Na początku swojego trzeźwienia przestałem
chodzić do kina na lat prawie dwadzieścia. Ostatnim filmem, jaki oglądałem w kinowej sali był, jak sądzę, „Szeregowiec Ryan” – z kina „Odra” wyszedłem z bolącą głową – poziom hałasu
okazał się trudny do zniesienia. Jednak nie tylko z tego powodu
zrezygnowałem z kina. Także nie dlatego, że w Opolu zamknięte zostały wszystkie
znane mi kina; ich miejsce zajął „Kinoplex”, później i obecnie „Helios”, kina bardziej
nowoczesne, z kilkoma salami. W każdym razie jakoś tak wyszło, a ja nie
upierałem się, żeby ten stan rzeczy zmieniać. Filmów na płytach DVD i w internecie
miałem przecież aż nadto.
Kiedyś przeczytałem „Antyporadnik”, a
później „Alkoholiczkę” Miki Dunin. Kiedy ich autorkę poznałem już osobiście
obiecałem, że do kina wybiorę się, ale dopiero wtedy, kiedy to ona zrobi film o
alkoholiczkach w Polsce. Był to czas, w którym taka
ewentualność była równie prawdopodobna, jak wizyta kosmitów w Prószkowie. Ale –
jak mawia mój sponsor – dopóki nie pijemy wszystko jest możliwe…
Jakoś tak przed południem zadzwonił
telefon. Kumpel z AA, facet z którym znamy się ze dwadzieścia lat (czasem
mawiamy żartobliwie, że jesteśmy jak stare złe małżeństwo), zaprosił mnie do
kina. I stało się coś dziwnego. Nie przypomniałem mu, że ja nie lubię chodzić
do kina, nie pytałem o jaki film chodzi – po prostu zaproszenie przyjąłem i
umówiliśmy się. Chwilę po odłożeniu słuchawki zacząłem mieć wątpliwości, co ja
tu wyrabiam, po co mi to itp., ale jakieś takie umiarkowane. Dałem się
poprowadzić, po prostu.
Może dlatego zupełnie nie zaskoczyło mnie
to, że w kinie udaliśmy się do sali, w której wyświetlano film „Zabawa, zabawa”
według scenariusza Miki Dunin – film o polskich alkoholiczkach. Ups! Cuda się
dzieją? Ano, dzieją. A bo to pierwszy raz?
„Zabawa, zabawa” to najlepszy polski film
na temat alkoholizmu. NAJ-LEP-SZY. Temat oraz wyzwanie tym trudniejsze i ważniejsze, że
bohaterkami są kobiety, trzy alkoholiczki. W różnym wieku, funkcjonujące w
różnych środowiskach, po prostu zupełnie inne: wspinająca się po szczeblach
kariery pani prokurator, studentka, pracująca też w korporacji oraz wielce
szanowana lekarka, pani profesor; szanowana tylko do czasu, ale to chyba jest oczywiste. Tylko uzależnienie jakby wiecznie to
samo…
Konsekwencje narastają, bohaterki piją i uparcie zaprzeczają, że mają jakikolwiek problem z alkoholem. Przerażające jest to, że
robią to czasem w sposób wręcz groteskowy, w sytuacjach i okolicznościach,
które powinny pozbawiać je wszelkich złudzeń, ale dzięki kapitalnemu aktorstwu nie
ma wątpliwości, że one w pełni wierzą w te swoje absurdalne wersje. Nie
wierzyłem, że ktoś nieuzależniony potrafi TO wiarygodnie zagrać. Wizja jest perfekcyjnie
wręcz prawdziwa, realna, a ja coś o tym mogę powiedzieć (niestety); nawet taki
drobiazg, jak specyficzne picie (cedzenie) alkoholu przez zęby przez lekarkę.
Wdzięczny jestem ekipie, ale oczywiście
reżyserce, scenarzystce i aktorom przede wszystkim, za to, że oszczędzili widzom prymitywnego
epatowania fizjologią, jak to było w „Pod Mocnym Aniołem”. Albo załatwienia
sprawy stereotypową wizją alkoholika, mężczyzny, menela („Szczur w koronie”). W
„Zabawie” wszystko jest wyważone, w odpowiednich proporcjach, a film, choć
bardzo prawdziwy, jest jednocześnie sztuką przez duże „S”. Udało się też
uniknąć naiwnego moralizowania i dydaktyki, a o to, nawet niechcący, bardzo
łatwo. Dzieło filmowe klasy najwyższej, po prostu. To nie rzemiosło, to artyzm.
Podczas projekcji nie słyszałem odgłosów
charakterystycznych dla konsumpcji prażonej kukurydzy w ilościach hurtowych,
ani prymitywnych, niby zabawnych komentarzy, a po zakończeniu filmu widzowie
rozchodzili się w ciszy. Coś takiego – jak twierdzą znajomi kinomani – podobno
rzadko się obecnie zdarza w kinach.
Ważna uwaga. Nie ulega dla mnie
wątpliwości: książka „Alkoholiczka”, film „Zabawa, zabawa” oraz najnowsza
powieść Miki Dunin „Miłość i inne deliria” – to różne oblicza tej samej prawdy,
tego samego problemu, w którym nie chodzi
tylko o picie. W pewnym sensie jest to trylogia, która tworzy
(przejmującą) wspólną całość.
PS.
Pytało mnie już kilka osób, czy mi się wszystko podobało. No więc nie, nie wszystko. Nie podobały mi się sceny z
policjantami. Duże miasto, różne pory doby, różne miejsca i zawsze tych samych
dwóch gliniarzy? I to takich umiarkowanie rozgarniętych? Coś jak Pat i
Pataszon? Po co to? Dlaczego? Nie pisałem o tym wcześniej, bo to drobiazg, to nie jest film o policjantach. Na szczęście.
Bardzo dziękuję za ten wpis. Bałem się tego filmu, zwłaszcza po przeczytaniu innych recenzji, mało dla niego łaskawych. Dodałeś odwagi i teraz całkowicie się z Tobą zgadzam - świetny!
OdpowiedzUsuńDziękuję.
UsuńOglądałem i niejaki niesmak zostawił u mnie przerysowany i nieco zniekształcony obraz terapeuty. Tomasz Sapryk jakkolwiek zagrał swoją postać genialnie, pozostawił dla niewtajemniczonych (oglądałem z synem) wrażenie, takie, że terapeuci sami powinni się leczyć. Spowolniony, spokojny jak kwiat lotosu na niczym niezmąconej tafli jeziora gość w hinduskiej czapeczce. Taki morfinowy kisiel, albo benzo. Ja w swojej chorobie nie zetknąłem się z takimi terapeutami, a spotkałem ich ... no parunastu co najmniej. O policjantach już było. :) Pozdrawiam. PS. Na początku mojej drogi Twoje książki ratowały mi tyłek. Dziękuję. Będę to pamiętał do końca życia :)
OdpowiedzUsuńDzięki Tomku. Ja się z takimi terapeutami też nie stykałem, ale słyszałem o kimś podobnym kilka razy. Moje doświadczenia to dość siermiężna psychoterapia odwykowa w ośrodku drugiego typu, tam, gdzie lekarka nie została.
UsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuńDziękuję.
Usuń