–
Trzymaj z wygranymi! – jako uczestnik mityngów i podopieczny wiele razy
słyszałem to stare AA-owskie powiedzenie, ale chyba dopiero jako sponsor
zrozumiałem, że może ono dotyczyć także czegoś więcej niż banalnego podziału na
alkoholików pijących, to jest przegranych albo jeszcze przegrywających oraz
utrzymujących abstynencję, niepijących, a więc, wydawałoby się, wygranych.
W pierwszej połowie życia
wielu z nas podejrzewa (zapewne słusznie!), że nie wszystko działa jak należy.
Powinno być coś więcej1.
Ponad połowę życia
spędziłem w przekonaniu, że to moje właściwe życie jeszcze się nie zaczęło.
Czekałem na coś, nawet nie wyobrażając sobie zbyt dokładnie, co by to
miało być, spodziewałem się czegoś…
nieokreślonego2.
Prawie
czterdzieści lat wdrapywałem się na drabinę swego życia, starając się zdobywać
wykształcenie, coraz lepszą pracę, pieniądze, stanowiska, poważanie, władzę i
inne takie, aż pewnego dnia obudziłem się na detoksie; wszystko mi się
posypało, rozpadło. Straciłem dobrą pracę i kierownicze stanowisko, całkiem
przyzwoite zarobki i reputację (choć tę zapewne dużo wcześniej niż mi się
wydawało). Wkrótce straciłem jeszcze jedną, teraz już kiepską pracę za marne
pieniądze, i nawet ja sam zacząłem sobą pogardzać, bo nijak nie potrafiłem
szanować oszusta, pijaka i złodzieja. Tak, przegrałem z kretesem i na całej
linii.
Przez
kilka następnych lat, już bez alkoholu, starałem się odzyskiwać utracone
wcześniej dobra, jednak bez świadomości, że coś istotnego przeoczyłem, że chyba
nie zrozumiałem tego, co najważniejsze: tu nie chodzi o sprawne wspinanie się
po drabinie, ale o drzewo! Tak! Drabinę swojego życia oparłem o niewłaściwe
drzewo! Z zapałem i determinacją zająłem się znowu wspinaniem po jej
szczeblach, ale jakoś nie wpadło mi do głowy, że przecież nadal stoi ona oparta,
nie o rajska jabłoń, ale o dąb, którego owoce (żołędzie) jakoś dziwnie
przypominają kozie bobki…
Straciłem
ostatecznie syna, o ile nie stało się to wcześniej, kobietę, którą kochałem do bezgranic, zdrowie, ale chyba przede
wszystkim urojone poczucie sensu. Choć zakrawa to na paradoks, okazało się, że
zacząć wygrywać (zrozumienie, co właściwie wygrywać i dla kogo, też było
solidnym wstrząsem) mogę chyba tylko wtedy, kiedy przegram, kiedy stracę już
prawie wszystko oprócz życia, ale przecież bywały momenty, że i z nim jakoś
chciałem się rozstać.
Nikt z nas nie wkracza w
dojrzałość duchową z własnej woli lub w wyniku całkowicie wolnego wyboru3.
Prawdę
mówiąc nadal uważam, że jest to trochę niesprawiedliwe, ale kogo obchodzi, co
ja tam sobie uważam? Poza tym, jeśli ktoś obiecywał mi, że na tym najpiękniejszym
ze światów sprawiedliwość będzie się działa „po mojemu”, to kłamał albo nie
wiedział, co plecie…
--
1. Richard Rohr – „Spadać w górę”, s. 18.
2. Meszuge – „Przebudzenie. Droga do świadomego
życia”, s.71.
3. Richard Rohr – „Spadać w górę”, s. 16.
„..sprawiedliwość będzie się działa „po mojemu”” – Sprawiedliwość jest to tylko pojęcie typowo ludzkie. Każdy ma swoją. Zależy jaki ktoś przyjął wzorzec zachowania, postępowania taki przykłada do „sprawiedliwości”. Zmienia wzorzec, zmienia się mu również pojęcie sprawiedliwości. „Nikt z nas nie wkracza w dojrzałość duchową z własnej woli lub w wyniku całkowicie wolnego wyboru”. Prawda. Człowiek przede wszystkim będzie dążył do zaspokojenia swojego umysłu, swojego ego, czy to materialnie, czy to emocjonalnie, korzystając z gotowych wzorców, czasami je tylko modyfikując. Dopiero kiedy niezgoda jego ego z rzeczywistością przebiera na sile, szuka „Tego czegoś”. Wewnętrzny przymus, a nie wolna wola. Ja również poszukiwałem „Tego”, z różnych pobudek. Szukałem wszędzie, gdzie tylko możliwie. W końcu „To” znalazłem i poczułem. W sobie. Zawsze „To” tam było, bez względu na to co działo się z moim umysłem. Taki ze mnie pan Hilary. Umysł dla mnie był przeszkodą. Długo oddalał mnie od siebie i tym samym od „Tego”, szukając szczęścia w ludzkich pojęciach. Cieszę się, że w końcu „To „poczułem”, choć umysł mój i to co z niego wypływa - wedle ludzkich praw nadal niedobry, niesprawiedliwy, zły, posiada tyle wad i zalet ile tylko mogę nazwać. Ale to tylko mój umysł, przestałem się nim już tak bardzo przejmować. W jednej chwili poczułem zrozumienie, spokój i wolność. Znikło we mnie stale nurtujące mnie pytanie o sens życia. W końcu.
OdpowiedzUsuń
OdpowiedzUsuńPonad połowę życia spędziłem w przekonaniu, że to moje właściwe życie jeszcze się nie zaczęło. Czekałem na coś, nawet nie wyobrażając sobie zbyt dokładnie, co by to miało być, spodziewałem się czegoś… nieokreślonego2.
Ten cytat mnie powalił! Zawsze myślałem (zwłaszcza w okresie picia), że jestem wyjątkowy. I to myślenie...spodziewanie się ....czegoś nieokreślonego. Jakie to szczęście - zacząć wreszcie "dojrzewać" u boku AA. Niedawno spotkałem na mitingu szczęśliwego brata z bardzo długim stażem trzeźwości, który oznajmił wszem, że od 13 lat wyzdrowiał z alkoholizmu, pokonał lęki. Zaznaczył przy tym, że sama trzeźwość to nie wyzdrowienie. Dla mnie jest to budujące, że można wyzdrowieć, a nie zdrowieć, trzeźwieć i.... umrzeć nie wiedząc o tym...
Pozdrawiam serdecznie.