środa, 17 lipca 2013

Wróg potrzebny do życia

Kiedy byłem nastolatkiem, aktualizowana na bieżąco wiedza o wzajemnych układach, sojuszach czy antagonizmach poszczególnych dzielnic miasta była dla chłopaka wręcz niezbędna. Wycieczki w okolice i dzielnice, z których mieszkańcami właśnie byliśmy w stanie wojny, groziły obiciem pyska. Przed bójką i pobiciem ratowali wspólni znajomi. Złapany na nieswoim terenie starałem się przekonać wrogo nastawionych rówieśników, że na ich dzielnicy mam kolegów, że znam Tomka, przyjaźnię się z Jankiem, a z Kazikiem chodzę do tej samej klasy. Jeśli nie byłem sam, a siły obu grup wydawały się wyrównane, znajomych szukały obie strony i często znalezienie ich przyjmowane było z ulgą, bo już nie trzeba się było bić, już nie musieliśmy się nienawidzić.  Trzeba było mieć przyjaciół, a przynajmniej wspólnych znajomych, żeby spokojnie żyć i bezpiecznie poruszać się po mieście. Ale… czasy się zmieniają, a może tylko tak mi się wydaje, może nastolatki nadal toczą wojny dzielnicowe, potrzebują i szukają sojuszników… Tyle, że ja nastolatkiem już nie jestem, a i środowisko jakby nieco inne.

O korzyściach rozlicznych z posiadania osobistego wroga płynących

Nie interesuję się sportem ani polityką, nie biorę udziału w internetowych debatach na te tematy, które kipią (podobno) nienawiścią i werbalną agresją, tak więc dopiero w AA „ocknąłem się” i zorientowałem, że mam tu kilku osobistych wrogów. Nie jestem nawet pewien, czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę, że są moimi wrogami, ale mniejsza z tym, najgorsza bowiem okazała się świadomość, że ja tych wrogów potrzebowałem; ta jednak pojawiła się dopiero po czasie. 
 
Wspólnota, do której trafiłem, ociekała przyjaźnią. Tu wszyscy byli przyjaciółmi i stawali się nimi automatycznie, po zjawieniu się na swoim pierwszym mityngu. Oczywiście wkrótce się zorientowałem, że jest to absurd, że większość AA-owców nawet znajomymi nie jest, a co dopiero przyjaciółmi, ale dopóki wydawało się, że jestem jednym z miliona anonimowych przyjaciół wśród równie anonimowych przyjaciół, to… kim ja właściwie byłem? Nie wiedziałem wówczas jeszcze, kim jestem i jaki jestem, pojęcia nie miałem, co lubię, a czego nie, na czym się znam, co umiem… Osobisty wróg okazywał się lekiem na grożący kryzys tożsamości. Nie wiedziałem, kim jestem, ale pewien byłem, że nie takim d… jak Iksiński, co to, to nie! Mowy nie ma!
 
Alkoholizm to (też) choroba samotności; miliony nieznanych, anonimowych „przyjaciół” problemu samotności nie rozwiązywało. Ale i ja nie umiałem jeszcze kochać, przyjaźnić się, budować bliskich więzi. Umiałem za to złościć się, nie lubić, pogardzać i szydzić. Kiedy więc znalazłem alkoholika, który również nie znosił Iksińskiego, już nie byłem taki samotny, bo coś nas łączyło – mieliśmy wspólnego wroga.
 
Mijały lata, potrafiłem już być przyjacielem, coś o sobie też już wiedziałem, ale osobisty wróg przydawał się nadal. Tak się jakoś składało, że na jego tle zawsze prezentowałem się trochę lepiej, wypadałem korzystniej.
 
Z wynaturzeń rodzi się strach, który sam przez się jest chorobą duszy. Ten strach staje się z kolei pożywką dla nowego zestawu ułomności charakteru (12x12 s.50).
 
Latami nie potrafiłem się nie bać. Bać powrotu do picia, bać negatywnej oceny trzeźwienia, a nawet trzeźwości w ogóle, bo skoro zrealizowałem Program nie według modnej obecnie metody, techniki, szkoły, to…, bać, że moje poukładane życie nie będzie miało znaczenia w zderzeniu z faktem, że któryś z Kroków realizowałem w taki, a nie inny sposób, w tym, a nie tamtym mieście… 
 
Wdzięczny jestem sponsorom, że uchronili mnie od wrogości wynikającej ze strachu, bo ta wydaje mi się najgorsza. A rodzi się ona wtedy, kiedy okazuje się, że drugi alkoholik „zrobił” Program AA zupełnie inaczej niż ja. Jeśli w tym momencie zacznę się bać, że jeżeli on pracował inaczej, to ja zapewne zrobiłem to źle – mam wroga. Bo z osobistym wrogiem jednak łatwiej jest sobie poradzić niż z własnym strachem.
 
Długą drogę przeszedłem zanim odkryłem, że ja we Wspólnocie AA nie mam wrogów – wrogów mają, co najwyżej, moje wady charakteru. Nie wszyscy tu są przyjaciółmi? Nie wszyscy mnie lubią, cenią i szanują? Ano, nie. I co z tego? Przecież to normalne i zupełnie naturalne. Ważne, że ja wrogów w swoim życiu już nie potrzebuję.

8 komentarzy:

  1. Zauważyłem, że ten "odwieczny wróg" mieszka tylko we mnie, tak jakbym niejednokrotnie w jakimś chocholim tańcu atakował samego siebie, to dokładnie co nie chcę ukryć przed innymi. A potem te pijane myśli by podług mojej woli dopasować wszystko i wszystkich wokół. Bardzo chcę stać się swoim własnym przyjacielem, upadam i nie ustaje, kiedyś mi się uda.
    Posdrawiam serdecznie.
    Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za Twój blog, poprostu pisz.

    Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz racje, wrogiem są tylko cechy charakteru. Wrogiem jestesmy my sami dla siebie. Staram sie namówić moją matkę na AA ale ona nie chce.. Nie wiem co robić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czy jest jakiś powód, dla którego powinna chcieć?
      O tym, że wystarczającym powodem nie jest alkoholizm - już wiesz... :-(

      Usuń
  4. Akceptować wszystkie wybory innych, to ideał, cel mój. Akceptacja ta nie ma nic wspolnego z przywoleniem aby kto inny, poza tym, ze środka mnie, kierował moim życiem. Ja się już nie nadaje aby kierować, chce słuchać. Akceptacja to fundament każdej miłości, zaś ta ma moc sprawczą każdej zmiany. Jak nie akceptuje otoczenia to oznaka, że zaczynam kierować. Tak często w ciagu dnia mam tyle oznak, że "znowu kieruje". Pozdrawiam
    Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam, zapraszam do miejsca, które dopiero co powstało, ale jest o podobnej tematyce http://aabsolutni.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń