Kiedy wybierałem się na swój pierwszy mityng, a także, kiedy szedłem po raz pierwszy na jakąkolwiek inną grupę w moim mieście, mocno się obawiałem spotkania tam kogoś znajomego. Szanse na takie spotkanie nie były może zbyt wielkie – piłem głównie sam, w pracy i w domu – tym niemniej się bałem. Wprawdzie dość szybko zdałem sobie sprawę, że w razie takiego spotkania, mój znajomy, sąsiad, lub kolega, znajdzie się w dokładnie takiej samej sytuacji jak ja, jednak to mnie jakoś nie przekonywało. On to on, a ja to ja.
Konspiracja, czyli nasze podziemne tradycje narodowe – o anonimowości we Wspólnocie AA
Chciwie słuchałem o anonimowości we Wspólnocie AA. Pamiętam jeszcze komunikaty, którymi kilka lat temu często kończyły się mityngi: „wszystko, co na tej sali usłyszałeś, niech na niej pozostanie” i był to miód na moją duszę, skoncentrowanego tylko na sobie samym, egocentryka.
Zaliczyłem pewnie kilkanaście mityngów, zanim skierowany zostałem na terapię grupową. Spotkałem tam kilka osób znanych mi z widzenia z mityngów AA i… aż się zachłysnąłem: moja terapeutka, przy nich wszystkich, wywołała mnie po nazwisku! To, że ich nazwiska podczas sprawdzania obecności też padły, guzik mnie obchodziło – moja anonimowość prysła jak mydlana bańka; czułem się zdradzony.
Anonimowość jako podstawa, pierwszeństwo zasad przed osobistymi ambicjami, rozumiałem w sposób następujący: obecnym na mityngu alkoholikom przypomina to, że nie mają realizować swoich ambicji, na przykład towarzyskich, opowiadając gdzieś tam o mnie, o tym, co tu robię i co mówię – to główna i podstawowa zasada, której oni mają się trzymać. A ja? No… też… trochę.
Zimno mi się robi, kiedy teraz czytam to, co wyżej napisałem. Ale tak było…
Anonimowość we Wspólnocie AA miała na celu pomóc mi ukrywać fakt, że jestem alkoholikiem – tak jakby mnóstwo osób z mojego otoczenia, a nawet zupełnie obcych, nie wiedziało o tym lepiej i przede wszystkim dużo wcześniej, niż ja sam. Zasada anonimowości miała także sprawić, żebym na mityngach mógł czuć się bezpiecznie wyjawiając jakieś tam swoje świństwa i grzeszki z okresu picia, ale przecież i o nich wiedziała moja rodzina i wręcz gromady zupełnie obcych ludzi. Ostatecznie nie żyłem na pustyni, czy bezludnej wyspie, byli świadkowie mojego powrotu do domu (w samym centrum miasta) w jednym bucie, bo drugi zgubiłem w zamroczeniu alkoholowym. Nie byłem również sam w autobusie miejskim, w którym sikałem na podłogę…
Tak oto anonimowość miała mi pomagać nadal bujać w krainie iluzji oraz złudzeń, co do samego siebie i całej reszty rzeczywistości. Ważne też było poprawianie mojego nastroju, to jest zwiększanie poczucia bezpieczeństwa. Na mityngach AA miałem się czuć pewnie i bezpiecznie – jak w ulubionym barze.
Minęło trochę czasu zanim zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, że mityng nie jest chyba najwłaściwszym miejscem na ekshibicjonizm moralny. Od omawiania tematów trudnych, intymnych, to ja mam sponsora, albo odpowiednich specjalistów, a nie przypadkowych uczestników mityngu AA.
Po drugie zrozumiałem wreszcie, że zamiast walczyć o stuprocentowo bezpieczne i anonimowe mityngi, może powinienem się skupić na tym, jak żyć teraz, żebym opowieści o swoim życiu nie musiał utajniać.
O czymś podobnym Bill W. pisał już w 1961 roku w Grapevine, a fragment jego wypowiedzi odkryłem – szkoda, że tak późno – w książce „Jak to widzi Bill” (str. 311):
Mówienie najgorszego.
Przybierało to różne formy, lecz moim ulubionym motywem było zawsze stwierdzenie: Ależ ja jestem okropny! Tak jak pod wpływem pychy wyolbrzymiałem często swoje skromne osiągnięcia, podobnie w poczuciu winy demonizowałem swoje wady. Miotałem się na wszystkie strony, wyznając swoje braki komu popadło – każdemu, kto skłonny był słuchać. Wierzcie albo nie, ale to zakrojone na szeroką skalę obnażanie swoich grzechów uważałem za wielką pokorę z mojej strony – widziałem w tym wspaniałą zaletę ducha i pociechę!
Później jednak uświadomiłem sobie w głębi duszy, że tak naprawdę wcale nie odczuwałem skruchy i żalu z powodu krzywd, jakie wyrządziłem kiedyś ludziom. Zdarzenia te były dla mnie zaledwie pretekstem do opowiadania barwnych historii i folgowania własnemu ekshibicjonizmowi wewnętrznemu. Moment, w którym zdałem sobie z tego sprawę, był dla mnie początkiem jakiej takiej pokory.
Wiedziałem już, do czego NIE służy (a jeśli nawet służy to w niewielkim, marginalnym zakresie) zasada anonimowości we Wspólnocie AA, ale nadal nie wiedziałem, CO faktycznie jest w niej najważniejsze.
Nieco później natknąłem się w naszej literaturze na dwa fragmenty dotyczące anonimowości i… coś mi powolutku zaczęło świtać. Pierwszy z nich pochodzi również z książki "Jak to widzi Bill" (str. 241):
„W niektórych grupach AA zasada anonimowości jest doprowadzona do absurdu. Członkowie tak kiepsko się ze sobą komunikują, że nie znają nawet swoich nazwisk ani nie wiedzą, gdzie kto mieszka. Przypomina to komórkę konspiracyjną”.
Drugi natomiast znalazłem w książce "Doktor Bob i dobrzy weterani" (str.281-82):
„Ponieważ nasza Tradycja dotycząca anonimowości wyraźnie wytycza poziom graniczny, dla każdego kto zna angielski, musi być oczywiste, że zachowywanie anonimowości na jakimkolwiek innym poziomie jest pogwałceniem tej Tradycji. Uczestnik AA, który ukrywa swoją tożsamość przed innym uczestnikiem Wspólnoty, podając jedynie swoje imię, łamie tę Tradycję tak samo, jak ten uczestnik Wspólnoty, który pozwala, aby jego nazwisko ukazało się w prasie w powiązaniu ze sprawami odnoszącymi się do AA. Ten pierwszy zachowuje swoją anonimowość powyżej poziomu prasy, radia i filmu; ten drugi zachowuje swoją anonimowość poniżej poziomu prasy, radia i filmu – podczas gdy Tradycja ta postuluje, abyśmy zachowywali anonimowość na poziomie kontaktów z prasą, radiem i filmem”.
Kiedy jeszcze ktoś podrzucił mi zdanie: „Anonimowość to pokora w działaniu”, byłem już dosyć blisko rozsądnej (trzeźwej?), wydaje mi się, odpowiedzi na pytanie o sens i znaczenie anonimowości w AA.
Mamy niewątpliwie długie i bogate podziemne tradycje narodowe. Konspirowaliśmy w czasie rozbiorów, za sanacji, w czasie rozmaitych powstań i wojen, knuliśmy ochoczo i radośnie w czasie tzw. „komuny”. No, ale Wspólnota AA to nie jest zabawa w tajnych agentów!
Do pewnego momentu bardzo mi się podobała koncepcja znajomego AA-owca, który twierdził, że V Krok to on sukcesywne realizuje na mityngach, „dzieląc się” (czytaj: obrzucając innych AA, którzy nie mogą nijak zaprotestować) niezwykle barwnymi opowieściami o własnych s…syństwach. Ale mityng AA to nie wychodek! A z pokorą i prawdziwą realizacją Kroku V nie ma to przecież zupełnie nic wspólnego.
Według mojego obecnego rozumienia istoty rzeczy, zasada anonimowości ma chronić… Chronić PRZEDE MNĄ zarówno Wspólnotę AA jako całość, innych AA-owców, jak i mnie samego.
Trudno przejąć władzę lub zostać dyktatorem, będąc dokładnie takim samym jak kilka milionów innych, anonimowym członkiem czy uczestnikiem. Trudno jest spuścić z łańcucha, uruchomić wady charakteru, zwłaszcza pychę, głód poklasku i podziwu, żądzę władzy, pragnienie dominacji, egocentryzm, egoizm, wśród ludzi dokładnie tak samo anonimowych jak ja, i w środowisku, w którym każda, najdrobniejsza nawet decyzja może być podjęta jedynie większością głosów, bo wszyscy są, po równo… anonimowi.
Trudno byłoby, będąc anonimowym, domagać się dla siebie lepszego miejsca czy specjalnego czasu z powodu urodzenia, majątku, pozycji zawodowej, wykształcenia itp.
Trudno jest wywrzeć na kimkolwiek jakąś presję czy go zastraszyć stanowiskiem lub władzą, jeśli obaj jesteśmy „tylko” AA.
Czy zasada anonimowości gwarantuje mi bezpieczeństwo? Tak, to dzięki niej właśnie niewielkie mam szanse nadąć się pychą i w konsekwencji pęknąć z hukiem i smrodem – a mniej poetycko – wrócić do picia z powodu nieumiarkowanego używania własnych wad charakteru…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz