Podczas jednego z moich pierwszych mityngów miało miejsce takie oto zdarzenie: na początku, w tej części spotkania, która na grupach w moim mieście tradycyjnie poświęcona jest na tzw. „problemy i radości”, jeden z kolegów oznajmił, że dziś właśnie mija trzecia rocznica jego abstynencji. Zebrani powitali tą wiadomość brawami, a jubilat, w tonie raczej refleksyjnym, opowiedział pokrótce o tych trzech latach, o tym, co w tym czasie zrobił dla swojej trzeźwości, co zmienił, a także, co mu się dotąd nie udało; ot, taki bilans. Wszystko to zajęło może z dziesięć-dwanaście minut.
Niedługo potem ktoś inny w podobny sposób obchodził swoją rocznicę, później jeszcze ktoś… Pewnego razu koleżanka z AA, tak uradowana swoim pierwszym rokiem abstynencji, postanowiła podzielić się tą radością częstując zebranych cukierkami. Prowadzący zezwolił, w końcu, czemu nie? Nie działo się przecież nic złego. Za jakiś czas kolega na swoją rocznicę przyniósł tort i oznajmił, ze to prezent dla grupy od jego żony wdzięcznej za trzeźwienie męża. Odmówić i sprawić przykrość tej kobiecie, rzecz jasna, nie wypadało. Na następnej rocznicy były już dwie blachy ciasta…
Rocznice w grupie AA
Po kilku latach usłyszałem, bardzo poważnie traktowaną teorię, w myśl której jakość mojej rocznicy wyraźnie świadczy o skali mojej wdzięczności wobec Wspólnoty AA, co najprawdopodobniej miało oznaczać, że jeśli z tej okazji wydam zbyt mało pieniędzy na ciasta, ciastka, ciasteczka, cukierki, czekoladki, napoje i inne takie, to okażę się paskudnym niewdzięcznikiem. Wtedy też zaczęły pojawiać się sygnały, że niektórzy alkoholicy nie zdradzają się ze swoimi rocznicami, bo na organizację mityngu rocznicowego ich po prostu nie stać. Przy okazji, jakoś tak niezauważalnie, pojawiła się – jak widać – zupełnie nowa (poza otwartymi i zamkniętymi) kategoria mityngów we Wspólnocie AA: „mityngi rocznicowe”.
W taki, mniej więcej, sposób wszystko to się zaczęło i rozwinęło. A jak się skończy? Właściwie to ja nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć…
Kilka miesięcy temu byłem na „mityngu rocznicowym” znajomego w innej miejscowości. Stoły uginały się od rozmaitych smakołyków. Jubilat, otoczony „starszyzną” grupy, czerwony z przejęcia i napięcia, siedział na specjalnie przygotowanym dla niego miejscu, wysłuchując peanów zachwytu na swój temat, wygłaszanych przez mniej czy bardziej znanych mu AA-owców.
W tym samym czasie część z kilkudziesięciu obecnych na mityngu osób (czy rzeczywiście mityngu AA?), w najlepsze szeptało sobie w mniejszych grupkach, komentując stroje, wystrój sali (a tak, na tą okoliczność sala mityngowa została specjalnie udekorowana), potrawy, ostatnie wydarzenia polityczne, sportowe, gospodarcze i inne.
Czułem się tam, jak na bankiecie i cały czas miałem wrażenie, że za moment ktoś wstanie, wzniesie toast i na stołach pojawią się butelki z alkoholem.
Jakoś się w przerwie docisnąłem do znajomego, złożyłem życzenia i postanowiłem wracać do domu. Zauważyła moją rejteradę jedna z pań, które pomagały w organizacji imprezy. Zatrzymała mnie na schodach i namawiała, żebym jednak został, bo po przerwie zaplanowano na gorąco bigos i barszczyk z krokietem… Mimo to, a może właśnie dlatego, poszedłem. Chociaż może lepszym słowem będzie – uciekłem.
Swoje „mityngi rocznicowe” robiłem, jeśli dobrze pamiętam, w połowie przypadków. Nigdy nie miało to nic wspólnego z moją wdzięcznością wobec Programu AA, Wspólnoty AA, grupy czy pojedynczych osób. Natomiast zawsze związane było nerwowym rozmyślaniem: „Ile kupić i czego? A co będzie, jak ludzi przyjdzie więcej i nie starczy? A co będzie, jak przyjdzie ich bardzo mało i wszystko to zostanie na stołach? A co będzie, jeśli nikt nic dobrego o mnie nie będzie miał do powiedzenia? Ile to wszystko razem będzie kosztowało? Kiedy i do kogo wysłać zaproszenia?”...
Napięcie związane z moim „mityngiem rocznicowym” zupełnie do niczego nie było mi potrzebne, a cała ta sytuacja nie uszczęśliwiała mnie w najmniejszym nawet stopniu. Czy o to chodziło w tym, podobno, radosnym dla mnie dniu? Swoje rocznice organizowałem pod presją otoczenia, kierując się rosnącą w siłę tradycją, starając się nie wyróżniać, być takim samym AA-owcem, jak inni.
Od kilku lat, ja i parę innych osób, przy okazji albo i zupełnie bez okazji, przypominamy na mityngach, że rocznica nie musi się wiązać z zastawionymi stołami, zakupami i nadprogramowymi wydatkami. Problem w tym, że z tego mojego mówienia właściwie niewiele wynika – może dlatego, że ja sam ostatnie swoje dwie czy trzy rocznice przecież jakoś tam zorganizowałem. Może i skromnie, ale jednak na stołach coś było…
Dziewięć lat minęło zanim dorosłem wreszcie do tego, żeby w temacie „mityngów rocznicowych” stać się gotowym do zastosowania w praktyce tego, o czym z takim przekonaniem wielokrotnie mówiłem. Nikomu niczego nie muszę już udowadniać, z nikim nie potrzebuję się licytować co do ilości przybyłych gości (zapraszanych trochę tak ukradkiem, bo najlepiej wygląda, jakby sami pamiętali o mojej rocznicy i przyszli), jakości zakupionych wiktuałów i ich różnorodności, wartości otrzymanych prezentów itd. I tak oto dziesiątej rocznicy swojej abstynencji nie „zrobiłem”.
Oczywiście fakt, że nie zorganizowałem specjalnego „mityngu rocznicowego” nie oznacza absolutnie, że wydarzenie to trzymałem w tajemnicy – wręcz przeciwnie. Trąbiłem o tym na każdym mityngu, na jakim byłem w drugiej połowie stycznia (wtedy przypada moja rocznica), po prostu dlatego, że rocznice uważam za bardzo ważne we wspólnotowym życiu. To jakby świadectwo: pracując nad Programem, w tej właśnie grupie AA, byłem w stanie utrzymać abstynencję „x” lat. Myślę, że jest to bardzo ważna informacja dla członków grupy o krótszej abstynencji (szczególnie dla nowicjuszy), a także realna nadzieja, a może i siła, do dalszych działań, starań i pracy.
Uważam, że rocznic abstynencji, czy jak kto woli trzeźwości, utrzymywać w tajemnicy nie wolno, gdyż stanowią realną siłę grupy AA, przeciwny jestem natomiast organizowaniu „mityngów rocznicowych”. Zwykle organizowane są one podczas mityngów otwartych, ale to – moim zdaniem – niewiele zmienia. Otwarty mityng AA nadal i wciąż jest mityngiem AA, a nie bankietem czy przyjęciem opartym na starej zasadzie: „zastaw się, a postaw się”.
Pamiętam jak nieswojo się poczułem kilka lat temu, kiedy pierwszy raz w życiu usłyszałem o Biesiadnej Wspólnocie AA w Polsce. Przyznam, że mocno mnie to męczyło, ale wreszcie od 15.01.2009 mogę zgodnie z prawdą powiedzieć, że ja do jej istnienia już się czynnie nie przykładam.
Zwłaszcza, że można przecież inaczej: pełen uznania jestem dla inwencji kolegi, który podczas mityngu AA ogłosił, że ma rocznicę, kilka zdań na ten temat opowiedział i… zaprosił wszystkich zebranych PO MITYNGU na grilla, który zorganizował na działce. Jak widać, najwyraźniej można i tak.
Dużo więcej w moich książkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz