Dla odmiany, dla zmiany klimatu, najnowszy tekst mojego sponsora.
Po co nam duchowość?
Gdy zastanawiałem się, jak opisać co czuję, ogarnęło mnie przerażenie. Bóg, prawda, wiara, istota boskości - cóż ja mogę o tym powiedzieć, bez ryzyka zagubienia się po dwóch zdaniach. I wtedy wpadła mi w ręce książka podlaskiego kronikarza Karola Żery, który w jednej z anegdot zapytuje: "Co ma Bóg, a czego nie ma?" Odpowiedź była krótka." Bóg ma wszystko i nie ma … równych". Uświadomiłem sobie wtedy, że wcale nie muszę szukać doskonałości w tym co próbuję zrobić. Mogę zacząć tak, jak potrafię a potem tylko poprawiać. Jeśli dzisiaj nie odpowiem na tytułowe pytanie i kilka innych, to świat się nie zawali. Możliwe, że ktoś sam znajdzie odpowiedź, a to - samo w sobie - jest warte zachodu.
Siedziałem kiedyś w gronie kolegów szeroko rozprawiających o walorach wspólnoty AA. Mówiliśmy jak pomaga wydostać się z nałogu, uratować rodzinę, zmienić relacje z ludźmi, i że nie stwarza alkoholikom żadnych utrudnień, itp.. Warunkiem wszechstronnego rozwoju w AA jest przecież tylko pragnienie zaprzestania picia. To, z większymi czy mniejszymi oporami, osiągnęli wszyscy rozmówcy. Ale padło też stwierdzenie, że Program AA jest duchowy, że zachęca do życia religijnego. Usłyszałem wówczas o wielu profitach z udziału w dniach skupienia, rekolekcjach, wyciszeniu, refleksyjności. Jednak dyskusja, o ile przedtem była taka żywa i spontaniczna, to nagle jakby ucichła. I wtedy padło pytanie: A właściwie to po co nam jest ta duchowość? Później zadałem to samo pytanie kilku osobom. Na ognisku w Wesołej usłyszałem, że po to aby być lepszym, ktoś inny powiedział, że po to, aby czuć się człowiekiem. Ja sobie pomyślałem, że po to, abym wspólnie z innymi mógł się poczuć szczęśliwy. Jednak te wszystkie odpowiedzi nie były satysfakcjonujące. Zacząłem się zastanawiać, jaką rolę pełni w moim życiu duchowość, jakie przeżywam trudności, jak sobie radzę z wątpliwościami, bo faktem jest, że je mam. Opowiadając o wątpliwościach, czy nawet sprzecznościach związanych z moją wiarą, pragnę pokazać drogę, jaką wędrują moje myśli.
Najbardziej cenię sobie we wspólnocie możliwość przełamania izolacji, świadomość obecności ludzi, którzy choć pragną szczęścia podobnie jak ja, borykają się z niepowodzeniami, a obdarzeni wolną wolą, nie zawsze potrafią ją dobrze wykorzystać. Okres olśnień i zachwytów nad wspólnotą jest zazwyczaj krótki, po nim ponownie wraca samotność, o tyle przykrzejsza, że w tłumie wielu równie zagubionych i samotnych. Zaczyna się poszukiwanie wzorów do naśladowania.
Zdarza się, że sposób życia ludzi wokół mnie odbiega od duchowości. Zdecydowana większość zainteresowana jest zarabianiem pieniędzy, gromadzi dobra, szuka przygód, przyjemności życiowych, nawet jeśli mają być okupione zaniedbaniem innych potrzeb. Wszelkie wybory, choćby partnera w życiu, zawodu czy studiów - są tak realizowane, aby przyniosły najwięcej korzyści osobistych. Pewnie to nic złego. Ale najważniejszy jest cel tej aktywności. Każdy z łatwością może znaleźć jakąś dziedzinę na tyle zajmującą, że już nie znajdzie czasu na spełnienie potrzeb duszy, na czas dla wspólnoty. Wybór bez udziału Boga wydaje mi się nie tylko przejawem egoizmu czy egocentryzmu, ale wręcz intelektualnej arogancji.
Jednak zdarzają się ludzie o uznanej postawie, którzy w dążeniach materialnych widzą normalność, tak, że pragnienia duchowe wydają im się urąganiem zdrowemu rozsądkowi lub rodzajem zaślepienia czy fanatyzmem. Słyszymy wtedy - Za darmo nie ruszę nawet palcem. Pewnie dlatego rozmowy, w których uczestniczę, typowe rady życiowe są najczęściej pozbawione odniesienia do Boga, troski o duchową jakość życia. Czy to przejaw mądrości życiowej? Mam wątpliwości.
Chcę być szczęśliwy. Zawsze chciałem. Choć były momenty, że poddawałem się wygodnictwu czy niechęci do wysiłku, to stale marzyłem, by świat uśmiechnął się do mnie. Ale też wielokrotnie brakowało mi sił i wiary, by choć przez moment osiągnąć odrobinę ludzkiego szczęścia.. Jest takie pojęcie "zbankrutowani idealiści". Tak właśnie czułem się przez wiele lat zastanawiając się dlaczego takie życie mnie spotyka, czy to życie jest za karę?
Tak naprawdę nie miałem pojęcia, jak potrzebne mi jest boskie przewodnictwo. Niby pamiętałem z dzieciństwa:" sam z siebie jestem nikim", jednak tych słów nie traktowałem poważnie. Dopiero we wspólnocie AA ocknąłem się, zachęcony widokiem ludzi autentycznie szukających drogi do Boga, realizujących najbardziej osobiste pragnienie miłości. Kochać i być kochanym. Tylko to się liczy, by mieć dla kogo żyć. Wszystko inne to bzdura. Ale jak to osiągnąć? Jak otrzymać łaskę?
Od lat obserwuję nowych we wspólnocie. Widzę, że u nich, jak kiedyś u mnie, pojawia się uczucie niejasności, coś podobnego do oglądania oddalającego się brzegu. Wie, co zostawia, lecz jeszcze niezbyt świadomy dokąd zmierza. Wie tylko, że ma być inaczej. Tę niepewność daje się łatwo wyczuć.
Od początku trzeźwości rozpaczliwie szukają prawdziwych przyjaźni. Z zapałem angażują się w różne wspólnotowe zajęcia, ogniska, zabawy. W rozpaczliwej walce przeciwko samotności potrafią mówić wyłącznie o tym, kto do nich dzwonił i mówił, z kim się spotkali, z jaką ważną personą. Panicznie wystraszeni łapią każdego na chwilę rozmowy, nie zdając sobie sprawy, jak odpychają intensywnością potrzeb. Potem następuje kryzys, przychodzi „czas jeża”. Wtedy nie chcą myśleć o niczym. Nie wierzą w przyjaźń, nie ufają bezinteresowności. Porzucają rzeczy niedokończone; opuszczają albo zmieniają grupę; stają się sceptyczni, drwią z gestów pomocy.
Zaczynają wierzyć w zorganizowaną niechęć. Czasami własna gorycz przeistacza się w chęć szkodzenia innym. Niektórzy oczekują, że wspólnota za każdym razem będzie oferowała im wyplątanie z tarapatów, w jakie sami się wpędzili. Nie potrafią uczyć się na własnych błędach.
To szalenie trudny czas dla trzeźwiejącego alkoholika. Wspólnota proponując wybawienie z samotności nie tyle uczy zdobywania przyjaciół co przypomina, aby być przyjacielem dla innych, by ulżyć w ich samotności. Kochając otwieramy się na miłość innych. Bez miłości człowieka, nie wyobrażam sobie miłości do Boga. Przyszła mi do głowy taka dygresja - często nazywamy siebie we wspólnocie przyjaciółmi, co nieraz wydaje się wyraźnym nieporozumieniem. Choć rzadko używam takich słów, to dla mnie znaczą jedno - to ja deklaruję swoją jednostronną przyjaźń. Faktem jest, że czasami czuję odwzajemnienie. Ale to już tylko niespodziewana nagroda.
Jeżeli pokładamy całą swą ufność w ludzkich autorytetach, a przede wszystkim w sobie, narażamy się na rozczarowania i upadki. Pamiętam czas, gdy uznałem, że moją Siłą Wyższą będzie grupa AA. Jednak, gdy po pół roku spojrzałem na uczestników mityngu, ze zdumieniem i strachem, zobaczyłem, że większość to nowi. Moja Siła Wyższa gdzieś się ulotniła, przed sobą miałem zupełnie innych ludzi. Wtedy zadałem sobie pytanie, kim ja jestem, jeśli sam wybieram sobie Siłę Wyższą? Zrozumiałem, że muszę swój los powierzyć bardziej trwałej opiece.
Zacząłem szukać odpowiedzi w Wielkiej Księdze. Lektura była trudna, wyraźnie nie sprawiała przyjemności, ale cóż, trzeźwienie nie jest romansem. Przeczytałem słowa: "Tym Kimś jest Bóg". Pomyślałem, że dużo łatwiej podjąć decyzję o uwierzeniu w Boga niż nadać temu odczuwalny sens.
Wiara wymaga wiele rozsądku, i to nawet szczególnego. Wielka Księga na str. 11 zachęca: " Świadomość istnienia Boga miała stać się probierzem mojego myślenia. Oznaczało to, że zwykły zdrowy rozsądek miał stać się "niezwykłym" rozsądkiem". Obawiam się, czy to, co dotąd nazywałem wiarą, w rzeczywistości nie oddalało mnie od Boga? Przyjmując naturalne tradycje rodziców pozbawiałem się wysiłku budowania wiary. Miałem wrażenie, że bez przekonania uprawiane praktyki religijne doprowadziły tylko do uśpienia wiary i samozadowolenia. Przecież nie pamiętam, abym dawniej tęsknił za Bogiem. Zagoniony, skłopotany, nawet nie próbowałem zatrzymać przy Nim myśli. Widziałem wokół siebie wiarę traktowaną jako sposób na spokojniejsze życie, nie jako cel. Zresztą nawet mówienie o Bogu wydawało mi się naiwnością, bo to takie nienaukowe, jakieś sztuczne. Mimo to próbowałem przekupić Go chwilami pobożnego zachowania.
Przychodząc do naszej wspólnoty nieraz zadawałem sobie pytanie: - Jak ze mną jest naprawdę? Gdzie jestem na drodze życia? Skąd wyszedłem? Dokąd idę? Jaki mam cel?. Wiedziałem już, że moja wiara łatwo znika w pogoni za uciechami, żądzą władzy i majątku. Ale gdy jeszcze doszedł miraż posiadanej wiedzy, pewność siebie, odnosiłem wrażenie, że mogę odrzucić wiarę w Boga. Czułem się bardziej świadomy niż inni. - Takie myśli podsuwał mi chyba szatan.
Stąd tylko krok do zakwestionowania Boga, do prawa kierowania moim życiem. Moim problemem stało się nie tyle istnienie Boga, co raczej rola, jaką miał odgrywać w moim życiu. I nie chodzi o to, jaki jest Bóg. Problemem było, jakim człowiekiem stanę się, gdy z Nim zwiążę swoje życie. Oznaczało to pewne konsekwencje. Odrzucając kiedyś przykazania próbowałem znaleźć odpowiedzi na każde z tysięcy pytań, jakie napotykałem w życiu. Wiedza miała stać się drogą kształtowania woli, sposobem na osiągnięcie szczęścia. To wtedy chyba zaczęły się moje klęski, gdyż ciągle napotykałem sytuacje nie objęte schematem postępowania. Ciągle brakowało mi bezwzględnego drogowskazu. Jeśli przez wieki, u kresu własnych możliwości, ludzie zwracali się o pomoc do Boga, to ja nie byłem wyjątkiem.
Dzisiaj wiem, że nawet najmocniejsza wola, nie zastąpi mi Boga. Bez Jego łaski nie potrafię wyobrazić sobie życia. Muszę o tę łaskę niestrudzenie prosić każdego dnia od nowa. Gdy zwracam się do Boga w modlitwie, rozum nie ma w tym udziału. To wołanie serca, na które potrzebuję odpowiedzi. Niestety, zdarza się, że gdy już je otrzymam, zapominam skąd pochodzą, nie chcę się dzielić zwycięstwem. Tylko sobie przypisuję zasługi. Zapominając o wdzięczności gubiłem ziarenko pokory. Ale myślę, że modlitwa pozwala wytrwać w pokorze. Bez niej króluje pycha. Uparta i przebiegła oplata duszę, niepostrzeżenie przenika do myśli. Choć niektórym wadom zdarza mi się dać już odpór, to pycha jednak potrafi tak opanować duszę, że tracę orientację i właściwie nie wiem, co myśleć. Mało, że z całego serca pragnę być obdarzony łaską, to na przykład chciałbym być - tylko jedynym wybranym. Nawet przez moment nie wolno mi zapominać o wdzięczności za to, co otrzymałem od Boga, a nie eskalować kolejnych żądań. Chyba jestem nawykły do patrzenia oczami i myślenia rozumem. Wspólnota oferuje mi inny sposób: miłość, pokorę, modlitwę i nade wszystko zaufanie Bogu. To ON ma być centrum a nie peryferiami myślenia. Mam poznać Jego wolę wobec siebie i wypełnić ją bez żadnych warunków, pamiętając stale, co znaczy intelektualna arogancja. Może i moja wiara zacznie w pełni funkcjonować, gdy się na nią bardziej otworzę. Słyszę, że Bóg nigdy nie wdzierał się do ludzkiego wnętrza, był tam - „od zawsze”, bardziej jako gwarant wolnej woli, ludzkiej autonomii niż jej zagrożenie.
Ale niestety, może się i tak zdarzyć, że mimo wszystkich wysiłków możemy być nadal nieszczęśliwi, nawet bardzo nieszczęśliwi. Dobrze wtedy pamiętać, że przyjemność czy szczęście pojawia się jako skutek uboczny przeżywania. Łatwo się przekonać, że kiedy służymy sprawie lub pochłania nas jakaś idea, wtedy szczęście pojawia się samo z siebie zupełnie niespodzianie. Nie bez przyczyny program AA zachęca do służby. W niej możemy odnaleźć zadowolenie z aktywnego życia. Za sukcesem czy szczęściem nie trzeba gonić, bo się oddalą. Im bardziej czynimy je celem, tym częściej chybiamy pozostawiając na swojej drodze poszkodowanych, i zawiedzionych. Ileż to razy widzimy miłość traktowaną bardziej jako arena podboju czy konfliktu niż możliwość jedności albo intymności. Szczęście niekoniecznie musi być tym, czego pożądamy instynktami.
Jest dla mnie pewien trudny temat, a nie chcę, aby był usprawiedliwieniem. Wiele lat obywałem się bez wiary jako wynik protestu wobec postawy reprezentowanej przez ludzi wierzących. Kilka razy próbowałem to zmienić, ale zawsze coś mnie odpychało. Najczęściej pretensje do posiadania jedynej, prawdziwej drogi, próby monopolizacji dróg duchowych. Zdaję sobie sprawę, że ja dopiero jestem w trakcie poszukiwań i nie mam żadnej pewności swojej ścieżki. Może dlatego tak boleśnie odczuwałem zderzenie z wierzącymi. Spotykałem się i rozmawiałem z ludźmi wysoce wartościowymi, ale gdy napotkałem charakterystyczne poczucie pewności wiary, szermowanie boskim imieniem, odnosiłem wrażenie, że bardziej wierzą w siebie niż Boga, że mówią o Nim jakby nie uświadamiali sobie Jego obecności. Nie potrafiłem o takim powiedzieć, że "ma Boga w sercu". Odrzucali mnie swą postawą. Czułem wtedy, że jeśli nawet zmierzamy już w tym samym kierunku, to jeszcze nie tą samą drogą. W tym przykładzie widziałem, jakim ja nie chcę być.
Proces trzeźwienia wymaga oczyszczenia myśli i duszy, podjęcia wysiłku zerwania ze starym sposobem życia, skoncentrowanym na sobie. Kiedyś, pewnie pod wpływem lektury Tołstoja, zadałem sobie pytanie, co odróżnia człowieka wierzącego i niewierzącego?. Miałem już przeświadczenie, że szukającym Bóg nie odmawia łaski, szczególnie łaski wiary, ale nie chciałem, by moja wiara miała być pójściem na łatwiznę. Jeszcze z dzieciństwa bardzo lubiłem nabożeństwa majowe, choinki i zapach świąt, ale to mało. Później wiara kojarzyła mi się z wnętrzem by nie pozwolić na obnażenie beznadziejnej pustki. W ten sposób chroniąc swoją niezależność, zamknąłem się na sprawy religii. Poza tym nikt nie wymagał ode mnie ani wiary ani uczestnictwa w życiu religijnym. Ale niedawno usłyszałem przypomniane w radiu słowa papieża wygłoszone w czasie pierwszej pielgrzymki do Polski: jeśli nikt od was nie wymaga, to wy od siebie wymagajcie. Zresztą z papieżem związane są też inne słowa, które uderzyły mnie prosto w serce, a dotyczyły wiary. Nie byłem nawet pewien, czy je dobrze słyszałem, więc musiałem odnaleźć potwierdzenie… i odnalazłem. Oczywiscie brzmiały inaczej ale ja tak je zrozumiałem. A oto one: W imię czego odrzucasz? Próbowałem wielu odpowiedzi, przez moment podpierałem się słowami Kotarbińskiego – „bluźnierstwem jest posądzać Boga o istnienie”, jednak pytanie uporczywie powracało, stale było aktualne. W imię czego odrzucasz?
Traktowanie wiary jako sprawy wyłącznie prywatnej sprawiło, że nikomu nie musiałem się z niej tłumaczyć ani czegokolwiek wyjaśniać. Jednak gdy wspomnę sobie, jak wielu zbłądziło w wyniku odwoływania się tylko do własnych myśli, cieszę się, że mam naszą wspólnotę. Uczestniczyłem w mityngach, a jednocześnie powoli uświadamiałem sobie, że ginie poczucie ograniczenia. Smutek, samotność, pustka poprzednich dni rozpływała się w codziennej aktywności. Zacząłem czerpać przyjemność z nowego sposobu życia poruszając się w nim z rosnącą swobodą. Pojawiły się nowe, bardzo żywe uczucia, czasami niezwykle silne. Nawet jeśli niezbyt jasno widziałem kierunek zmian, to nareszcie miałem poczucie pełnego oddechu i szczególnego rozwoju.
We wspólnocie, niczym w supermarkecie znajdziemy to, co nam potrzeba. Ale warto pamiętać, że łatwo przyjąć za dobre i potrzebne, co nam wmówiono. Program AA, przez swoje służby, od samego początku praktycznie pozwala na sprawdzenie uzyskanych informacji, zweryfikowanie opinii o sobie samym, jest narzędziem pozbywania się iluzji o swoich możliwościach. Początkowo przychodzimy na mityng urzeczeni atmosferą trzeźwości. Oczekujemy pomocy w zakresie duchowym i psychicznym, odpowiadającej naszym potrzebom, bądź doraźnym interesom. Wybieramy niczym artykuł z półki, dobieramy przydatność w zależności od upodobania. Kiedy kupimy miotłę to wcale nie znaczy, że oczyściliśmy pokój. Trzeba spożytkować poznane zasady, nie odkładać ich w kącie. Mają być stale gotowe do użytku.
I tak, z dnia na dzień, powstaje nowa architektura myślenia, zmienia się stosunek do życia i świata, a nade wszystko do własnego w nim miejsca, w którym codzienna modlitwa przypomina, że poprawa moich relacji dotyczy nie tylko ludzi, ale również stosunku do Boga.
Wspólnocie potrzeba przewodników, ludzi wielkich duchem, umysłem i sercem. Ponieważ Bóg dopuszcza nam różne, nie zawsze przyjemne doświadczenia, problemem stało się dokonywanie poprawnych wyborów. Czasami trzeba porządnego guza, aby się opamiętać. Tu pojawia się rola sponsora. Sponsor najczęściej zna rzeczywistość, której my jeszcze nie znamy, ułatwia pierwsze kroki w trzeźwości. Ma to, co my chcemy mieć. Przede wszystkim trzeźwość i pogodę ducha. Jednak kierowani przez sponsora, z którym często się utożsamiamy, musimy pamiętać, że nie chodzi o to byśmy żyli cudzą duchowością, wprost przeciwnie, mamy budować własną, opartą o osobiste doświadczenia. Rola sponsora ogranicza się do pokazania, że droga po której chcemy się poruszać jest możliwa do przejścia.
Wydawało mi się, że, kiedy już osiadłem we wspólnocie AA, to problemy wiary same się unormują. Nic bardziej mylnego. Kto wie, czy nie dopiero teraz następuje kolejna fala pytań i wątpliwości. Co chwila słyszę jak ktoś z nowych wygłasza na mityngu opinię, że w nic nie wierzy, że duchowość oznacza tylko głupotę i zacofanie. To nie jest śmieszne, gdy mamy do czynienia z udawaniem trzeźwienia, pozerstwem, a właściwie z pozorami prawdy o sobie. Wtedy najszczersze intencje przyjaciół i sponsora obracają się w niwecz. Widzę, jak nowe pokolenie uczy się z lekkim sercem traktować to, czego jeszcze nie rozumie. Choćby sensu uczestnictwa we wspólnocie. Zdarza się, że mówca gwiżdże na program, który formalnie głosi a wtedy słowa stają się pustym dźwiękiem. Pewnie sam nie wierzy w to, co mówi. Czasami odrzucanie wiary wiązało się z dostrzeganiem wśród księży zachowań zupełnie nieświętych. Nawet ksiądz Tischner mówił, że więcej ludzi odeszło od wiary z powodu postępowania księży niż czytania Marksa. Ale jak dobry pasterz szuka zaginionej owcy i nie rzuca w nią kamieniami, tak we wspólnocie zachęcamy do ponownego przemyślenia decyzji. Można odejść, ale nie każdy zdąży wrócić. Nałóg zabija.
Przychodzenie na mityngi sprawia, że powoli stajemy się odpowiedzialni za naszą wspólnotę. Pojawia się pewna dojrzałość Jeżeli zdecydowaliśmy się trzeźwieć we wspólnocie AA, to przyzwoitość nakazuje wybór, wobec którego trzeba być wiernym. Tradycji nie wolno zmieniać. Nie wypada sprzedawać swoich zasad w imię chwilowych korzyści. Taka niezbyt uczciwa gra uderza przede wszystkim w alkoholika, osłabia jego morale. Wspólnota to skarb gromadzony przez lata i tego skarbu nie wolno nam niszczyć ani roztrwonić. Mamy za to obowiązek wzbogacać go naszymi osobistymi doświadczeniami.
O ile daltonizm pozbawia widzenia barw, to alkoholizm, choroba zbankrutowanych idealistów, powoduje osamotnienie, wypacza radość. Jest w niej coś z raka psychicznego. Nie przytępia życia umysłowego, ale deformuje, skierowuje myśli na jałowe, bezpłodne obszary.
Mamy nasze zasady w postaci Kroków, Tradycji i Koncepcji. One kształtują serca, normują wybujałe emocje, uczucia, a przede wszystkim uczą dawania tego co mamy w sercu. Rozwijają duchowo i intelektualnie, ale jeśli nie będziemy dbali o tradycje, zapomnimy o anonimowości, to nie rozwiniemy żadnej potrzebnej cechy, raczej będziemy mieli do czynienia z patologią. Można na przykład ćwiczyć pokorę, a osiągnąć lenistwo. Pokorą bardziej będzie usunięcie się w cień, bądź uczynienie ofiary przez poświęcenie własnej anonimowości, a więc postawa zupełnie odmienna od szukania osobistego rozgłosu.
Zbliżając się do końca moich rozważań chciałbym przypomnieć, że przyszłość i tak przyjdzie, niezależnie od moich pragnień. Jedyna swoboda wyboru polega na akceptacji. Cokolwiek myślę, to i tak jest to świat mego Boga, w którym pragnę dopiero znaleźć swoje miejsce i to niezależnie, co myślę na temat Jego istnienia. Pewnie w życiu każdego człowieka są takie sytuacje, w których pytamy jaka jest wola Boża? Ja z tym pytaniem budzę się i zasypiam codziennie.
Wiem, że nie dość sprawnie się wyrażam, nie potrafię zapanować nad chaosem myślowym, ale nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie kochać wspólnoty. Tego nie da się wyrazić inaczej jak tylko językiem serca. Im bardziej ją odkrywam, tym bardziej kocham. Poznaję wszystkie odcienie stanowiące o jej pięknie, a więc ludzi, mnóstwo osobistych doświadczeń tworzących historię od przeszłości nałogu do dnia dzisiejszego. Nasz główny cel niesienia posłania cierpiącym sprawia, że wspólnota aktywizuje ludzi, uruchamia drzemiące w nich talenty. Jednocześnie wypełnia się wielkie wezwanie do pomocy bliźniemu. Jednak muszę pamiętać, że jeśli miłość bez prawdy zaangażowania jest naiwnością lub kłamstwem, tak prawda służby czyniona bez miłości może być terrorem lub nadużyciem. Celem wspólnoty stała się w praktyce nauka pojednania. Mamy iść razem wspólną drogą do Boga. Na niej możemy sobie pomóc albo ginąć w samotności. I nie chodzi tu tylko o tolerancję dla innych. Kochać Boga to przyjąć Go całkowicie i rzeczywiście, Jemu podporządkować swoje życie. Chcieć i doświadczać Jego miłości.
Powróćmy wreszcie do tytułowego pytania. Po co nam duchowość? Myślę, że każda odpowiedź zasługuje na uwagę. Każda nadaje wartość człowieczeństwu, sprawia, że czuję się potrzebny. Z tego zaś wynika zadowolenie, czasami nawet szczęście. Gdy pojednanie i współpraca stają się naczelnymi wartościami, uczucie samotności rozpływa się. Mam wszystko co mi potrzeba. Dziękuję wspólnocie za Boga i Bogu za naszą wspólnotę.
PS.
Już po napisaniu powyższego tekstu zainteresowała mnie maleńka książeczka o. Anselma Gruna pt. "W połowie drogi", w której zostały zestawione poglądy XIV wiecznego niemieckiego mistyka Jana Taulera oraz znanego psychiatry Carla G. Junga na temat problemów kryzysu połowy drogi życia. Przyznam, że uderzyło mnie wiele słów z tej książeczki. Chociażby takie: - Doświadczenie psychoterapeutyczne Junga wskazuje, że najczęstsze problemy ludzi w wieku ponad 35 lat są natury religijnej. Oraz cytat z prac Junga …rozchorował się ostatecznie dlatego, że utracił to, co dawały we wszech czasach żywe religie ich wierzącym członkom. Nikt nie był naprawdę wyleczony, kto nie odzyskał znów swojego nastawienia religijnego, co jednak nie ma nic wspólnego z wyznaniem ani przynależnością do Kościoła.
Tak więc uzyskałem teraz dodatkową odpowiedź na zapytanie o duchowość. Jest mi potrzebna nie tylko abym mógł być lepszym, szczęśliwym człowiekiem, ale również, abym mógł wyzdrowieć.