Służba
na różnych szczeblach struktury Wspólnoty AA jest kontynuacją, rozwinięciem,
dopełnieniem sponsorowania, a zwłaszcza jednego z najważniejszych jego
elementów: rezygnacji, pozbywania się egoistycznej samowoli i egocentrycznego
sobiepaństwa (odgrywania roli Boga) na rzecz wypracowywanej mozolnie
umiejętności, zdolności do podporządkowania się i działania w interesie
wspólnego dobra, a nie wiecznie tylko i wyłącznie własnego. Tak więc naturalna
wydaje mi się kolejność: najpierw sponsor – później służba… taka czy inna; w
końcu to sponsor pierwszy dokonywać winien oceny, czy, a jeśli tak to do
jakiej, służby ewentualnie już się nadaję. Rzecz jasna zdanie, opinia sponsora,
to jedynie rekomendacja – to nie sponsor powierza służbę ale sumienie grupy.
Proste,
prawda? A jak się ma do rzeczywistości?
Trafiłem
do Wspólnoty, w której scenariusze wszystkich grup AA w mieście zawierały
pytanie: czy ktoś chciałby poprowadzić
mityng (ma taką potrzebę)? Tak więc wystarczyło wyrazić zachciankę, a grupa
niewiele tu miała do powiedzenia. Nigdy w życiu, a trwało to latami, nie
widziałem, żeby sumienie grupy wyraziło sprzeciw, zadecydowało, że nie, nie
chcemy, żebyś to ty prowadził mityng, nie uważamy, żebyś się do tej służby
dobrze nadawał. Coś takiego uznano by za akt wrogości, za napaść, zepsułoby to
przecież dobre samopoczucie chętnego i milutki nastrój podczas mityngu, a te
uważaliśmy wówczas za najważniejsze.
No,
właśnie… Jak to wygląda obecnie? Czy rzeczywiście służbę powierza sumienie
grupy, a z jej pełnienia zaufanego sługę później rozlicza? Czy są grupy AA, w
których do służby kandydat zapisuje się bądź zgłasza sam, a uczestnicy mityngu
cieszą się, że znalazł się jeleń do roboty, że to nie oni muszą podjąć się
takiej czy innej pracy? I nie pozwolą sobie na żadną krytyczną ocenę, bo
jeszcze się obrazi i służbę porzuci? Czy są jeszcze grupy, w których o służbie
decyduje właściwie lokalny weteran/guru/sponsor i żadne sumienie nie odważy się
głosować przeciwko zgłoszonej przez niego kandydaturze albo później nie najlepiej
ocenić służbę jego podopiecznego, czy przyjaciela?
Bill
W. stworzył fantastyczną, samonaprawiającą się maszynkę (Tradycje i Koncepcje)
i bylejakość, połowiczność w służbach Wspólnocie w żaden sposób nie zagrozi,
zresztą… rozwija się ona w Polsce (i nie tylko przecież) tak dynamicznie, że aż
miło patrzeć i serce rośnie. Czy jednak nie wyrządzamy czasem niedźwiedziej
przysługi swoim przyjaciołom i podopiecznym, chroniąc ich dobre samopoczucie i
zadowolenie z siebie?
Wiele
ostatnio słyszałem krytyki pod adresem niektórych powierników i delegatów do
służby krajowej. Część zarzutów była, być może, uzasadniona, ale nie o to w tej
chwili mi chodzi. Zastanawiam się, czemu tak trudno jest zrozumieć, że nasi
przewodnicy, będący ponoć zaufanymi sługami, nie zostali tu zrzuceni na
spadochronach w ramach wrogiej akcji imperialistów amerykańskich, że to my ich
wybraliśmy głosami naszych własnych mandatariuszy, to my nauczyliśmy ich
takiego a nie innego pełnienia służb, zrozumienia i odpowiedzialności za
wspólne dobro, pokory… Zgoda na bylejakość, połowiczność w służbach i
oczekiwanie satysfakcjonujących efektów takiej służby chyba jednak nie idą w
parze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz