Szesnasta
rocznica abstynencji zbliża się długimi krokami, a rocznice to zawsze czas na przemyślenia,
rozważania, wspomnienia, obrachunki… Wprawdzie miejsce przeszłości jest w
przeszłości, jednak dopóki można się na niej czegoś nauczyć, wyciągnąć wnioski,
to pewnie warto, w jakimś tam zakresie, do niej wracać.
W
środowisku AA pytania dotyczące duchowości zdarzają się bardzo często. Z
pojęciem tym stykamy się nieustannie także w literaturze AA, a więc wygląda na
to, że to kwestia naprawdę ważna, a to znaczy, że dobrze byłoby rozumieć, o co
w tym wszystkim chodzi. Problematyczne jest też w naszym języku podobieństwo
pojęć „duchowy” i „duchowny”, ale też usilnie przez Kk lansowana teza, jakoby
nie jest możliwa duchowość bez religijności. Żeby uniknąć spekulacji i jakichś
własnych przekonań na temat znaczenia słów, posłużę się aktualną definicją ze Słownika Języka Polskiego
PWN (https://sjp.pwn.pl/sjp/duchowy;2454552.html
):
duchowy
1.
«odnoszący się do życia wewnętrznego człowieka»
2.
«związany z dobrami kulturalnymi lub czyimś systemem wartości»
Łatwe
jest zrozumienie, że elementami tego wewnętrznego życia człowieka, związanymi z
jego systemem wartości, mogą być: dom, rodzina, Bóg, praca, dzieci, miłość,
przyjaźń, uczciwość, odwaga, prawość, odpowiedzialność i wiele innych.
Trudniejsze było uświadomienie sobie, że nie wszyscy mają dokładnie taki sam
pakiet tych wartości. Na przykład Bóg/religia może należeć do świata duchowych
wartości Zenka, ale Ziutek może mieć przecież inaczej.
Podczas
pracy na Programie starałem się rozpoznać swój świat wartości, to jest swoją
duchowość. Rozumiałem, że jeśli chcę żyć w jakiej takiej zgodzie z Bogiem,
ludźmi i sobą, to muszę starać się żyć zgodnie ze swoimi wartościami, bo
przyklejanie się do cudzych, wmawianie sobie, że ja mam tak samo, jak wszyscy
inni ludzie (bo wypada, bo tak ładnie brzmi, bo tak ma kolega, którego
podziwiam), prowadzi do wewnętrznych konfliktów, a te, zwłaszcza jeśli
przeciągają się w czasie, skierują mnie do knajpy. Jestem alkoholikiem, więc
odporność na takie wewnętrzne konflikty mam mocno ograniczoną.
Tu
potrzebna jest chyba pewna uwaga – jeśli nawet uczciwość (na przykład) nie jest
dla mnie istotną wartością, to nie oznacza, że mam prawo okradać i oszukiwać
innych ludzi. Czasem trzeba się po prostu dostosować. I tak miałem w przypadku
pracy.
Po
kolejnej zmianie zajęcia zorientowałem się wreszcie – wtedy jeszcze z
zaskoczeniem – że praca zawodowa nie jest elementem mojej duchowości, nie jest
moją wartością. Ważne jest to, że zawodowa, bo nie chodziło o jakiekolwiek
działania, ale właśnie tylko o pracę zawodową. Przez pewien czas próbowałem
szukać jakiegoś błędu, problemu w samych zajęciach, które wykonywałem. Spisałem
wtedy (także gdzieś chyba opublikowałem) opowieść o całym swoim zawodowym życiu
– miałem nadzieję, że w ten sposób coś zrozumiem albo zrozumieć pomoże mi ktoś
z czytelników tej relacji. Oto i ona (z pewnymi skrótami):
Kiedy
okazało się, że nie uda mi się dłużej unikać zasadniczej służby wojskowej,
matka załatwiła mi pierwszą w życiu pracę w swoim zakładzie. Poborowy, który
gdzieś był zatrudniony, dostawał z firmy wyprawkę (chyba to było z pół
miesięcznej pensji), ale najważniejsze, że wtedy służba wojskowa liczyła się do
stażu pracy. W taki sposób zostałem murarzem piecowym, na papierze, bo naprawdę
wykonywałem różne drobne prace pomocnicze w zakładzie produkującym bombki
choinkowe. Nudziło mnie to strasznie, migałem się od roboty – to miało być
przecież i tak tylko na chwilę.
W
1980 powołali mnie do tej służby wojskowej; trafiłem do Wojsk Ochrony
Pogranicza. Później nastał w Polsce stan wojenny, a ja dowiedziałem się, że w
naszym kraju są dwa rodzaje wojsk – jedne podlegają MON (Ministerstwo Obrony
Narodowej), a drugie MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). WOP okazał się
należeć do tego drugiego pionu, i w tamtych czasach okazało się to mieć istotne
znaczenie i konsekwencje. Spędziłem w tej służbie ponad dwa lata, czyli
znacznie więcej, niż przewidywała ustawa, ale w stanie wojennym większość praw
była zawieszona, więc…
Pewnego
razu w jednostce zjawił się facet, który oświadczył, że możemy wyjść do cywila
choćby zaraz, jeśli zdecydujemy się na podjęcie pracy w resorcie MSW, to jest w
jakimś Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych. Jeśli się nie zgodzimy, to
będziemy tkwić w tej jednostce… właściwie nie wiadomo jak długo; przynajmniej
do końca stanu wojennego, ale wtedy nikt przecież nie wiedział, ile jeszcze on
potrwa. Miałem wówczas półtoraroczne dziecko, które widziałem kilka razy w
życiu, na krótkich przepustkach, podobnie było z żoną i matką – uważałem, że
nie miałem wyboru. Podobnie zdecydowali wszyscy żołnierze żonaci i dzieciaci.
Wylądowałem
jako referent w wydziale techniki
operacyjnej kontrwywiadu PRL i przez następne kilka lat zajmowałem się analizą
dokumentów; trochę to zajęcie podobne było do tego, które zobaczyć można w
filmie „Trzy dni Kondora”. Na wywiad, co
może by mi się nawet podobało i imponowało, nie miałem żadnych szans z powodu
braku wyższego wykształcenia i posiadanej już rodziny.
Wtedy
to po raz pierwszy musiałem zweryfikować kilka swoich przekonań. Okazało się na
przykład, że nie jest prawdą, jakoby obowiązkowa była przynależność do partii –
nie wstąpiłem do PZPR i nie byłem w WUSW jedyny. Dowcip polegał na czymś innym – wszystkie zebrania wydziału były
naradami partyjno-służbowymi, więc i tak w tym brałem udział. Do zwolnienia z
organów nie wystarczyło też, niestety, że moja ciotka i wujek uciekli na
Zachód, jak to się wtedy nazywało. Udało mi się zwolnić po 6-7 latach, kiedy wyszło na jaw, że wolność
(w BRD) wybrał brat i bratowa, a ja się na to zgodziłem i nie przeciwdziałałem.
Podczas
całej tej pracy nie odkryłem żadnego tajnopisu, szyfru, mikro-kropki, czy
innych takich tajnych sposobów porozumiewania się agentów, co było głównym
zadaniem mojego wydziału, właściwie trafiały mi się tylko, jakby przy okazji,
różne informacje o przestępstwach kryminalnych i gospodarczych – to załatwiało
się notatką do stosownego wydziału policji. Oczywiście powinniśmy też śledzić i
wykrywać polityczne spiski, nielegalne organizacje itp. Pamiętam MOST –
Młodzieżową Organizację Sadystyczno-Terrorystyczną, która postulowała
ograniczenie praw mieszkańcom podmiejskich wsi. Wiochmeni mieli poruszać się w mieście tylko wyznaczonymi trasami w
określonych godzinach, z przepustkami… cóż, w moim mieście antagonizmy między
mieszkańcami miasta i wsi zawsze były bardzo silne.
Upolitycznienie
tej roboty stawało się z czasem coraz bardziej trudne do zniesienia, ale, jak
już wspomniałem, zwolnić udało mi się dopiero po emigracji brata.
Wtedy
przez cztery miesiące byłem na bezrobotnym – nikt specjalnie nie chciał byłego
kadrowego pracownika bezpieki, a do tego jeszcze miałem rozpoczęte studia
(pedagogika kulturalno-oświatowa) i szukałem zajęcia, które pozwoliłoby mi je
kontynuować. Odmawiali mi w bibliotekach i domach kultury, więc ostatecznie
trafiłem do księgarni. Wtedy zaczęły się problemy…
Byłem/jestem
człowiekiem oczytanym (moje poprzednie zajęcie też polegało na czytaniu), więc
od tej strony wszystko było w porządku, ale handel okazał się w perspektywie
zajęciem niesamowicie stresującym. Wieczny strach przed ludźmi, i to setkami
dziennie, przed ośmieszeniem się, przed kompromitacją, niesamowity strach przed
remanentami, bo pracownicy sklepu odpowiadali za braki z własnej kieszeni,
powodował, że bardzo szybko odkryłem alkohol jako lekarstwo na stres i strach.
Studia przerwałem, bo postawiłem na karierę w handlu – stosunkowo szybko
awansowałem i zacząłem zarabiać wreszcie dobre pieniądze. Wyższe stanowisko
powodowało większe napięcie, a większe pieniądze ułatwiały galopujący rozwój
alkoholizmu. W taki sposób, to jest cały czas awansując oraz pijąc coraz
częściej i coraz więcej, przepracowałem ponad 10 lat – aż do zwolnienia za picie.
Zgłosiłem
się na leczenie odwykowe i znalazłem nową pracę – w hurtowi artykułów
spożywczych, w tym alkoholu. Tak, jak się łatwo domyślić, to się nie mogło udać
i nie udało się. Kolejny raz straciłem pracę i wylądowałem na drugiej terapii,
tym razem zamkniętej.
Po
jej pomyślnym zakończeniu zaproponowano mi pracę w prywatnym sklepie. To może
wydawać się dziwne, ale w środowisku wiadomo było, że jestem dobrym fachowcem,
ale piję – teraz, po specjalistycznym leczeniu, była szansa, że z piciem
koniec, a przecież umiejętności i talent do handlu mi pozostały, więc dostałem
dobrą robotę, za którą do dziś jestem wdzięczny. Tutaj już nie miałem obaw
związanych z odpowiedzialnością materialną, bo taka umowa mnie nie dotyczyła,
ale wszystkie inne pozostały. Początkowo bałem się wrócić do zajęcia takiego
samego, jakie kiedyś pchnęło mnie do picia, ale okazało się z czasem, że jakoś daję
radę. Tak minęło kolejnych kilka (pięć albo więcej) lat. I tu zaszła wreszcie
zmiana – kiedy mnie zwolnili, nie było to już wyrzucenie z roboty za picie.
Sklep, w którym pracowałem już nie istnieje, nie wytrzymał konkurencji z
wielkimi sieciami, a szkoda. To było dobre miejsce.
Dzięki
pomocy kolegi z AA znalazłem pracę w hurtowni chemii przemysłowej. Nie
potrafiłem tam wytrzymać presji, niechęci jednego ze starszych pracowników,
złej atmosfery, ustawicznego zwracania uwagi, krytykowania. Czułem się chory,
kiedy musiałem tam iść. Po kilku miesiącach przeniosłem się do firmowego sklepu
brytyjskiej sieci Dulux. To może byłoby nawet znośne, choć praca była ciężka, a
pracowałem sam, ale firma wkrótce zamknęła swoje punkty sprzedaży detalicznej –
zostały tylko stoiska w Obi.
Pewne
elementy stresu związanego z pracą w handlu powoli mi minęły, ale pojawiły się
za to inne kłopoty – to już były czasy Programu i rosnącego powoli poziomu
uczciwości. Coraz gorzej znosiłem starą, brutalną prawdę, że handel jest sztuką oszustwa i musiałem
namawiać kogoś do zakupu towaru, do którego sam nie miałem przekonania.
Kolejna
moja praca to wielki (800 m) sklep sieciowy Galpex z wykładzinami, tapetami,
dywanami. Miałem tam, dzięki doświadczeniu z Duluxa, prowadzić dział farb. Może
nawet wytrwałbym tam dłużej, mimo konieczności współpracy z koszmarnym szefem,
bo też i moja odporność psychiczna powoli rosła, ale szybko stało się jasne, że
sieć w Polsce dogorywa. Niedługo po moim zatrudnieniu zaczęły się redukcje
załogi, a wreszcie całe przedsięwzięcie upadło, firma splajtowała.
Podjąłem
jeszcze jedną próbę zawodowego ustawienia się i jedną noc przepracowałem jako
ochroniarz. To był czas, w którym lawinowo sypało mi się zdrowie. Dopóki byłem
kierownikiem czegoś tam, to jeszcze jakoś szło, ale teraz wymagano ode mnie
stania w postawie wyprostowanej (nawet oprzeć się o nic nie było można) przez
dwanaście godzin. Rano, po tej pierwszej nocnej zmianie, poszedłem do lekarza
medycyny pracy, bo jako nowy pracownik musiałem zrobić stosowne badania
okresowe. Po wyjątkowo długich badaniach, lekarz orzekł kategorycznie, że z
moim kręgosłupem i stawem biodrowym (wtedy jeszcze problematyczny był tylko
jeden) on mi zgody na pracę nie podpisze. Tak… Następnego dnia leżałem już w
szpitalu na Wodociągowej.
Pamiętam,
że dzięki tej pracy (opisanie całego zawodowego życia) wiele się o sobie
dowiedziałem, jednak odpowiedzi na pytanie, jak to jest, że praca zawodowa
nigdy nie stała się wartością w moim życiu, nie znalazłem. Nie lubiłem w
zasadzie żadnej z tych prac, czasem było co najwyżej nieco mniej źle, ale
dobrze – nigdy. Uznałem, że widocznie ja już tak mam, że nie była to wina moich
zawodów, zwykle dość zwyczajnych, ale po prostu jakichś moich predyspozycji
albo ich braku, jednak nie w kategoriach winy. Praca zawodowa była dla mnie
zawsze złem koniecznym, możliwością i koniecznością zarabiania pieniędzy na
życie, ale gdybym środki miał z innego, legalnego, źródła, to… Wtedy też
odkryłem, ze jeśli leżenie na tapczanie, oglądanie TV i dłubanie w nosie
miałoby się nazywać pracą, to ja tego też nie chcę.
Po pracy zawodowej przyszła kolej na weryfikację innych przekonań, dotyczących duchowych wartości. Często robiłem przy tym notatki – zauważyłem, że tak lepiej mi się myśli, a na papierze trudniej jest pleść bzdury, samego siebie, nawet bez złych intencji, oszukiwać. Dzięki temu zorientowałem się, że podobnie jak praca nie są też moją wartością duchową dzieci. To pomogło mi podejmować sensowne decyzje w życiu, a zwłaszcza nie krzywdzić kolejnych ludzi.
Były też oczywiście zaskoczenia pozytywne – pół życia kłamałem i kradłem, a tu okazało się, że uczciwość jest znaczącą wartością mojego życia duchowego. Zacząłem ją więc rozwijać i umacniać. Podobnie było z przyjaźnią, lojalnością, odpowiedzialnością, punktualnością i wieloma innymi. Dzięki takim i podobnym zadaniom oraz rozmowom z dziesiątkami ludzi, nie tylko alkoholików, zorientowałem się też, że nie wszyscy mają takie same wartości duchowe, że zakładanie, że kolega ma tak samo jak ja, to ewidentnie egocentryzm. Tak… to była dobra robota. Polecam każdemu. Jeśli właściwie rozpoznamy swój świat wartości duchowych, łatwiej będzie podejmować dobre, korzystne decyzje, które nie będą krzywdziły innych ludzi albo nas samych. Mniej też będzie w naszym życiu wewnętrznych konfliktów, na które ja, jako alkoholik, jestem wyjątkowo nieodporny.
Były też oczywiście zaskoczenia pozytywne – pół życia kłamałem i kradłem, a tu okazało się, że uczciwość jest znaczącą wartością mojego życia duchowego. Zacząłem ją więc rozwijać i umacniać. Podobnie było z przyjaźnią, lojalnością, odpowiedzialnością, punktualnością i wieloma innymi. Dzięki takim i podobnym zadaniom oraz rozmowom z dziesiątkami ludzi, nie tylko alkoholików, zorientowałem się też, że nie wszyscy mają takie same wartości duchowe, że zakładanie, że kolega ma tak samo jak ja, to ewidentnie egocentryzm. Tak… to była dobra robota. Polecam każdemu. Jeśli właściwie rozpoznamy swój świat wartości duchowych, łatwiej będzie podejmować dobre, korzystne decyzje, które nie będą krzywdziły innych ludzi albo nas samych. Mniej też będzie w naszym życiu wewnętrznych konfliktów, na które ja, jako alkoholik, jestem wyjątkowo nieodporny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz