawzajem, gdzie uczestnicy próbują zakrzyczeć i zagłuszyć swoje słowa, nie... decydować powinna we wszystkich sprawach wola większości ... ale wszystkie decyzje powinny być podejmowane w mądrości, miłości i jedności z Bogiem, w atmosferze szacunku, cierpliwości, jedności i pojednania, żeby ludzie służyli sobie (pomagali, wspierali) nawzajem z pokorą w sercu i szacunkiem dla prawdy i sprawiedliwości*.
Jedno tylko muszę jeszcze przemyśleć – chociaż nie, bzdury plotę, na pewno nie jedno, ale ta kwestia wydaje mi się wyjątkowo ważna – chodzi o przekonanie, że Program jest dla mnie. Tak, to oczywiste, to ja mam go realizować w praktyce, ale czy faktycznie dla mnie? Bo mnie się wydaje, że chodzi raczej o taką zmianę siebie, by to ludzie z mojego otoczenia, ci z którymi się stykam, wreszcie byli w stanie ze mną wytrzymać. I zastanawiam się, czy faktycznie może chodzić o to, o czym mówiłem w środę, podczas mityngu na Angel, to jest o realizację i wykorzystanie we własnym życiu Tradycji AA?
Jestem wdzięczny i dziękuję z całego serca wszystkim, którym mogłem w czymś pomóc. Przepraszam, jeśli komuś na odcisk nadepnąłem za bardzo. Dziękuję też za wszystko, co mi daliście, za wszystko, co mi zabraliście i wszystko, czego mi oszczędziliście. Do następnego spotkania, Drodzy Przyjaciele, kiedyś, gdzieś na Drodze Szczęśliwego Przeznaczenia. Niech Was Bóg błogosławi…
A ja? Zabieram się do studiowania i zastosowania we własnym życiu sugestii zawartych w przywiezionych materiałach, bo ponad wszelką wątpliwość parę rozwiązań chciałbym przeszczepić na tutejszy grunt.
--
* Tych, którzy zechcą szukać tych słów w literaturze AA informuję od razu, że nie jest to tekst AA-owski – znaleźć go można w Britain Yearly Meeting, Quaker Faith and Practice, a siermiężne tłumaczenie z czeskiego jest moje własne.
Dziękuęe za to że moglam Ciebie spotkac i usłyszec w Slough:)
OdpowiedzUsuńZofia
To ja Ci dziękuję Zofio :-)
OdpowiedzUsuń