piątek, 20 marca 2009

O życiu bez ocen

Mądrzy ludzie słów używają z rozwagą i zrozumieniem, albowiem wiedzą, że to słowa właśnie kształtują rzeczywistość …


Próbowałem żyć bez ocen…

14 stycznia trafiłem na detoks w ośrodku odwykowym im. Buxakowskiego. Oznaczało to w praktyce, że właściwie wszystkie moje przekonania i pomysły na życie (w tym na picie i utrzymywanie abstynencji) są w rzeczywistości diabła warte. Jeśli znalazłem się w takim właśnie miejscu, to widocznie zupełnie się nie sprawdziły. Tego faktu nie dało się już zamanipulować, zakłamać, zracjonalizować.
Nie znałem wtedy jeszcze powiedzenia mówiącego, że absurdem jest oczekiwanie odmiennych efektów przy niezmienionych działaniach, ale to było właśnie to: jeżeli po terapii nadal będę się upierał przy życiu, myśleniu, przekonaniach, dokładnie takich samych, jak dotąd, i nie dotyczyło to tylko alkoholu, to jedyne co mogę osiągnąć, to tylko powrót na detoks. Albo gorzej.
 
Po powrocie z ośrodka kontynuowałem terapię i chodziłem na mityngi AA tak często, jak się tylko dało. Zwłaszcza niepijących alkoholików starałem się słuchać bardzo uważnie, próbując przyswoić sobie ich – najwidoczniej skuteczny, skoro utrzymywali abstynencję – zestaw sposobów i metod na trzeźwe życie. Tym bardziej, że podczas każdego mityngu słyszałem, że z wypowiedzi uczestników powstaje „skarbiec mądrości AA”, a w skarbcach, jak wiadomo, gromadzone są same cenne i wartościowe rzeczy.
 
Wszelkiego typu rady, porady, sugestie, propozycje, zasady, reguły i inne takie, chłonąłem jak gąbka: zachłannie, łapczywie, ale niestety… często także zupełnie bezkrytycznie. Nie mam do siebie o to żalu ani pretensji – swoich przekonań i pomysłów się bałem, a więc jak najszybciej starałem się zastąpić je innymi – wierząc, że lepszymi.
 
Z zakazem oceniania innych ludzi zetknąłem się po raz pierwszy na zajęciach. Obowiązywał w ściśle określonym czasie i miejscu (terapia grupowa), oraz w dość precyzyjnie określonym zakresie. Mieliśmy unikać ocen typu: „jesteś głupi”, „bo ty zła kobieta jesteś”, „jesteś beznadziejny i pleciesz głupoty” itp. Takie oceny nie niosły za sobą żadnej konstruktywnej treści, były arogancką napaścią, zmniejszały poziom bezpieczeństwa w grupie, antagonizowały, rodziły złość, żale i urazy.
 
Podczas zajęć grupowych nakłaniano nas do udzielania sobie wzajemnie tzw. „informacji zwrotnych”, które wynikały z naszej oceny wypowiedzi, czytanych prac, zaobserwowanych zachowań i postaw. Tak więc problemem nie była sama ocena, ale ewentualnie forma jej wyrażania.
- „Jesteś głupi analfabeta!” – absolutnie nie.
- „Po wysłuchaniu twojej pracy odnoszę wrażenie, że nie zrozumiałeś zadania” – oczywiście tak.
 
Na mityngach zetknąłem się z sugestią dotyczącą nieoceniania w aspekcie daleko szerszym. Właściwie totalnym. Mam nie oceniać nikogo i w żaden sposób, ani na mityngach, ani w ogóle w życiu, bo… na pewno spotka mnie coś złego, może nawet wrócę do picia. Odnosiłem wrażenie, że wielu kolegów traktowało tę sugestię nieomalże jak obowiązujący nakaz (zakaz) i podstawową regułę życiową. Pełen zapału i dobrej woli natychmiast zacząłem wcielać ją w życie.
 
Oczywiście nie udało się. Nie udało się, bo udać się nie mogło, ale tego wtedy jeszcze nie wiedziałem. W pierwszym momencie, kiedy mi to w praktyce nie wychodziło, zmajstrowałem sobie całą masę lęków i wątpliwości: inni mogą, ale ja nie potrafię; na pewno zaraz się z tego powodu napiję.
Nieco później uznałem, że przynajmniej nie będę nijak się zdradzał z tym, że nie potrafię powstrzymać się czasem od ocen – ale wtedy do poprzednio wymienionych uczuć doszły jeszcze wyrzuty sumienia, wszak ukrywałem coś przed grupą, no i nadal robiłem coś zakazanego.
 
Jeszcze później zacząłem stosować technikę, również podsłuchaną u kolegów z AA, która polegała na stosowaniu jednej z dwóch sztuczek. Jeśli mogłem zwracać się bezpośrednio do kogoś, mówiłem na przykład: „ja wiem, że nie możemy oceniać, ale z tego, co mówisz jasno wynika, że…” i tu już mogłem sobie spokojnie dokonywać ocen i prezentować ich wyniki. Natomiast technika mityngowa polegała na wypowiedziach o konstrukcji: „kiedy dawno, dawno temu miałem tyle abstynencji, co ty teraz, to też mi takie bezsensowne myśli przychodziły do głowy”. I nikt nie miał prawa się przyczepić, bo przecież mówiłem o sobie i swoich doświadczeniach.
 
Minęły lata zanim wpadło mi do głowy, że zdrowienie z choroby alkoholowej i powrót do normalności, nie polega chyba na stosowaniu jakichś osobliwych (może lepiej – cudacznych) konstrukcji językowych. A sam zakaz oceniania jest nie tylko absurdalny, ale wręcz niebezpieczny.  
Na jakiej podstawie miałbym wybrać sobie sponsora, jeśli nie oceniając ludzi, z którymi mam kontakt? Czemu, jeśli nie na podstawie oceny, miałbym wybrać kolegę z AA, a nie starego kumpla spod budki z piwem? Przecież ani jednego, ani drugiego nijak nie wolno mi ocenić!  
Jeśli w sklepie sprzedawczyni myli się na moją niekorzyść w ośmiu przypadkach na dziesięć, to mam dwa wyjścia – chodzić tam nadal jakby nigdy nic (nie wolno przecież dokonywać żadnych ocen!), albo ocenić tą panią oraz jej pracę, co prawdopodobnie zaowocuje wnioskiem, że albo jest nieuczciwa, albo nieudolna, i w konsekwencji zwrócić jej uwagę, zmienić sklep, albo podjąć jakieś inne działania.  
Jeżeli samochód przede mną jedzie bez świateł i co trochę odbija się od przeciwległych krawężników, to oceniam, że kierowca jest pijany, albo zasnął i stosownie do tej oceny dostosowuję swoje zachowanie na drodze. Oczywiście mogę nie oceniać. Wprawdzie dzięki temu pewnie za chwilę nie będę żył, ale przynajmniej umrę ze świadomością, że do końca przestrzegałem zaleceń zasłyszanych na mityngu.
 
Takie przykłady można mnożyć właściwie w nieskończoność. Zakładam, że codziennie dokonuję jakiejś oceny kilku, a może i kilkunastu osób. Bez tego nie dałoby się żyć. Natomiast zupełnie inną sprawą jest to, czy swoje oceny przekazuję osobie zainteresowanej i ewentualnie w jakiej formie.
 
Przez pewien czas ostro walczyłem ze zwolennikami teorii, która każe deklarować zasadę nieoceniania. Deklarować, bo przecież zastosować w praktyce i tak się tego nie da. Na szczęście niezbyt długo, bo…  
Jakiś czas temu przypomniałem sobie, jak przyjaciel ze Wspólnoty nazwał mnie pewnego razu „dobrym człowiekiem”. Złamanie „obowiązujących w AA zasad”? No pewnie! To przecież ocena! Co z tego, że pozytywna, jak jednak niewątpliwie ocena! Jak on mógł?! Ano, widać mógł…
A ja bez problemów przypomniałem też sobie, jak się z tym wówczas poczułem: pierwszym uczuciem była wdzięczność, a drugim ogromne pragnienie, aby do tej oceny dorosnąć, stać się jej godnym. A to z kolei pociągnęło za sobą kupę ciężkiej pracy i wysiłku z mojej strony.  
Tak więc kolejny raz stoję przed bardzo ważnym wyborem. Mogę porozumiewać się z ludźmi językiem udziwnionych i wykoślawionych „zasad”, albo językiem serca i miłości.
Mogę mieć rację, mówić samą prawdę, mogę stosować wszelkie mniej czy bardziej sensowne reguły, ale to przecież nie wystarczy. Nie wystarczy, by ktokolwiek chciał mnie słuchać i z mojej oferty pomocy skorzystać. Czy mam do ofiarowania miłość, zrozumienie, współczucie i autentyczną chęć pomocy, czy może tylko jakieś podejrzane „zasady”?
 
Wdzięczy jestem psychologom za to, że dość skutecznie oduczyli mnie posługiwania się ocenami typu: „jesteś dureń i głupek” – zupełnie nic dobrego z tego nie wynikało, ani dla mnie, ani dla nikogo innego. Wdzięczny też jestem Wspólnocie AA za to, że nauczyła mnie i nieustannie uczy, dostrzegać w ludziach ich zalety i… mówić im o tym – to działa. Mam wrażenie, że w obie strony.






Dużo więcej w moich książkach


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz